Ryszard Mierzejewski

poeta, tłumacz, krytyk literacki i wydawca; wolny ptak

Wypowiedzi

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie Poezja anglojęzyczna
    9.03.2009, 16:02


    Obrazek
    John Ashbery

    Evening in the Country


    I am still completely happy.
    My resolve to win further I have
    Thrown out, and am charged by the thrill
    Of the sun coming up. Birds and trees, houses,
    These are but the stations for the new sign of being
    In me that is to close late, long
    After the sun has set and darkness come
    To the surrounding fields and hills.
    But if breath could kill, then there would not be
    Such an easy time of it, with men locked back there
    In the smokestacks and corruption of the city.
    Now as my questioning but admiring gaze expands
    To magnificent outposts, I am not so much at home
    With these memorabilia of vision as on a tour
    Of my remotest properties, and the eidolon
    Sinks into the effective "being" of each thing,
    Stump or shrub, and they carry me inside
    On motionless explorations of how dense a thing can be,
    How light, and these are finished before they have begun
    Leaving me refreshed and somehow younger.
    Night has deployed rather awesome forces
    Against this state of affairs: ten thousand helmeted footsoldiers,
    A Spanish armada stretching to the horizon, all
    Absolutely motionless until the hour to strike
    But I think there is not too much to be said or be done
    And that these things eventually take care of themselves
    With rest and fresh air and the outdoors, and a good view of things.
    So we might pass over this to the real
    Subject of our concern, and that is
    Have you begun to be in the context you feel

    Now that the danger has been removed?
    Light falls on your shoulders, as is its way,
    And the process of purification continues happily,
    Unimpeded, but has the motion started
    That is to quiver your head, send anxious beams
    Into the dusty corners of the rooms
    Eventually shoot out over the landscape
    In stars and bursts? For other than this we know nothing
    And space is a coffin, and the sky will put out the light.
    I see you eager in your wishing it the way
    We may join it, if it passes close enough:
    This sets the seal of distinction on the success or failure of your attempt.
    There is growing in that knowledge
    We may perhaps remain here, cautious yet free
    On the edge, as it rolls its unblinking chariot
    Into the vast open, the incredible violence and yielding
    Turmoil that is to be our route.

    przekład Piotra Sommera, pt. „Ta jedna rzecz, która może zbawić Amerykę”,
    w temacie Ameryka wczoraj i dziś


    Inne wiersze Johna Ashbery’ego wcześniej na tym wątku, a także w tematach:
    Cóż jest piękniejszego niż (wysokie) drzewa, Między dobrem a złem,
    Autoportret w lustrze wiersza, Szczęście, Co się poetom śni...?, O przemijaniu
    Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 29.12.11 o godzinie 11:36

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie O przemijaniu...
    9.03.2009, 15:21

    John Ashbery*
           
           
    Podwójny sen o wiośnie


                                                                          dla Gerrita Henry’ego

    Wymieszane dni, bezmyślne lata, oglądane
    Z na wpół otwartymi ustami –
    Tak jak oddech wiosny obleka cię i sprowadza do parteru.
    O wszystkim tym myślałem lata wcześniej,
    Teraz to nie miało sensu. Piosenka dobiegła końca:
    Taka to historia.

    Tak samo jak ty spotykasz mężczyzn o żółtych włosach i niebieskich oczach
    Pośród niektórych wysp
    Wzór się dopełnia
    I schodzi się aż na brzeg
    Kroki szukają go
    Ale nie dają rady nie dają rady nie dopaść tej melodii
    I schodzimy dalej... w dół...
    Łódka zakołysała się, kiedy do niej wchodziłeś. Jakie mam płaskie dno
    A słupki wypchnięte poza małe fale na wodzie
    I wysunięte w morze. A jednak odwracamy się
    By badać siebie nawzajem we śnie. Czy to
    Krążący w drzewie sok
    Wypchnął pąki na zewnątrz, wydobywając ich szczególną koherencję?
    Bo chodnik z pewnością prowadził
    Do punktu leżącego poza nim,
    Zagubionego wśród milionów drzewnych analogii,
    Najbardziej radykalnego ze znanych kroków.

    A teraz pośród fukania lokomotyw
    Sunących po ziemi porosłej trawą
    Wstukujących ci do głowy myśl w stylu „już koniec podróży”
    Jak tyle włosów blond unoszących
    Chore światło gwiazd nocą
    Która znów zwiera szyki
    Gdy wstaje dzień.

    z tomu "The Double Dream of Spring", 1970

    tłum. Jacek Gutorow

    *notka o autorze, inne jego wiersze w wersji oryginalnej i linki
    do polskich przekładów w temacie Poezja anglojęzyczna
    Ten post został edytowany przez Autora dnia 07.07.13 o godzinie 04:42

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie Co się poetom śni ...?
    9.03.2009, 13:09

    John Ashbery*

    Sekwencja snu (bez tytułu)


    Tak jest, ścięła ogromne drzewo.
    Znów było nam lżej oddychać.

    I to nie dziura w krajobrazie
    uradowała nas, a raczej zaproszenie dla pogody,
    żeby nas odwiedziła w dowolnej porze.

    Co uczyniła, stosownie do naszego nierosnącego nią zainteresowania.

    Po trzeciej wpadce postanowiliśmy
    dorzucić sensu. Nic z tego.
    Nasz gobelin sam bez przerwy się ożywiał
    na przekór tym przeraźliwym brzegom. Można było do niego zajrzeć
    i zobaczyć martwą od lat mgłę,
    wesołe słowa powitania wypowiedziane całe stulecia temu.
    Co gorsza, zmierzaliśmy dokądś;
    i nie była to już żadna firma krzak, ale kantata
    którą przyroda zamówiła wcześniej u niebiańskiego gastronoma,
    i zamówienie właśnie zrealizowano.

    Fałszywych nut było tylko kilka; to miało mniejsze znaczenie
    niż kot w katedrze. Raptem wszyscy śpiewaliśmy
    nasze pamiętniki zