Wypowiedzi
-
John Ashbery
Evening in the Country
I am still completely happy.
My resolve to win further I have
Thrown out, and am charged by the thrill
Of the sun coming up. Birds and trees, houses,
These are but the stations for the new sign of being
In me that is to close late, long
After the sun has set and darkness come
To the surrounding fields and hills.
But if breath could kill, then there would not be
Such an easy time of it, with men locked back there
In the smokestacks and corruption of the city.
Now as my questioning but admiring gaze expands
To magnificent outposts, I am not so much at home
With these memorabilia of vision as on a tour
Of my remotest properties, and the eidolon
Sinks into the effective "being" of each thing,
Stump or shrub, and they carry me inside
On motionless explorations of how dense a thing can be,
How light, and these are finished before they have begun
Leaving me refreshed and somehow younger.
Night has deployed rather awesome forces
Against this state of affairs: ten thousand helmeted footsoldiers,
A Spanish armada stretching to the horizon, all
Absolutely motionless until the hour to strike
But I think there is not too much to be said or be done
And that these things eventually take care of themselves
With rest and fresh air and the outdoors, and a good view of things.
So we might pass over this to the real
Subject of our concern, and that is
Have you begun to be in the context you feel
Now that the danger has been removed?
Light falls on your shoulders, as is its way,
And the process of purification continues happily,
Unimpeded, but has the motion started
That is to quiver your head, send anxious beams
Into the dusty corners of the rooms
Eventually shoot out over the landscape
In stars and bursts? For other than this we know nothing
And space is a coffin, and the sky will put out the light.
I see you eager in your wishing it the way
We may join it, if it passes close enough:
This sets the seal of distinction on the success or failure of your attempt.
There is growing in that knowledge
We may perhaps remain here, cautious yet free
On the edge, as it rolls its unblinking chariot
Into the vast open, the incredible violence and yielding
Turmoil that is to be our route.
przekład Piotra Sommera, pt. „Ta jedna rzecz, która może zbawić Amerykę”,
w temacie Ameryka wczoraj i dziś
Inne wiersze Johna Ashbery’ego wcześniej na tym wątku, a także w tematach:
Cóż jest piękniejszego niż (wysokie) drzewa, Między dobrem a złem,
Autoportret w lustrze wiersza, Szczęście, Co się poetom śni...?, O przemijaniu Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 29.12.11 o godzinie 11:36 -
John Ashbery*
Podwójny sen o wiośnie
dla Gerrita Henry’ego
Wymieszane dni, bezmyślne lata, oglądane
Z na wpół otwartymi ustami –
Tak jak oddech wiosny obleka cię i sprowadza do parteru.
O wszystkim tym myślałem lata wcześniej,
Teraz to nie miało sensu. Piosenka dobiegła końca:
Taka to historia.
Tak samo jak ty spotykasz mężczyzn o żółtych włosach i niebieskich oczach
Pośród niektórych wysp
Wzór się dopełnia
I schodzi się aż na brzeg
Kroki szukają go
Ale nie dają rady nie dają rady nie dopaść tej melodii
I schodzimy dalej... w dół...
Łódka zakołysała się, kiedy do niej wchodziłeś. Jakie mam płaskie dno
A słupki wypchnięte poza małe fale na wodzie
I wysunięte w morze. A jednak odwracamy się
By badać siebie nawzajem we śnie. Czy to
Krążący w drzewie sok
Wypchnął pąki na zewnątrz, wydobywając ich szczególną koherencję?
Bo chodnik z pewnością prowadził
Do punktu leżącego poza nim,
Zagubionego wśród milionów drzewnych analogii,
Najbardziej radykalnego ze znanych kroków.
A teraz pośród fukania lokomotyw
Sunących po ziemi porosłej trawą
Wstukujących ci do głowy myśl w stylu „już koniec podróży”
Jak tyle włosów blond unoszących
Chore światło gwiazd nocą
Która znów zwiera szyki
Gdy wstaje dzień.
z tomu "The Double Dream of Spring", 1970
tłum. Jacek Gutorow
*notka o autorze, inne jego wiersze w wersji oryginalnej i linki
do polskich przekładów w temacie Poezja anglojęzycznaTen post został edytowany przez Autora dnia 07.07.13 o godzinie 04:42 -
John Ashbery*
Sekwencja snu (bez tytułu)
Tak jest, ścięła ogromne drzewo.
Znów było nam lżej oddychać.
I to nie dziura w krajobrazie
uradowała nas, a raczej zaproszenie dla pogody,
żeby nas odwiedziła w dowolnej porze.
Co uczyniła, stosownie do naszego nierosnącego nią zainteresowania.
Po trzeciej wpadce postanowiliśmy
dorzucić sensu. Nic z tego.
Nasz gobelin sam bez przerwy się ożywiał
na przekór tym przeraźliwym brzegom. Można było do niego zajrzeć
i zobaczyć martwą od lat mgłę,
wesołe słowa powitania wypowiedziane całe stulecia temu.
Co gorsza, zmierzaliśmy dokądś;
i nie była to już żadna firma krzak, ale kantata
którą przyroda zamówiła wcześniej u niebiańskiego gastronoma,
i zamówienie właśnie zrealizowano.
Fałszywych nut było tylko kilka; to miało mniejsze znaczenie
niż kot w katedrze. Raptem wszyscy śpiewaliśmy
nasze pamiętniki zemsty, albo służalcze kartki z podziękowaniem, czy co tam jeszcze.
Hotel kazał nam płacić od godziny
ale nie wiedzieć czemu w ostatecznym rachunku
nie uwzględniono telegraficznych drutów. Znikła również wieża ciśnień
jak gdyby wymazała ją niebieska gumka dziecka.
To właśnie wtedy sieć bijących dzwonów
wyklarowała nam to, cośmy powinni byli wiedzieć już przed laty:
że krok w złym kierunku jest dziurką od klucza
wiodącą w stronę ruchliwego dzisiaj horyzontu, jak siano, które
wydaje się wiedzieć dokąd zmierza, kiedy zmierza.
z tomu „Your Name”, 2000
tłum. Piotr Sommer
*notka o autorze, inne jego wiersze w wersji oryginalnej i linki
do polskich przekładów w temacie Poezja anglojęzycznaRyszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 28.05.12 o godzinie 21:23 -
John Ashbery*
Wieczór na wsi
Nadal przepełnia mnie całkowite szczęście.
Determinacji do kolejnych zwycięstw
Już się pozbyłem i rozpiera mnie radość
Z powodu wschodzącego słońca. Ptaki, drzewa, domy
To tylko przystanki nowego we mnie
Znaku bycia, które domknie się późno, długo
Po zachodzie słońca, gdy ciemność spadnie
Na okoliczne pola i wzgórza.
Lecz gdyby oddech mógł zabić, nie byłoby
Tak lekko, ludzie bowiem są tam uwięzieni
Pośród kominów i miejskiego zepsucia.
Teraz, kiedy moje pytające acz zachwycone spojrzenie ogarnia
Wspaniałe forpoczty, nie jest mi tak dobrze
Z tymi wspomnieniami wizji, jak wówczas, gdy objeżdżałem
Swoje najdalsze włości, i ów eidolon
Wnika w rzeczywiste „bycie” każdej rzeczy,
Pniaka albo krzewu, a one wiodą mnie do wewnątrz
Drogą jałowych dociekań, jak lita może być rzecz,
Jak lekka, tymczasem one kończą się zanim się zaczęły,
Co mnie odświeża i jakoś odmładza.
Noc wytoczyła dość ciężkie działa
Przeciwko temu stanowi rzeczy: dziesięć tysięcy żołnierzy w hełmach,
Hiszpańską armadę aż po horyzont, zupełnie
Nieruchomą do chwili uderzenia.
Ale myślę, że niewiele da się tu powiedzieć i niewiele zrobić
I że te sprawy rozwiążą się same –
Gdy się odpocznie na świeżym powietrzu i zyska dobry ogląd rzeczy.
Możemy więc to odfajkować i przejść do tego
Co naprawdę leży nam na sercu, to jest:
Czy znalazłeś się już w kontekście, który wyczuwasz –
Teraz, gdy niebezpieczeństwo zostało odsunięte?
Światło pada ci na ramiona, jak ma w zwyczaju,
A proces oczyszczania rozwija się szczęśliwie
I bez przeszkód, ale czy zaczął się już ruch, który ma wprawić w drżenie
Twoją głowę, posłać niespokojne wiązki światła
Do zakurzonych zakamarków,
Żeby dało się do tego dołączyć, jeśli nadarzy się okazja:
Oto wyróżniające piętno na sukcesie lub na porażce twoich starań.
Jest w tej wiedzy dojrzewanie.
Możemy tu chyba pozostać, przeorani ale wolni
Na tej krawędzi, co toczy swój niemigocący rydwan
W otwartą przestrzeń, tę niewiarygodną przemoc i ustępliwy
Chaos, który będzie nam drogą.
z tomu „The Double Dream of Spring, 1970
tłum. z angielskiego Jacek Gutorow
*notka o autorze, inne jego wiersze w wersji oryginalnej i linki
do polskich przekładów w temacie Poezja anglojęzycznaTen post został edytowany przez Autora dnia 09.02.14 o godzinie 04:41 -
Tematowi lustra, a szczególnie jego specyficznemu rodzajowi: lustra wypukłego, które zawsze pokazuje odbicie swego obiektu niezależnie od miejsca, z którego się na nie patrzy, poświęcony jest poemat Johna Asbery'ego "Autoportret w wypukłym lustrze", który w tłumaczeniu na polski jest w temacie Autoportret w lustrze wiersza,
a w oryginalnej wersji językowej, pt. "Self-Portrait in a Convex Mirror", w temacie Poezja anglojęzyczna. Z uwagi na swoją treściową wielowarstwowość mógłby być
też oczywiście zakwalifikowany do któregoś z innych tematów na naszym forum, zwłaszcza do tematu "Poezja i malarstwo". Życzę miłej lektury - Ryszard.
PS. Poemat Ashbery'ego należy do jednego z najważniejszych utworów w twórczości
tego poety, od którego zaczęła się jego błyskotliwa kariera we współczesnej poezji amerykańskiej. R.Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 09.03.09 o godzinie 09:16 -
John Ashbery
Self-Portrait in a Convex Mirror
As Parmigianino did it, the right hand
Bigger than the head, thrust at the viewer
And swerving easily away, as though to protect
What it advertises. A few leaded panes, old beams,
Fur, pleated muslin, a coral ring run together
In a movement supporting the face, which swims
Toward and away like the hand
Except that it is in repose. It is what is
Sequestered. Vasari says, "Francesco one day set himself
To take his own portrait, looking at himself from that purpose
In a convex mirror, such as is used by barbers . . .
He accordingly caused a ball of wood to be made
By a turner, and having divided it in half and
Brought it to the size of the mirror, he set himself
With great art to copy all that he saw in the glass,"
Chiefly his reflection, of which the portrait
Is the reflection, of which the portrait
Is the reflection once removed.
The glass chose to reflect only what he saw
Which was enough for his purpose: his image
Glazed, embalmed, projected at a 180-degree angle.
The time of day or the density of the light
Adhering to the face keeps it
Lively and intact in a recurring wave
Of arrival. The soul establishes itself.
But how far can it swim out through the eyes
And still return safely to its nest? The surface
Of the mirror being convex, the distance increases
Significantly; that is, enough to make the point
That the soul is a captive, treated humanely, kept
In suspension, unable to advance much farther
Than your look as it intercepts the picture.
Pope Clement and his court were "stupefied"
By it, according to Vasari, and promised a commission
That never materialized. The soul has to stay where it is,
Even though restless, hearing raindrops at the pane,
The sighing of autumn leaves thrashed by the wind,
Longing to be free, outside, but it must stay
Posing in this place. It must move
As little as possible. This is what the portrait says.
But there is in that gaze a combination
Of tenderness, amusement and regret, so powerful
In its restraint that one cannot look for long.
The secret is too plain. The pity of it smarts,
Makes hot tears spurt: that the soul is not a soul,
Has no secret, is small, and it fits
Its hollow perfectly: its room, our moment of attention.
That is the tune but there are no words.
The words are only speculation
(From the Latin speculum, mirror):
They seek and cannot find the meaning of the music.
We see only postures of the dream,
Riders of the motion that swings the face
Into view under evening skies, with no
False disarray as proof of authenticity.
But it is life englobed.
One would like to stick one's hand
Out of the globe, but its dimension,
What carries it, will not allow it.
No doubt it is this, not the reflex
To hide something, which makes the hand loom large
As it retreats slightly. There is no way
To build it flat like a section of wall:
It must join the segment of a circle,
Roving back to the body of which it seems
So unlikely a part, to fence in and shore up the face
On which the effort of this condition reads
Like a pinpoint of a smile, a spark
Or star one is not sure of having seen
As darkness resumes. A perverse light whose
Imperative of subtlety dooms in advance its
Conceit to light up: unimportant but meant.
Francesco, your hand is big enough
To wreck the sphere, and too big,
One would think, to weave delicate meshes
That only argue its further detention.
(Big, but not coarse, merely on another scale,
Like a dozing whale on the sea bottom
In relation to the tiny, self-important ship
On the surface.) But your eyes proclaim
That everything is surface. The surface is what's there
And nothing can exist except what's there.
There are no recesses in the room, only alcoves,
And the window doesn't matter much, or that
Sliver of window or mirror on the right, even
As a gauge of the weather, which in French is
Le temps, the word for time, and which
Follows a course wherein changes are merely
Features of the whole. The whole is stable within
Instability, a globe like ours, resting
On a pedestal of vacuum, a ping-pong ball
Secure on its jet of water.
And just as there are no words for the surface, that is,
No words to say what it really is, that it is not
Superficial but a visible core, then there is
No way out of the problem of pathos vs. experience.
You will stay on, restive, serene in
Your gesture which is neither embrace nor warning
But which holds something of both in pure
Affirmation that doesn't affirm anything.
The balloon pops, the attention
Turns dully away. Clouds
In the puddle stir up into sawtoothed fragments.
I think of the friends
Who came to see me, of what yesterday
Was like. A peculiar slant
Of memory that intrudes on the dreaming model
In the silence of the studio as he considers
Lifting the pencil to the self-portrait.
How many people came and stayed a certain time,
Uttered light or dark speech that became part of you
Like light behind windblown fog and sand,
Filtered and influenced by it, until no part
Remains that is surely you. Those voices in the dusk
Have told you all and still the tale goes on
In the form of memories deposited in irregular
Clumps of crystals. Whose curved hand controls,
Francesco, the turning seasons and the thoughts
That peel off and fly away at breathless speeds
Like the last stubborn leaves ripped
From wet branches? I see in this only the chaos
Of your round mirror which organizes everything
Around the polestar of your eyes which are empty,
Know nothing, dream but reveal nothing.
I feel the carousel starting slowly
And going faster and faster: desk, papers, books,
Photographs of friends, the window and the trees
Merging in one neutral band that surrounds
Me on all sides, everywhere I look.
And I cannot explain the action of leveling,
Why it should all boil down to one
Uniform substance, a magma of interiors.
My guide in these matters is your self,
Firm, oblique, accepting everything with the same
Wraith of a smile, and as time speeds up so that it is soon
Much later, I can know only the straight way out,
The distance between us. Long ago
The strewn evidence meant something,
The small accidents and pleasures
Of the day as it moved gracelessly on,
A housewife doing chores. Impossible now
To restore those properties in the silver blur that is
The record of what you accomplished by sitting down
"With great art to copy all that you saw in the glass"
So as to perfect and rule out the extraneous
Forever. In the circle of your intentions certain spars
Remain that perpetuate the enchantment of self with self:
Eyebeams, muslin, coral. It doesn't matter
Because these are things as they are today
Before one's shadow ever grew
Out of the field into thoughts of tomorrow.
Tomorrow is easy, but today is uncharted,
Desolate, reluctant as any landscape
To yield what are laws of perspective
After all only to the painter's deep
Mistrust, a weak instrument though
Necessary. Of course some things
Are possible, it knows, but it doesn't know
Which ones. Some day we will try
To do as many things as are possible
And perhaps we shall succeed at a handful
Of them, but this will not have anything
To do with what is promised today, our
Landscape sweeping out from us to disappear
On the horizon. Today enough of a cover burnishes
To keep the supposition of promises together
In one piece of surface, letting one ramble
Back home from them so that these
Even stronger possibilities can remain
Whole without being tested. Actually
The skin of the bubble-chamber's as tough as
Reptile eggs; everything gets "programmed" there
In due course: more keeps getting included
Without adding to the sum, and just as one
Gets accustomed to a noise that
Kept one awake but now no longer does,
So the room contains this flow like an hourglass
Without varying in climate or quality
(Except perhaps to brighten bleakly and almost
Invisibly, in a focus sharpening toward death--more
Of this later). What should be the vacuum of a dream
Becomes continually replete as the source of dreams
Is being tapped so that this one dream
May wax, flourish like a cabbage rose,
Defying sumptuary laws, leaving us
To awake and try to begin living in what
Has now become a slum. Sydney Freedberg in his
Parmigianino says of it: "Realism in this portrait
No longer produces and objective truth, but a bizarria . . . .
However its distortion does not create
A feeling of disharmony . . . . The forms retain
A strong measure of ideal beauty," because
Fed by our dreams, so inconsequential until one day
We notice the hole they left. Now their importance
If not their meaning is plain. They were to nourish
A dream which includes them all, as they are
Finally reversed in the accumulating mirror.
They seemed strange because we couldn't actually see them.
And we realize this only at a point where they lapse
Like a wave breaking on a rock, giving up
Its shape in a gesture which expresses that shape.
The forms retain a strong measure of ideal beauty
As they forage in secret on our idea of distortion.
Why be unhappy with this arrangement, since
Dreams prolong us as they are absorbed?
Something like living occurs, a movement
Out of the dream into its codification.
As I start to forget it
It presents its stereotype again
But it is an unfamiliar stereotype, the face
Riding at anchor, issued from hazards, soon
To accost others, "rather angel than man" (Vasari).
Perhaps an angel looks like everything
We have forgotten, I mean forgotten
Things that don't seem familiar when
We meet them again, lost beyond telling,
Which were ours once. This would be the point
Of invading the privacy of this man who
"Dabbled in alchemy, but whose wish
Here was not to examine the subtleties of art
In a detached, scientific spirit: he wished through them
To impart the sense of novelty and amazement to the spectator"
(Freedberg). Later portraits such as the Uffizi
"Gentleman," the Borghese "Young Prelate" and
The Naples "Antea" issue from Mannerist
Tensions, but here, as Freedberg points out,
The surprise, the tension are in the concept
Rather than its realization.
The consonance of the High Renaissance
Is present, though distorted by the mirror.
What is novel is the extreme care in rendering
The velleities of the rounded reflecting surface
(It is the first mirror portrait),
So that you could be fooled for a moment
Before you realize the reflection
Isn't yours. You feel then like one of those
Hoffmann characters who have been deprived
Of a reflection, except that the whole of me
Is seen to be supplanted by the strict
Otherness of the painter in his
Other room. We have surprised him
At work, but no, he has surprised us
As he works. The picture is almost finished,
The surprise almost over, as when one looks out,
Startled by a snowfall which even now is
Ending in specks and sparkles of snow.
It happened while you were inside, asleep,
And there is no reason why you should have
Been awake for it, except that the day
Is ending and it will be hard for you
To get to sleep tonight, at least until late.
The shadow of the city injects its own
Urgency: Rome where Francesco
Was at work during the Sack: his inventions
Amazed the soldiers who burst in on him;
They decided to spare his life, but he left soon after;
Vienna where the painting is today, where
I saw it with Pierre in the summer of 1959; New York
Where I am now, which is a logarithm
Of other cities. Our landscape
Is alive with filiations, shuttlings;
Business is carried on by look, gesture,
Hearsay. It is another life to the city,
The backing of the looking glass of the
Unidentified but precisely sketched studio. It wants
To siphon off the life of the studio, deflate
Its mapped space to enactments, island it.
That operation has been temporarily stalled
But something new is on the way, a new preciosity
In the wind. Can you stand it,
Francesco? Are you strong enough for it?
This wind brings what it knows not, is
Self--propelled, blind, has no notion
Of itself. It is inertia that once
Acknowledged saps all activity, secret or public:
Whispers of the word that can't be understood
But can be felt, a chill, a blight
Moving outward along the capes and peninsulas
Of your nervures and so to the archipelagoes
And to the bathed, aired secrecy of the open sea.
This is its negative side. Its positive side is
Making you notice life and the stresses
That only seemed to go away, but now,
As this new mode questions, are seen to be
Hastening out of style. If they are to become classics
They must decide which side they are on.
Their reticence has undermined
The urban scenery, made its ambiguities
Look willful and tired, the games of an old man.
What we need now is this unlikely
Challenger pounding on the gates of an amazed
Castle. Your argument, Francesco,
Had begun to grow stale as no answer
Or answers were forthcoming. If it dissolves now
Into dust, that only means its time had come
Some time ago, but look now, and listen:
It may be that another life is stocked there
In recesses no one knew of; that it,
Not we, are the change; that we are in fact it
If we could get back to it, relive some of the way
It looked, turn our faces to the globe as it sets
And still be coming out all right:
Nerves normal, breath normal. Since it is a metaphor
Made to include us, we are a part of it and
Can live in it as in fact we have done,
Only leaving our minds bare for questioning
We now see will not take place at random
But in an orderly way that means to menace
Nobody--the normal way things are done,
Like the concentric growing up of days
Around a life: correctly, if you think about it.
A breeze like the turning of a page
Brings back your face: the moment
Takes such a big bite out of the haze
Of pleasant intuition it comes after.
The locking into place is "death itself,"
As Berg said of a phrase in Mahler's Ninth;
Or, to quote Imogen in Cymbeline, "There cannot
Be a pinch in death more sharp than this," for,
Though only exercise or tactic, it carries
The momentum of a conviction that had been building.
Mere forgetfulness cannot remove it
Nor wishing bring it back, as long as it remains
The white precipitate of its dream
In the climate of sighs flung across our world,
A cloth over a birdcage. But it is certain that
What is beautiful seems so only in relation to a specific
Life, experienced or not, channeled into some form
Steeped in the nostalgia of a collective past.
The light sinks today with an enthusiasm
I have known elsewhere, and known why
It seemed meaningful, that others felt this way
Years ago. I go on consulting
This mirror that is no longer mine
For as much brisk vacancy as is to be
My portion this time. And the vase is always full
Because there is only just so much room
And it accommodates everything. The sample
One sees is not to be taken as
Merely that, but as everything as it
May be imagined outside time--not as a gesture
But as all, in the refined, assimilable state.
But what is this universe the porch of
As it veers in and out, back and forth,
Refusing to surround us and still the only
Thing we can see? Love once
Tipped the scales but now is shadowed, invisible,
Though mysteriously present, around somewhere.
But we know it cannot be sandwiched
Between two adjacent moments, that its windings
Lead nowhere except to further tributaries
And that these empty themselves into a vague
Sense of something that can never be known
Even though it seems likely that each of us
Knows what it is and is capable of
Communicating it to the other. But the look
Some wear as a sign makes one want to
Push forward ignoring the apparent
NaÏveté of the attempt, not caring
That no one is listening, since the light
Has been lit once and for all in their eyes
And is present, unimpaired, a permanent anomaly,
Awake and silent. On the surface of it
There seems no special reason why that light
Should be focused by love, or why
The city falling with its beautiful suburbs
Into space always less clear, less defined,
Should read as the support of its progress,
The easel upon which the drama unfolded
To its own satisfaction and to the end
Of our dreaming, as we had never imagined
It would end, in worn daylight with the painted
Promise showing through as a gage, a bond.
This nondescript, never-to-be defined daytime is
The secret of where it takes place
And we can no longer return to the various
Conflicting statements gathered, lapses of memory
Of the principal witnesses. All we know
Is that we are a little early, that
Today has that special, lapidary
Todayness that the sunlight reproduces
Faithfully in casting twig-shadows on blithe
Sidewalks. No previous day would have been like this.
I used to think they were all alike,
That the present always looked the same to everybody
But this confusion drains away as one
Is always cresting into one's present.
Yet the "poetic," straw-colored space
Of the long corridor that leads back to the painting,
Its darkening opposite--is this
Some figment of "art," not to be imagined
As real, let alone special? Hasn't it too its lair
In the present we are always escaping from
And falling back into, as the waterwheel of days
Pursues its uneventful, even serene course?
I think it is trying to say it is today
And we must get out of it even as the public
Is pushing through the museum now so as to
Be out by closing time. You can't live there.
The gray glaze of the past attacks all know-how:
Secrets of wash and finish that took a lifetime
To learn and are reduced to the status of
Black-and-white illustrations in a book where colorplates
Are rare. That is, all time
Reduces to no special time. No one
Alludes to the change; to do so might
Involve calling attention to oneself
Which would augment the dread of not getting out
Before having seen the whole collection
(Except for the sculptures in the basement:
They are where they belong).
Our time gets to be veiled, compromised
By the portrait's will to endure. It hints at
Our own, which we were hoping to keep hidden.
We don't need paintings or
Doggerel written by mature poets when
The explosion is so precise, so fine.
Is there any point even in acknowledging
The existence of all that? Does it
Exist? Certainly the leisure to
Indulge stately pastimes doesn't,
Any more. Today has no margins, the event arrives
Flush with its edges, is of the same substance,
Indistinguishable. "Play" is something else;
It exists, in a society specifically
Organized as a demonstration of itself.
There is no other way, and those assholes
Who would confuse everything with their mirror games
Which seem to multiply stakes and possibilities, or
At least confuse issues by means of an investing
Aura that would corrode the architecture
Of the whole in a haze of suppressed mockery,
Are beside the point. They are out of the game,
Which doesn't exist until they are out of it.
It seems like a very hostile universe
But as the principle of each individual thing is
Hostile to, exists at the expense of all the others
As philosophers have often pointed out, at least
This thing, the mute, undivided present,
Has the justification of logic, which
In this instance isn't a bad thing
Or wouldn't be, if the way of telling
Didn't somehow intrude, twisting the end result
Into a caricature of itself. This always
Happens, as in the game where
A whispered phrase passed around the room
Ends up as something completely different.
It is the principle that makes works of art so unlike
What the artist intended. Often he finds
He has omitted the thing he started out to say
In the first place. Seduced by flowers,
Explicit pleasures, he blames himself (though
Secretly satisfied with the result), imagining
He had a say in the matter and exercised
An option of which he was hardly conscious,
Unaware that necessity circumvents such resolutions.
So as to create something new
For itself, that there is no other way,
That the history of creation proceeds according to
Stringent laws, and that things
Do get done in this way, but never the things
We set out to accomplish and wanted so desperately
To see come into being. Parmigianino
Must have realized this as he worked at his
Life-obstructing task. One is forced to read
The perfectly plausible accomplishment of a purpose
Into the smooth, perhaps even bland (but so
Enigmatic) finish. Is there anything
To be serious about beyond this otherness
That gets included in the most ordinary
Forms of daily activity, changing everything
Slightly and profoundly, and tearing the matter
Of creation, any creation, not just artistic creation
Out of our hands, to install it on some monstrous, near
Peak, too close to ignore, too far
For one to intervene? This otherness, this
"Not-being-us" is all there is to look at
In the mirror, though no one can say
How it came to be this way. A ship
Flying unknown colors has entered the harbor.
You are allowing extraneous matters
To break up your day, cloud the focus
Of the crystal ball. Its scene drifts away
Like vapor scattered on the wind. The fertile
Thought-associations that until now came
So easily, appear no more, or rarely. Their
Colorings are less intense, washed out
By autumn rains and winds, spoiled, muddied,
Given back to you because they are worthless.
Yet we are such creatures of habit that their
Implications are still around en permanence, confusing
Issues. To be serious only about sex
Is perhaps one way, but the sands are hissing
As they approach the beginning of the big slide
Into what happened. This past
Is now here: the painter's
Reflected face, in which we linger, receiving
Dreams and inspirations on an unassigned
Frequency, but the hues have turned metallic,
The curves and edges are not so rich. Each person
Has one big theory to explain the universe
But it doesn't tell the whole story
And in the end it is what is outside him
That matters, to him and especially to us
Who have been given no help whatever
In decoding our own man-size quotient and must rely
On second-hand knowledge. Yet I know
That no one else's taste is going to be
Any help, and might as well be ignored.
Once it seemed so perfect--gloss on the fine
Freckled skin, lips moistened as though about to part
Releasing speech, and the familiar look
Of clothes and furniture that one forgets.
This could have been our paradise: exotic
Refuge within an exhausted world, but that wasn't
In the cards, because it couldn't have been
The point. Aping naturalness may be the first step
Toward achieving an inner calm
But it is the first step only, and often
Remains a frozen gesture of welcome etched
On the air materializing behind it,
A convention. And we have really
No time for these, except to use them
For kindling. The sooner they are burnt up
The better for the roles we have to play.
Therefore I beseech you, withdraw that hand,
Offer it no longer as shield or greeting,
The shield of a greeting, Francesco:
There is room for one bullet in the chamber:
Our looking through the wrong end
Of the telescope as you fall back at a speed
Faster than that of light to flatten ultimately
Among the features of the room, an invitation
Never mailed, the "it was all a dream"
Syndrome, though the "all" tells tersely
Enough how it wasn't. Its existence
Was real, though troubled, and the ache
Of this waking dream can never drown out
The diagram still sketched on the wind,
Chosen, meant for me and materialized
In the disguising radiance of my room.
We have seen the city; it is the gibbous
Mirrored eye of an insect. All things happen
On its balcony and are resumed within,
But the action is the cold, syrupy flow
Of a pageant. One feels too confined,
Sifting the April sunlight for clues,
In the mere stillness of the ease of its
Parameter. The hand holds no chalk
And each part of the whole falls off
And cannot know it knew, except
Here and there, in cold pockets
Of remembrance, whispers out of time.
przekład Piotra Sommera pt. "Autoportret w wypukłym lustrze"
w temacie Autoportret w lustrze wierszaRyszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 09.03.09 o godzinie 00:06 -
John Ashbery*
Autoportret w wypukłym lustrze
Jak u Parmigianina, prawa ręka
Większa niż głowa, wypchnięta na patrzącego
I miękko odchylona, jakby chciała osłonić
To, co zapowiada. Okno w ołowianej ramie, stare belki stropu,
Futro, marszczony muślin, pierścionek z koralem stopiony
Z gestem dającym wsparcie twarzy, która
Napływa i cofa się jak ręka,
Choć pozostaje bez ruchu. Vasari mówi: „Któregoś dnia Francesco zaczął
Malować własny portret, przeglądając się w tym celu
W wypukłym lustrze, jakich używają golarze (...)
Zlecił zatem cieśli utoczyć kulę z drewna, i
Podzieliwszy ją na dwoje, doprowadziwszy do rozmiarów lustra, jął
Z wielkim kunsztem kopiować wszystko, co ujrzał w zwierciadle”,
Zwłaszcza swoje odbicie, którego portret
Jest odbiciem kolejnym.
Zwierciadło postanowiło odbić tylko to, co ujrzał,
Co jego celom wystarczało: podobiznę
Szklistą, pokrytą balsamem, pod kątem 180 stopni.
Pora dnia, czy może gęstość światła
Które lgnie do twarzy sprawia, że twarz jest
Ciągle żywa i nienaruszona w cyklicznej fali
Swych powrotów. Dusza instaluje się sama.
Lecz jak daleko może odpłynąć przez te oczy
A mimo to bezpiecznie wrócić do swojego gniazda? Powierzchnia
Lustra jest wypukła, więc dystans wyraźnie
Rośnie; to znaczy rośnie dość, aby wykazać
Że dusza jest niewolnicą, traktowaną po ludzku, trzymaną
W stanie zawieszenia, niezdolną się wysunąć dalej
Niż do miejsca, skąd twój wzrok rozcina obraz.
Na jego widok papież Klemens i cały dwór
„Zgłupieli”, mówi Vasari, i obiecali coś zamówić,
Co nigdy nie doszło do skutku. Dusza powinna zostać tam, gdzie jest,
Choć trawi ją niepokój, gdy słyszy deszcz na szybie,
Westchnienia jesiennych liści, które młóci wiatr,
I chciałaby być wolna, wydostać się, lecz musi dalej
Pozować ze swojego miejsca. Powinna się poruszać
Możliwie jak najmniej. Tak mówi portret.
Ale w tym wzroku jest jakieś połączenie
Czułości, rozbawienia, żalu, na tyle w swojej powściągliwości
Silnych, że patrzeć długo nie można.
Tajemnica jest zbyt jawna. Jej nędza aż piecze,
Wyciska strumień łez: bo dusza nie jest duszą,
Nie ma tajemnic, jest mała i doskonale
Mieści się w swej dziupli: swoim pomieszczeniu, w chwili naszej uwagi.
Oto melodia, ale brak jej słów.
Słowa to tylko spekulacja
(Od łacińskiego speculum, lustro):
Szukają, lecz nie potrafią znaleźć znaczenia muzyki.
Widzimy tylko figury snu,
Pasażerowie kołysania, które
Ujawnia nam tę twarz pod niebem przedwieczoru, bez krzty
Sztucznego nieporządku na dowód autentyzmu.
Lecz jest to życie w kuli.
Chciałoby się wysunąć rękę
Poza kulę, ale jej kształt,
I to, co ją unosi, nie pozwala.
Na pewno właśnie dlatego, a nie przez odruch
Żeby coś ukryć, ręka przytłacza swoją wielkością
Gdy cofa się nieznacznie. Nie sposób tak jej
Skonstruować, by była płaska jak fragment muru:
Musi się włączyć do okręgu,
Wrócić do ciała, którego się wydaje
Tak nieprawdopodobną częścią, odgrodzić i ochronić twarz
Na której trudy tych okoliczności przypominają
Cień uśmiechu, iskierkę
Albo gwiazdę, już nie wiadomo, czy widzianą,
Z chwilą gdy wraca ciemność. Przewrotne światło
Z góry wyklucza myśl o oświetlaniu, bo pragnie być
Subtelne: rzecz błaha, ale zamierzona.
Francesco, twoja ręka jest wystarczająco wielka
Żeby rozsadzić sferę i nazbyt, można by
Pomyśleć, wielka, żeby zaplatać delikatne sieci
Co przemawiają tylko za jej dalszym trwaniem.
(Wielka, lecz nie prostacka, jedynie w innej skali,
Niby wieloryb drzemiący na dnie morza
Naprzeciw maleńkiego, dumnego statku
Na powierzchni). Lecz twoje oczy głoszą
Że wszystko jest powierzchnią: powierzchnią to, co widać,
A nic nie może istnieć poza tym, co widać.
W pokoju nie ma zakamarków, tylko alkowy,
I okno też niewiele znaczy, i tamten
Skrawek okna czy może lustra z prawej, nawet
Jako wskaźnik pogody, co po francusku określana jest
Słowem le temps, oznaczającym czas, i która
Podąża drogą, gdzie zmiany to jedynie
Znak całości. Całość jest trwała w ramach
Nietrwałości, to kula jak nasza, spoczywająca
Na piedestale z próżni, piłeczka pingpongowa
Podtrzymywana przez swój strumień wody.
I tak jak nie ma słów, żeby oznaczyć powierzchnię, a raczej
Słów, co powiedziałyby, czym jest naprawdę, że nie jest
Czymś zewnętrznym, lecz jest widzialnym sednem, tak samo nie ma
Wyjścia z problemu patos contra doświadczenie.
Ty pozostaniesz, rozhuśtany, pogodny
W swym geście ni to obejmowania, ni przestrogi,
Ale zawierającym coś z obydwu w czystej
Afirmacji, która nie afirmuje nic.
Balon pęka, uwaga tępieje
I odwraca się. Chmury
W kałuży nabierają zębatych kształtów.
Myślę o przyjaciołach
Co przyszli mnie odwiedzić; o tym, czym było
Wczoraj. To taki szczególny kąt
Pamięci, która w ciszy pracowni
Zakłóca spokój zamyślonemu modelowi, gdy on się zastanawia
Czy wziąć ołówek do ręki.
Iluż to ludzi przychodziło i zostawało tu jakiś czas,
Wydobywało z siebie jasną albo ciemną mowę, która jest teraz częścią ciebie
Jak światło za tumanem mgły i piasku
Które są filtrem światła i wpływają na nie, aż nie zostanie żadna część
Co jest na pewno tobą. Tamte głosy o zmierzchu
Opowiedziały ci już wszystko, a jednak opowieść dalej trwa
W postaci wspomnień zdeponowanych w niekształtnych
Grudkach kryształu. Czyja wygięta dłoń, Francesco,
Panuje nad mijaniem pór i nad myślami
Które się łuszczą i odfruwają w zapierającym oddech tempie
Jak te ostatnie uparte liście zdzierane
Z mokrych gałęzi? Ja widzę w tym jedynie chaos
Twojego okrągłego lustra, które organizuje wszystko
Wokół gwiazdy twoich oczu, które są puste,
Nic nie wiedzą, śnią, ale niczego nie odsłaniają.
Czuję, że karuzela rusza z wolna
I nabiera tempa: biurko, papiery, książki,
Zdjęcia przyjaciół, okno i drzewa
Zlewają się w jedną bezbarwną wstęgę, która otacza
Mnie ze wszystkich stron, gdzie tylko spojrzę.
I nie umiem wyjaśnić tego procesu niwelowania,
Czemu to wszystko maiłoby sprowadzać do jakiejś całkiem
Jednorodnej substancji, magmy wnętrz.
Przewodnikiem w tych sprawach jest dla mnie twoje ja,
Mocne, nieuchwytne, gotowe przyjąć wszystko z tym samym
Bladym uśmiechem, a że czas przyspiesza i po chwili
Jest już znacznie później, ja znam tylko najprostsze wyjście,
Dzielącą nas odległość. Kiedyś
Znaczenie miały świadectwa rozproszone,
Te drobne zdarzenia i przyjemności
Dnia, który bez wdzięku posuwał się do przodu,
Jak gospodyni przy swoich obowiązkach. Nie na już jak
Odtworzyć tamtych atrybutów w srebrzystej smudze
Która utrwala to, czego dokonałeś
„Z wielkim kunsztem kopiując wszystko, coś ujrzał w zwierciadle”,
Ażeby udoskonalić i wykluczyć na zawsze
To, co zewnętrzne. W kręgu twoich zamiarów ostało się kilka
Krokwi, co podtrzymują oczarowanie ja przez ja:
Promienie oczu, muślin, koral. Wszystko jedno,
Bo one są takie, jakie się jawią dzisiaj,
Zanim nasz cień się rozrósł
Poza granicę pola w stronę jutra.
Jutro jest łatwe, lecz dziś nieoznaczone,
Opustoszałe, jak każdy krajobraz
Nie kwapi się wyjawić reguł perspektywy,
A jeśli już, to tylko malarzowi, z jego głęboką
Nieufnością, narzędziem kiepskim
Choć niezbędnym. Ono oczywiście wie o tym
Że pewne rzeczy dadzą się zrobić, ale nie wie
Które. Pewnego dnia będziemy się starali
Zrobić ile się tylko da
I może nawet wyjdzie nam to i owo,
Ale to się bezie miało nijak
Do naszej dzisiejszej obietnicy, naszego
Krajobrazu, który czmycha, by całkiem zniknąć nam
Za horyzontem. Dziś błyszczy wystarczająca część powierzchni
By obietnice, których się domyślamy, dały się utrzymać razem
Na jednym jej kawałku, umożliwiając nam
Niepewny odwrót, dzięki czemu tamte
Jeszcze bardziej intensywne możliwości zachowują ważność
Bez testowania. W rzeczywistości skóra
Tej komory pęcherzykowej jest twarda jak
Gadzie jaja; wszystko zostaje tam „zaprogramowane”
W stosownym czasie: wchodzi w nią coraz więcej
A suma nie ulega zmianie, i tak jak
Człowiek przyzwyczaja się do dźwięku, co
Nie pozwalał mu zasnąć, a teraz już pozwala,
Tak też i pokój, niczym klepsydra, zawiera w sobie ów przepływ
Który nie zmienia jednak klimatu ani właściwości
(Z wyjątkiem tego posępnego i prawie niedostrzegalnego
Rozjaśnienia, w soczewce ogniskującej się na śmierci – do tego
Jeszcze wrócimy). To, co powinno być pustka po śnie,
Jest stale wypełniane, w miarę jak ze źródła snów
Wytacza się ich zawartość, przez co ten jeden sen
Może pęcznieć, rozkwitać jak stulistna róża,
Kpiąc sobie z kodeksu oszczędności, a nam zostaje
Obudzić się i próbować życia w czymś,
Co się zmieniło w slams. Sydney Freedberg w swoim
Parmigianinie mówi o tym tak: „Realizm tego portretu
nie rodzi już prawdy obiektywnej, ale swoiste bizzaria(...)
A jednak ta deformacja nie wywołuje
Uczucia dysharmonii (...) Formy zachowują
Potężną dawkę idealnego piękna”, a to dlatego
Że żywią się naszymi snami, które nie mają wpływu na nic aż
Zauważymy, jaka została po nich dziura. Wtedy ich doniosłość
Staje się jasna, a może i znaczenie. Miały nakarmić
Sen, który zawiera je wszystkie, jako że w końcu
Ulegają odwróceniu w tym gromadzącym wszystko lustrze.
Wydawały się dziwne, bo przecież nie mogliśmy ich zobaczyć.
Lecz pojmujemy to dopiero z chwilą, gdy się zapadną
Jak fala, co rozbija się o skałę i porzuca
Swój kształt w geście, który jest wyrazem tego kształtu.
Formy zachowują wiele z idealnego piękna
Gdy potajemnie żerują na naszym wyobrażeniu deformacji.
Czemu się martwić takim stanem rzeczy, skoro
Sny, które wchłaniamy, są naszym przedłużeniem?
Pojawia się tu coś, co przypomina życie, jak gdyby przejście
Ze stanu snu w kodyfikację snu.
Kiedy zaczynam zapominać o nim,
On znów podsuwa mi własny stereotyp.
Ale ten stereotyp jakiś nieznajomy: twarz
Pływająca na kotwicy, już wolna od zagrożeń, która niedługo
Stawi czoło innym, „bardziej anioł niż człowiek” (Vasari).
Być może anioł przypomina wszystko
Co przez nas zapomniane, to znaczy zapomniane
Rzeczy, które nie wydają się znajome, kiedy
Trafiamy na nie po raz drugi, bez reszty zagubieni,
A kiedyś były nasze. W tym właśnie byłby sens
Naruszenia prywatności tego człowieka, co
„Zabawiał się alchemią, ale jego zamiarem
Nie było badanie subtelności sztuki
W duchu bezstronnie naukowym: chciał za jej pośrednictwem
Dać patrzącemu poczucie nowości i zdumienia”
(Freedberg). Późniejsze portrety, takie jak „Szlachcic
Z Uffizi, „Młody prałat” z Borghese i
„Antea” z Neapolu, wypływają z napięć
Manierystycznych, ale tu, jak wskazuje Freedberg,
Zaskoczenie, napięcie, tkwią raczej
W pomyśle niż w realizacji.
Widzimy tu jeszcze harmonię
Renesansu, choć lustro ją zniekształca.
Nowością jest niezwykła troska w odtwarzaniu
Kaprysów tej krągłej odbijającej powierzchni
(To w ogóle pierwszy portret w lustrze),
Tak aby człowiek dal się na chwilę nabrać
Nim uświadomi sobie, że to nie jego
Odbicie. I będzie mógł się czuć jak jeden
Z bohaterów Hoffmanna, których odbicia
Pozbawiono, tyle że całe moje ja
Okazuje się wyparte przez tę radykalną
Inność malarza w jego
Radykalnie innym pokoju. Zaskoczyliśmy go
Przy pracy, chociaż nie, to on zaskoczył nas
W trakcie pracy. Obraz jest prawie skończony,
Zaskoczenie prawie ustało, tak jak gdyby nagle
Zdumiewa nas leżący za oknem śnieg, co nawet teraz
Nie przestał padać, wciąż iskrzy się i bieli.
To wydarzyło się, kiedy byłeś w domu, spałeś,
Bo też nie było powodu, żebyś miał
Z tej okazji nie spać, tyle że dzień
Dobiega końca, i dzisiaj nie będzie ci łatwo
Zasnąć, w każdym razie do późna.
Cień miasta wstrzykuje własną porcję
Gorączkowości: Rzym, gdzie Francesco
Pracował w czasie najazdu; jego wynalazki
Zdumiały żołnierzy, którzy wyważyli drzwi;
Postanowili darować mu życie, ale on wkrótce po tym wyjechał;
Wiedeń, gdzie obraz znajduje się dziś, gdzie
Latem 1959 roku widziałem go z Pierre’em; Nowy Jork
W którym jestem teraz, który jest logarytmem
Innych miast. Nasz krajobraz
Aż dudni od układów, ruchów wahadłowych;
Interes kręci się dzięki spojrzeniu, gestowi,
Pogłosce. To jest drugie życie miasta,
Co kryje się za lustrem tej
Nieokreślonej, lecz precyzyjnie naszkicowanej pracowni. Chciałoby
Odessać z niej całe życie, spłaszczyć
Oznakowaną przestrzeń do dekretów, streścić do wyspy.
Tę operację chwilowo powstrzymano
Ale nadchodzi coś nowego, w powietrzu
Czuć nową rafinadę. Wytrzymasz to,
Francesco? Wystarczy ci sił?
Ten wiatr niesie coś, czego sam nie zna, sam siebie
Napędza, ślepy, nie ma pojęcia
O sobie. To bezruch, który odsącza
Całą aktywność, tajemną bądź publiczną, wystarczy raz go uznać:
Pogłoski na temat słowa, którego nie da się zrozumieć,
Ale da się odczuć, zimny powiew, zaraza
Co przenosi się wzdłuż przylądków i półwyspów
Twojego unerwienia, i dalej ku archipelagom
Aż do oblanej wodą, ogorzałej tajemnicy otwartego morza.
To strona negatywna. Pozytywna
Pozwala ci zauważyć życie i te naciski
Co tylko wydawały się zanikać, bo teraz,
W obliczu pytań zadawanych w tym nowym trybie, widać
Że wypadają z mody szybciej. Jeżeli mają stać klasyką
Powinny zdecydować, po czyjej stoją stronie.
Ich powściągliwość podkopała
Krajobraz miasta, i teraz jego dwuznaczności
Wydają się rozmyślne i wymęczone, ot, starcze gierki,
Nam przydałby się dzisiaj ów mało prawdopodobny
Śmiałek dobijający się do wrót osłupiałego
Zamku. Twój argument, Francesco,
Zaczął już wcześniej tracić świeżość, skoro nie było widać
Żadnej, czy może żadnych odpowiedzi. Jeśli się teraz sypnie
Całkiem, będzie to tylko znaczyć, że jego czas nadszedł
Już jakiś czas temu, ale teraz popatrz i posłuchaj:
Może tak być, że w jakiś niesłychanych zakamarkach
Magazynuje się jeszcze jakieś życie, i że to ono
Jest tą zmianą, a nie my; że my w istocie będziemy nim
Jeżeli tylko zdołamy do niego wrócić, ożywić coś
Z jego kształtu, skierować twarze ku tej zachodzącej kuli
I mimo wszystko wyjść jakoś na swoje:
Nerwy w normie, oddech w normie. A skoro tę metaforę
Zbudowano po to, by mogła nas ogarnąć, to i my jesteśmy jej częścią
I możemy z niej żyć, co zresztą już robimy,
Jedynie odsłaniając umysł na rzecz pytań
Które, jak teraz widać, nie będą zadawane na chybił trafił,
Lecz wedle porządku, który nie kryje w sobie
Groźby dla nikogo – taka jest zwykła kolej rzeczy,
Podobna dniom, co narastają koncentrycznie
Wokół jednego życia – i w sumie tak jest prawidłowo.
Podmuch jak przy odwracaniu kartki
Przywraca twoją twarz: ta chwila
Odrywa taki wielki kęs z tej mgły
Przyjemnej intuicji, która ją poprzedza.
To zakotwiczenie jest „jak sama śmierć”,
Jak powiedział Berg o pewnej frazie z Dziewiątej Mahlera;
Lub też jak w Cymbelinie mówi Imogena: „Boleść konania
Od tej jest większa”, albowiem
Choć jest tylko taktyczną wprawką, ma w sobie
Siłę gromadzącego się od dawna przekonania.
Słaba pamięć to za mało, żeby go się pozbyć
A chęć – za mało, żeby je przywrócić, dopóki pozostaje ono
Białym osadem własnego snu
W klimacie westchnień, rozrzuconych po naszym świecie,
Tkaniną na ptasiej klatce. Z pewnością jednak
To, co piękne, jest piękne tylko w odniesieniu do konkretnego
Życia, doświadczanego albo nie, ułożonego w pewien kształt
Skąpany w nostalgii za zbiorową przeszłością.
Dziś światło gaśnie z entuzjazmem,
O którym wiadomo mi skądinąd i wiadomo czemu
Kiedyś miał znaczenie, i ze inni przed laty
Też to czuli. Ciągle dopytuję
To lustro, które już nie jest moje,
Skąd wziąć tyle zamaszystej pustki, ile tym razem
Jest mi pisane. A wazon zawsze pozostaje pełny,
Ponieważ miejsca jest tylko tyle,
I zmieści się wszystko. Ta próbka,
Którą widać, nie powinna być dla nas
Jedynie próbką, ale całością, na ile
Można ją sobie wyobrazić poza czasem – nie gestem,
Ale pełnią, w postaci oczyszczonej i przyswajalnej.
A czego przedsionkiem jest ten wszechświat,
Który kluczy, wpada i wypada,
Nie chce nas otoczyć, a i tak pozostaje jedyną
Rzeczą, jaką widać? Kiedyś miłość
Przeważała szalę, lecz teraz pozostaje w cieniu, niewidoczna,
Choć na swój dziwny sposób obecna, gdzieś nieopodal.
Wiemy jednak, że nie da się jej chwycić
Między dwie przylegające do siebie chwile, że jej meandry
Wiodą donikąd, jeśli nie liczyć kolejnych dopływów,
Te zaś wlewają się w niejasne
Przeczucie czegoś, co nigdy nie da się poznać,
Chociaż zapewne każdy z nas
Wie, co to jest, i potrafi
Przekazać to innym. Ale ten wyraz twarzy,
Który niejeden nosi w charakterze znaku, sprawia, że chciałoby się
Iść do przodu, zlekceważyć tę pozorną
Naiwność samego zamiaru, i nie dbać o to
Że nikt nie słucha, albowiem światło
Zapaliło się na dobre w jego oczach
I pali się, nietknięte, jak trwała anomalia,
Bezsenne i milczące. Sama powierzchnia
Nie zdradza szczególnego powodu, żeby akurat miłość
Miała to światło skupiać, ani żeby
Miasto, wpadające ze swymi urodziwymi przedmieściami
W przestrzeń zawsze mniej przejrzystą, mniej określoną,
Miało uchodzić za podporę własnego postępu,
Sztalugę, na której rozegrał się dramat
Ku własnej satysfakcji i do samego końca
Naszego snu, choć nigdyśmy nie sądzili
Że tak się skończy, w zużytym świetle dnia, z wymalowaną
Obietnicą, co prześwituje jak rękojmia, jak więź.
Ta nijaka, zgoła niezdefiniowalna pora dnia jest
Tajemnicą miejsca, w którym to się odbywa,
I nie sposób już wrócić do rozmaitości
Wzajemnie sprzecznych twierdzeń, które zgromadzono, poślizgów pamięci
U najważniejszych świadków. Wiemy tylko tyle,
Że przyszliśmy odrobinę za wcześnie, że
Dzisiejszy dzień ma tę swoją szczególną, lapidarną
Dzisiejszość, którą wiernie odtwarza
Słońce, rzucające cienie gałązek na beztroski
Chodnik. Taki nie mógł być żaden wcześniejszy dzień.
Kiedyś myślałem, że wszystkie są podobne,
Że teraźniejszość każdemu jawi się tak samo,
Ale ta dezorientacja zanika w miarę
Jak człowiek ta „poetycka” słomkowożółta przestrzeń
Długiego korytarza, co wiedzie z powrotem do obrazu,
Ta ciemność naprzeciwko – czy to
Jakaś ułuda „sztuki”, której lepiej nie uważać
Za „rzeczywistą”, a ty bardziej szczególną? Przecież i ona ma swoje leże
W teraźniejszości, z której bez końca uciekamy
By znów w nią popaść, tak samo jak młyńskie koło dni
Kręci się w jednostajnym, nieomal błogim rytmie.
Myślę, że stara się powiedzieć, ze dziś jest właśnie dziś
I że musimy się wydostać, podobnie jak publiczność
Pędzi przez muzeum, by
Zdążyć przed zamknięciem. Nie da się tam żyć.
Szare szkliwo przeszłości podcina cała praktyczną wiedzę:
Tajniki nakładania farby i wykańczania, których trzeba się było uczyć
Całe życie, a które potem redukują się
Do czarno-białych ilustracji w książce, gdzie barwne reprodukcje
Należą do rzadkości. Inaczej mówiąc, cały
Czas się redukuje do dowolnego czasu. Nikt
Nie napomyka o tej zmianie; to mogłoby
Ściągnąć na nas uwagę,
A wówczas groziłby nam ten koszmar, że nie wyjdziemy
Dopóki nie obejrzymy wszystkich zbiorów
(Z wyjątkiem rzeźb w piwnicy:
są tam, gdzie ich miejsce).
Nasz czas zostaje przysłonięty, zdegradowany
Przez portret i jego wolę trwania. Wskazuje on
Na naszą własną, która mieliśmy nadzieję ukryć.
Nie trzeba nam obrazów ani
Twórczości dojrzałych wierszokletów, kiedy
Eksplozja jest taka dokładna, tak dopracowana.
Czy warto w ogóle potwierdzać
Istnienie tego wszystkiego? Czy to
Istnieje? Z pewnością nie ma już
Jak się oddawać rozrywkom pełnym
Dostojeństwa. Dzisiejszy dzień nie posiada marginesów, zdarzenie
Przylega do swych krawędzi, jest z tego samego materiału,
Nie do odróżnienia. Co innego „gra”;
Ona istnieje, w społeczeństwie zorganizowanym
Celowo jako obraz samego siebie.
Innego sposobu nie ma, a tamte kutafony,
Gotowe wszystko poplątać z własnymi lustrzanymi grami,
W których mnożą się w oczach stawki i możliwości, albo
Przynajmniej poplątać kwestie za pomocą jakiejś doniosłej
Aury, co chętnie przeżarłaby strukturę
Wszystkiego, spowita w mgiełkę tłumionego szyderstwa –
Oni są bez znaczenia. Wypadli z gry,
Która nie zaistnieje, dopóki z niej nie wypadną.
Taki świat wydaje się bardzo nieprzyjazny,
Ale skoro zasada każdej pojedynczej rzeczy,
Jak często wskazywali filozofowie, jest
Nieprzyjazna wobec wszystkich innych rzeczy, istnieje
Na ich koszt, to przynajmniej
Ta jedna rzecz, ta niema, jednolita teraźniejszość
Ma uzasadnienie logiczne, co
W tym wypadku nie jest takie złe.
To znaczy – nie byłoby, lecz sposób, w jaki się to mówi,
Również odgrywa pewna rolę, przez co efekt końcowy
Staje się własną karykaturą. Zawsze tak
Jest, jak w tej grze, w której
Wypowiedziane szeptem zdanie krąży po pokoju
By w końcu zmienić się w zupełnie inne.
To właśnie ta zasada sprawia, że dzieło sztuki tak bardzo się różni
Od tego, co zaplanował artysta. On sam często odkrywa
Że pominął właśnie to, co pierwotnie
Chciał powiedzieć. Uwiedzony przez kwiaty,
Przez mocniejsze przyjemności, wini sam siebie (choć
W głębi duszy jest zadowolony), wyobrażając sobie
Że miał tu coś do powiedzenia i wykorzystał
Opcję, o której istnieniu prawie nic nie wiedział,
Nieświadom, że konieczność omija takie postanowienia
I sama sobie tworzy coś
Nowego, że innej możliwości nie ma,
Że w historii tworzenia obowiązują
Nieubłagane prawa. I że w ten sposób
Powstają różne rzeczy, ale nigdy te
Które staraliśmy się osiągnąć i których powstanie
Tak desperacko pragnęliśmy oglądać. Parmigianino
Musiał zdawać sobie z tego sprawę, kiedy się zmagał z tym
Niedającym żyć zadaniem. Człowiek musi wpisać
To całkiem prawdopodobne osiągnięcie celu
W gładkie, a może wręcz beznamiętne (lecz jakże
Zagadkowe) wykończenie. Czy można traktować serio
Cokolwiek oprócz tej inności
Która jest częścią najpowszedniejszych
Działań, i zmienia wszystko
Lekko a dogłębnie, i z rąk wyrywa nam materię
Tworzenia, wszelkiego tworzenia, nie tylko
Artystycznego, by ulokować ją na jakimś monstrualnym szczycie
Nieopodal, zbyt bliskim. By go zlekceważyć, zbyt odległym
By człowiek mógł się wtrącić? Ta inność, to
„Niebycie nami” jest wszystkim, co da się obejrzeć
W lustrze, choć nikt nie umie powiedzieć
Jak do tego doszło. Do portu
Wpłynął okręt pod nieznaną banderą.
Pozwalasz, by sprawy nie związane z tematem
Rozbijały ci dzień, zamazywały soczewkę
Kryształowej kuli. Jej scena odpływa
Jak opar rozproszony na wietrze. Bogate
Skojarzenia, co dotąd przychodziły
Z taką łatwością, już się nie pojawiają, lub rzadko. Ich
Barwy są mniej wyraziste, sprane
W jesiennych deszczach i wichrach, spaczone, zabłocone -
Dostajesz je z powrotem, bo straciły wartość.
Tacy z nas jednak niewolnicy nawyku, ze ich
Implikacje otaczają nas en permanence, plącząc
Zagadnienia. Traktować serio jedynie seks
To może jakaś metoda, ale piasek syczy.
I wkrótce rozpocznie swój wielki ześlizg
W to, co się wydarzyło. Dziś ta przeszłość
Jest tutaj: odbita twarz
Malarza, w której zatrzymujemy się, odbierając
Sny i inspiracje na jakiejś nieprzydzielonej nam
Częstotliwości, ale kolory przybrały odcień metaliczny,
Krzywizny i krawędzie nie są już tak bogate. Każdy człowiek
Ma swoja wielką teorię wszechświata
Ale ona nie mówi wszystkiego
A ostatecznie liczy się to
Co poza nim – dla niego, a zwłaszcza dla nas
Którym nikt nie pomógł
W każdorazowym odczytywaniu własnego przydziału, i którzy musimy
Opierać się na danych z drugiej ręki. A jednak wiem
Że cudze gusta tu nie pomogą
I w sumie można je pominąć.
Kiedyś wydawał się taki doskonały – połysk na gładkiej
Piegowatej skórze, wargi zwilżone, jakby miały się otworzyć
I wydać z siebie mowę, i ten znajomy widok
Ubioru i mebli, które się zapomina.
Tak mógł wyglądać nasz raj: egzotyczny
Azyl w obrębie wyczerpanego świata, ale tego
Nie było w kartach, ponieważ nie o to
Szło. Małpowanie naturalności może być
Pierwszym krokiem ku spokojowi ducha
Ale to tylko pierwszy krok, a często pozostaje
Zastygłym gestem powitania, wyrytym
W powietrzu, które materializuje się w tle,
Konwencją. A my naprawdę
Na takie rzeczy nie mamy czasu, chyba że nam posłużą
Na podpałkę. Im prędzej spłoną,
Tym lepiej dla ról, które mamy odegrać.
Dlatego zaklinam cię, cofnij tę rękę, Francesco,
Nie wysuwaj jej jako tarczy ani w geście pozdrowienia,
Jako tarczy pozdrowienia –
W magazynku jest miejsce na jeden pocisk:
Patrzymy przez teleskop od tej drugiej
Strony, a ty oddalasz się szybciej
Niż światło, by się do końca spłaszczyć
W krajobrazie pokoju, co jest jak zaproszenie
Którego nigdy nie wysłano, ów syndrom o nazwie „to wszystko
Było snem”, choć słowo „wszystko” pokazuje
Skrótem, że nie było. Istniało
Naprawdę, choć nie bez kłopotu, a męka
Tego snu na jawie nie zdoła zagłuszyć
Wciąż widocznego na wietrze wykresu
Co został dla mnie wybrany, mnie przeznaczony i zmaterializował się
W maskującej poświacie mojego pokoju.
Miasto już widzieliśmy; jest jak kuliste
Lustrzane oko owada. Wszystko się dzieje
Na jego balkonie i odtwarza w środku,
Ale sama akcja to zimny, syropowaty przepływ
Jakiegoś pochodu. Robi nam się zbyt ciasno
Gdy przesiewamy kwietniowe słońce, szukając wskazówek
W białym bezruchu jego luźnych
Parametrów. Ręka nie trzyma kredy,
A każda część całości odpada
I nie wie, że wiedziała, najwyżej
Tu i ówdzie, w zimnych niszach
Pamiętania, szeptach spoza czasu.
z tomu „Self-Portrait in a Convex Mirror”, 1975
tłum. Piotr Sommer
*notka o autorze, inne jego wiersze w wersji oryginalnej i linki
do polskich przekładów w temacie Poezja anglojęzyczna
Parmigianino „Autoportret w wypukłym lustrze”, ok. 1524Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 28.05.12 o godzinie 21:02 -
John Ashbery*
Niewygodna pozycja
To wszystko wygląda dziś na brud.
Jest jakaś warstwa pyłu na tym przejrzystym poranku
Jesiennego krajobrazu, a gorzej musi być
W miejscu, gdzie to się zaciska,
Gdzie nie wszystko na swoje dwie nogi, na których można stanąć.
Robi się coraz bardziej prostacko:
Dobro i zło, nieprawość i zło; czy znamy coś ponadto?
Smaki, które nie pozwalają nam przejmować się zbyt długo.
Ale był taki tok myślenia
Który człowieka miło zadowalał: jak dałoby się stąd zleźć
I wydostać, z nadzieją
Że dotrze się na jakąś idealnie płaską łachę
Na tym samym poziomie, co woda.
I wszystko raz jeszcze wyglądałoby na nowe i używane.
Wtem krzyk, przekonujący krzyk.
Dwójkami i trójkami nadbiegają ludzie, i
Kryje się w tym dużo więcej.
Ale wszystko czym dla ciebie
Być nie zdołałem, czego nie wziąłem pod uwagę,
Za piwo, którego nawarzyłeś i które sam musiałeś pić,
I za to, że nie byłem ci przyjacielem, który zbliża,
Błagam o wybaczenie, piosenkę nową jak deszcz.
Zaśpiewaj mi ją, proszę.
z tomu „April Galleons”, 1987
tłum. Piotr Sommer
*notka o autorze, inne jego wiersze w wersji oryginalnej i linki
do polskich przekładów w temacie Poezja anglojęzycznaRyszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 28.05.12 o godzinie 21:12 -
Adam Asnyk
Posyłam kwiaty
Posyłam kwiaty - niech powiedzą one
To, czego usta nie mówią stęsknione!
Co w serca mego zostanie skrytości
Wiecznym oddźwiękiem żalu i miłości.
Posyłam kwiaty - niech kielichy skłonią
I prószą srebrną rosą jak łezkami,
Może uleci z ich najczystszą wonią
Wyraz drżącymi szeptany ustami,
Może go one ze sobą uniosą
I rzucą razem z woniami i rosą.
Szczęśliwe kwiaty! im wolno wyrazić
Wszystkie pragnienia i smutki, i trwogi;
Ich wonne słowa nie mogą obrazić
Dziewicy, choć jej upadną pod nogi;
Wzgardą im usta nie odpłacą skromne,
Najwyżej rzekną: "Słyszałam - zapomnę".
Szczęśliwe kwiaty! mogą patrzeć śmiele
I składać życzeń utajonych wiele,
I śnić o szczęściu jeden dzień słoneczny...
Zanim z tęsknoty uwiędną serdecznej.
Wszystkim Paniom
z grupy "Ludzie wiersze piszą..."
w dniu Ich Święta
najlepsze życzenia wszystkiego,
co tylko jako kobiety zapragną
RyszardRyszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 08.03.09 o godzinie 08:41 -
Władysław Broniewski
Bezrobotny
Nie mam za co jeść i pić,
trzeba robić, aby żyć,
jak robota się nadarzy,
to przystanę do murarzy,
aby jeść i pić.
Bracie, bierz do ręki kielnię,
napracujesz się rzetelnie,
dadzą ci tu jeść i pić.
Staną ściany i sklepienie,
stanie wielki gmach-więzienie,
w tym więzieniu będziesz gnić.
Nie chcę ryglów, nie chcę krat,
pójdę sobie od was w świat,
wezmę z sobą młot ze stali
i przystanę do kowali,
nie chcę ryglów, krat.
Bracie, z nami wal obuchem,
jest robota nad łańcuchem,
na ten łańcuch czeka kat.
Wyjdzie z ognia hartowany,
zrobią z niego twe kajdany,
będziesz nieść je wiele lat.
Co mam robić, dokąd iść?
Chyba z głodu kamień gryźć.
Takie moje przeznaczenie:
bezrobocie, głód, więzienie.
Bracia, dokąd iść?
Towarzyszu, jest robota
i dla kielni, i dla młota,
tylko z nami śmiało stój.
Gdy nadejdzie dzień zapłaty,
będziesz młotem walił w kraty,
będziesz szedł w śmiertelny bój.
Bezrobotny – recytuje Władysław BroniewskiRyszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 12.03.09 o godzinie 23:14 -
Wallace Stevens
O poezji nowoczesnej
Wiersz, jakim jest sam umysł w akcie znajdowania
Tego, co ma wystarczyć. Znajdować nie zawsze
Musiał: sceneria była niegdyś stała,
Powtarzana wraz z tekstem sztuki.
Potem teatr
Stał się czymś innym. Przeszłość była już pamiątką.
Aby żyć dziś, wiersz musi nauczyć się mowy
Miejsca akcji, nie cofać się przed mężczyznami,
Spotykać z kobietami, co żyją w jej czasie.
Myśleć o wojnie. I znajdować, co wystarczy.
Musi wznieść nową scenę i być na tej scenie,
I, jak nienasycony aktor, bez pośpiechu,
Z namysłem, mówić słowa, które w czułe ucho
Umysłu sączą ściśle to, co chciał usłyszeć;
Słowa, na których dźwięk zaczyna słuchać
Niewidzialna widownia. Słuchać nie dramatu,
Lecz samej siebie, tego, co się z niej wyraża
W uczuciu dwojga ludzi, w dwóch uczuciach, które
Stają się jednym. W mroku aktor jest
Metafizykiem, brzdąka metalicznie w struny,
A każdy dźwięk przechodzi przez fazę raptownej
Trafności, w której umysł mieści się bez reszty,
Ani nie mogąc zejść poniżej, ani
Nie pragnąc jej przerosnąć.
Musi być
Odnajdywaniem satysfakcji, może
Być na temat łyżwiarza, tancerki, kobiety
Czeszącej się. Wiersz, jakim jest sam akt umysłu.
tłum. Stanisław Barańczak
Wiersz ten w oryginale w temacie Poezja anglojęzyczna
oraz w innym tłumaczeniu, Jacka Gutorowa, w temacie Czym jest wiersz?Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 07.06.09 o godzinie 08:11 -
Wallace Stevens*
Trzynaście sposobów spoglądania na kosa
I
Pośród dwudziestu śnieżnych gór
Jedyną rzeczą w ruchu
Była źrenica kosa.
II
Mój umysł nie mógł się zdecydować
Na żadne z trzech wyjść:
Był jak korona drzewa, w której śpiewają trzy kosy.
III
W jesiennych wiatrach zawirował kos.
Była to drobna rólka w pantomimie.
IV
Mężczyzna i kobieta
Są jednością.
Mężczyzna, kobieta i kos
Są jednością.
V
Sam nie wiem, co wolę:
piękno modulacji głosu
czy piękno aluzji do głosu,
kosa, gdy gwiżdże,
czy kosa zaraz potem.
VI
Sople zapchały całe długie okno
Barbarzyńskim szkłem.
Cień kosa
Przefrunął przez nie tam i z powrotem.
Nastrój
Wytopił w cieniu
Nie dającą się rozszyfrować przyczynę.
VII
O, chudzielcy z miasta Haddam,
Czemu zwidują wam się złote ptaki?
Czy nie widzicie, jak kos
Drepcze wokoło stóp
Kobiet, które macie u boku?
VIII
Znam podniosłe akcenty
I klarowne, niechybne rytmy;
Ale wiem też.
Że kos ma swój udział
W tym, co znam.
IX
Gdy kos odfrunął poza zasięg wzroku,
Odlot wykreślił obwód
Jednego z wielu kół.
X
Na widok kosów
Lecących w zielonym świetle
Nawet sprośności euforii
Odezwałyby się ostrym, czystym krzykiem.
XI
Jeździł po Connecticut
W szklanym powozie.
Pewnego razu przeszył go lęk,
Że przez pomyłkę wziął
Cień swego ekwipażu
Za stado kosów.
XII
Rzeka toczy się.
Kos musi fruwać.
XIII
Przez całe popołudnie trwał wieczór.
Padał śnieg
I zanosiło się na więcej śniegu.
Kos siedział
W konarach cedru.
z tomu "Harmonium", 1923
tłum. z angielskiego Stanisław Barańczak
*notka o autorze, inne jego wiersze w oryginale i linki
do polskich przekładów w temacie Poezja anglojęzycznaTen post został edytowany przez Autora dnia 24.02.14 o godzinie 05:39 -
Michał
Przyjacielowi,
nie tylko ze spotkań poetyckich,
z życzeniami szybkiego powrotu
do zdrowia
W pokoiku mieszkania
nad Wisłą
siedzi zamknięty w swym
świecie słów
obrazów i dźwięków zaczarowanych
w wyobraźni
drżącą ze zmęczenia i lęku
ręką dotyka
kwiatów i drzew zieleniejących
wysoko w obłokach
milczy
choć mówi wciąż do nas
z oddali
tak bliskiej naszym sercom
słowami pacierza
dzieli się
z nami jak ostatnią kromką
chleba.
Wiersz ten jest też w temacie Poeci poetom - R. M.Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 07.03.09 o godzinie 13:38 -
15 września 2008 r., zmarł w wieku 65 lat Richard Wright – kompozytor, muzyk, wokalista, współzałożyciel i lider legendarnego zespołu Pink Floyd.
Słychać Cię z mrocznej strony Księżyca
Pamięci Richarda Wrighta
Suchy bezbarwny komunikat
w mediach
zmarł przeżył tyle i tyle lat
nie wygrał z rakiem
stworzył pozostawił.
Pozostawił
nieśmiertelną twórczość
a w niej swoje uczucia i wrażliwość
na świat
pozostawił swych fanów
kolejne pokolenia
i muzykę
muzykę dookoła.
Słyszysz jak gra na organach
z innego już
lecz dla naszego świata
maluje dźwiękami i rytmem
wszystkie zakamarki
tu i teraz
i potem kiedy pójdziemy za nim
na ostatni koncert.
Czy musiałeś już odejść
mistrzu
i zagrać na koniec tak pięknie
i głośno
aby cały świat na nowo
cię usłyszał
czy miałeś już dość leżenia
w promieniach słońca
więc pojechałeś
wielką windą do nieba
na mroczną stronę księżyca
aby grać i śpiewać
gdy akompaniuje ci twój
metaliczny deszcz.
Pink Floyd - The Dark Side of the Moon, 1973
Wiersz ten jest również w temacie Wiersze na taki dzień, jak dzisiaj Ten post został edytowany przez Autora dnia 24.01.14 o godzinie 06:55 -
Artur Międzyrzecki
Marzec 1953
Przyszło, za gardło ścisnęło,
Mijały doby;
Słuchaliśmy, nie rozumiejąc,
O śmierci, męce choroby;
Słuchaliśmy do rozpaczy
Bolejący i niemi
Stalin. Duma dni naszych.
Największy z ludzi na ziemi.
Wrócił nam wolność. Był dla nas
Najlepszym z przyjaciół.
Nauczył nas męstwa i trwania
Nawet w bólu i płaczu.
Gdy wichry burzliwe wieją,
Gdy w sercu spokoju nie ma,
Idącą wiosną , nadzieją
Palą się gwiazdy Kremla.
W ich blasku jest uśmiech Jego
I oczy pełne troski
Uczciliśmy Go przysięgą,
Milionem wart stalinowskich.
Płakaliśmy w Warszawie,
Na Śląsku, na dumnym helu,
I przysięgaliśmy sprawie,
I przysięgaliśmy dziełu.
Uderzą jak erkaemy
Nasze górnicze świdry.
Odeszli Stalin i Lenin,
Ale nigdy nie umrą.
Wybuchnie jak dynamit
Gniewna praca uparta,
I Stalin będzie z nami -
Sztandar, nauka, partia.
Wybudujemy nad Wisłą
Piękną, szczęśliwą ziemię.
Wrogów zmieciemy. Przyszłość.
Nazwiemy jego imieniem.
Była cisza werblem rozdarta
Grzmiały salwy i dzwonił dzwon.
Tłumiąc ból, co dusił nam gardła,
Zaciśniętą wznieśliśmy dłoń. -
Adam Ważyk
Widokówka z miasta socjalistycznego
O świcie niecierpliwa,
niesyta swojego piękna,
syczała lokomotywa
nad dziewczyną, która uklękła.
Ktoś, kto przelotnie zobaczył
pogański profil dziewczyny,
opacznie sobie tłumaczył,
że modli się do maszyny.
A jej tylko drgała warga,
gdy ranną racją oliwy
maściła, czuła kolejarka,
tłoki lokomotywy.
Na Ciebie
Od tajgi, od tundry siwej,
od gór i fabryk i sztolni,
gdzie co dzień śpiew pracy wolnej
jak morze bije przypływem,
z pociągów pędzących przez mosty
i z miast i z okrętów i zewsząd
przez kraj nasz radosny śpieszą
oddawane na Ciebie głosy.
Na Ciebie, Stalinie, z chwastów i gąszczy
kwitnące wydrzesz ogrody,
Wodzu nasz wiecznie młody,
Nasz przyjacielu najdroższy
Niech się o Tobie pieśń rozkołysze
jak wiosną szumią jabłonie w sadzie -
głosem Ojczyzny do Rady Najwyższej
gwiaździsty nasz wejdź kandydacie!
Twoim imieniem gwiazdosiejnym w niebie
nawołują się lotnicy nawzajem -
na Ciebie, nasz miły, na Ciebie
Ojczyzna głos swój oddaje.Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 14.03.09 o godzinie 13:21 -
Wiktor Woroszylski
Wiosna
A w Nowej Hucie – polska wiosna.
Place, rowami przeorane,
pachną wspomnieniem Komsomolska,
gdy pierwszy dźwig podnosi ramię,
gdy w chmurze kurzu przemknie ciągnik,
a za nim – stu ciągników bractwo,
gdy lokomotyw gwizd przeciągły
wtacza na stację nowy transport
cegieł i belek, które żyją –
życie im dały ludzkie ręce,
gdy betoniarka krótką szyją
kręci i mruczy: prędzej, prędzej!...
A w Nowej Hucie – polska wiosna.
Przyjaźni doskonałym prawem
inżynier schyla się nad planem
w mieście o dźwięcznej nazwie: Moskwa.
I oto w podkrakowską ziemię
nie istniejący jeszcze gmach
fundament wpuszcza jak korzenie
już ściany piętrzą się, już dach
na ściany się wdrapuje zręcznie,
już dymi komin zasapany,
z nowego kranu woda cieknie,
na oknach lśnią słoneczne plamy...
Czuwającym w noc noworoczną
Młodym -
aby rośli, dojrzewali.
Ojczyźnie -
socjalistycznego szczęścia.
No, a czego
mam dziś życzyć wam,
towarzysze
ze Służby Bezpieczeństwa
Noc noworoczna
jak to noc,
cicha.
Księżyc, obłoczki - czyż im nie ufać?
Ale wróg w tę noc,
jak i w inne czyha.
I wam w tę noc
jak we wszystkie -
czuwać.
Towarzysze moi,
silni i twardzi,
przyjaciele moi,
niezawodni i pewni -
wybrano was,
najlepszych z klasy i partii,
byście Rewolucji, jak córki, strzegli.
Pierwszy rok.
Drugi rok.
Śmiały rok.
Trudny rok.
Rok - robociarz znów po zmianie odchodzi.
I oto
wszystkich spraw naszych okręt
wypływa na szerokie
roku nowego
wody.
Na horyzoncie - socjalizm!
Aby szybciej doń dotrzeć,
dołożymy:
jedni - węgla serdecznego, drudzy - wierszy.
A wam -
nerwy napisać nocami,
oczy wytężać dobrze
i dłonią nieubłaganą
dusić gada dywersji.
...Szczęście?
Często o szczęściu piszę!
Szczęście na posterunku trwać
walczyć, zwyciężać w walce.
Takiego szczęścia i wam,
towarzysze,
którzy tej nocy,
jak każdej,
czuwacie.
Włodzimierz Zakrzewski "Olbrzym i zapluty karzeł reakcji", 1945Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 17.03.11 o godzinie 09:32 -
Wisława Szymborska
Lenin
Że w bój poprowadził krzywdzonych,
że trwałość zwycięstwu nadał,
dla nadchodzących epok
stawiając mocny fundament -
grób, w którym leżał ten
nowego człowieczeństwa Adam,
wieńczony będzie kwiatami
z nieznanych dziś jeszcze planet.
Malowidła w Pałacu Zimowym
Stary świecie, ani żywi ani martwi,
ani nawet pułki twoje w gali świetnej
malowane i twe szable malowane
nie ocalą cię od zguby ostatecznej.
Więc zapadaj się jak w topiel w głąb zwierciadła,
jazdo mordu, jazdo głodu, pańska jazdo,
z każdą chwilą podobniejsza do widziadła,
kawalerio kapitału, na dno, na dno.
Wstępującemu do Partii (fragm.)
(...)
Pytania brzmią ostro,
ale tak właśnie trzeba,
bo wybrałeś życie komunisty
i przyszłość czeka
twoich zwycięstw.
Jeśli jak kamień w wodzie
będzie twe czuwanie,
gdy oczy zamiast widzieć
będą tylko patrzeć,
gdy wrząca miłość w chłodne
zmieni się sprzyjanie,
jeśli stopa przywyknie
do drogi najgładszej.
(...)
Partia. Należeć do niej,
z nią działać, z nią marzyć,
z nią w planach nieulękłych,
z nią w trosce bezsennej -
wierz mi, to najpiękniejsze,
co się może zdarzyć,
w czasie naszej młodości
- gwiazdy dwuramiennej.
Na powitanie budowy socjalistycznego miasta
Z asfaltu i woli wytrwałej
będzie szerokość ulic.
Z cegieł i dumnej odwagi
będzie wysokość budynków.
Z żelaza i świadomości
powstaną przęsła mostów.
Z nadziei będzie drzew zieleń.
Z radości - świeża biel tynku.
Miasto socjalistyczne -
miasto dobrego losu.
Bez przedmieść i bez zaułków.
W przyjaźni z każdym człowiekiem.
Najmłodsze z miast, które mamy.
Najstarsze z miast, które będą.
Najmłodsze na jutro bliskie.
Najstarsze na jutro dalekie.
Młodzież budująca Nową Hutę
Kto dom zbudował, w którym mieszkam?
Kto kładł swą pracę na fundament?
"w murarz, zdun i szklarz, i cieśla
minięci są przez ludzką pamięć.
Klasa z pamięcią złą - umiera.
Wierniejszą pamięć wybieramy:
sama jak książka się otwiera
w miejscach najczęściej czytywanych.
Dziś dla was, przy was, od was, młodzi,
miasta zaczyna się życiorys.
Pamięć imiona wasze co dzień
Notuje słowem zdobnym w podziw,
notuje normy waszej poryw
i włącza w piękny plan obliczeń.
Bo to jest pamięć robotnicza
służąca klasie robotniczej.
Andrzej Wróblewski "Fajrant w Nowej Hucie", 1954Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 17.03.11 o godzinie 09:32 -
Jan Brzechwa
Marsz
Bije godzina niezapomniana
zakręt historii - druga zmiana
Trzeba zwycięstwu drogę torować,
Marsz rozpoczęty, Partio prowadź!...
Chowa spekulant worki w sklepie,
Kołtun z trwogi pacierze klepie...
Wiedźmy po domach straszą dzieci,
Masła nie ma, wzięli "Sowieci"...
Pasibrzuch wiejski chłopów judzi
Na Sybir będą wywozić ludzi
Żyje, mąci, knowa podziemie,
Walka trwa dalej, wróg nie drzemie,
Kto nie z nami, będzie z nami,
Kto przeciw nam - piła go złamie!
Który tam? Z drogi. Partia kroczy,
Twoja partia ludu roboczy
Wspólnie pracować, wspólnie budować
maszerować! Partio, prowadź!
Wojciech Fangor "Budowa", 1949Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 17.03.11 o godzinie 09:31 -
Konstanty Ildefons Gałczyński
Przed Mauzoleum Lenina
Ten dzień widzę znowu i znowu -
ten dzień - nigdy nie zapomnę o nim:
wiatr surowy i rześki dął
i śnieg leżał na Placu Czerwonym.
Pamiętam, że zachodziło słońce
nad Mauzoleum, po pięknym dniu.
Grzeszny człowiek, po latach błądzeń
wreszcie dotarłem tu.
Ileż by jeszcze trzeba trąb, żałobnych nut!
Bo, że umarł, to ciągle boli
ten, który centrum globu przesunął na wschód
ramieniem proletariackiej woli.
Przysięgam, już nigdy nie będę słaby,
Pióro w promień przemienię i niech się promieni
Oto nowe stulecie. A tylko dwie sylaby:
LENIN.
1948
Umarł Stalin
Do pół zwieszona flaga
flagę wiatr przedwiosenny targa
To nie wiatr, to szloch na wszystkich kontynentach i archipelagach.
Umarł Stalin.
Jakby nagły grad zboża pogiął
Jakby w biały dzień noc w okno.
Dzisiaj słońce jest żałobną chorągwią.
Umarł Stalin
Płaczą ludzie na ulicach. Ciężko.
Taki ciężar zwalił się na ręce.
Płaczą ludzie zwyczajni jak ziarno piasku.
A ci go kochali najgoręcej.
Krzyczy Wołga. Szlocha Sekwana.
Woła Dunaj. Jęczą rzeki chińskie.
Broczy Wisła jak otwarta rana.
Lamentują potoki gruzińskie.
Krzyczy Aragwa: Stalin! Chmury całego globu
wiatr zeszył w jedną chorągiew żałobną.
O, poeci, rozpowiadajcie
w każdej wiosce, w każdej krainie
ból nasz wielki po wielkim Stalinie.
Umarł Przyjaciel.
Cień padł na ziemię od tej śmierci,
od oceanu do oceanu,
od Gibraltaru do Uralu.
Ale niech wróg nie liczy na cień i nieszczęście,
ale niech wróg nie myśli, że przez ten cień przejdzie.
Nie pożywi się wróg na naszym bólu i żalu.
marzec 1953
Pieśni (fragm.)
IV
Oto jest nasz dzień codzienny,
nasze małe budowanie,
trud uparty i niezmienny,
nieustanne kształtowanie
Słońce wschodzi i zachodzi,
drzewa kwitną, liście ronią,
my strumień rzeczywistości
kształtujemy naszą dłonią
Jesteśmy cząstką w zespole,
z niego płynie nasza siła -
żeby chleb leżał na stole,
a pracom lampa świeciła;
by czas jak pochodnia płonął
jednako: dzień czy mgła nocna.
Stoimy przy życiu, żono,
jako tkacze przy swych krosnach.
Z dnia na dzień tkaninę tkamy
wzorzystą dla pokolenia.
Chciałbym i blask naszej lampy
ocalić od zapomnienia.
1953
Aleksander Kobzdej "Podaj cegłę", 1950Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 17.03.11 o godzinie 09:30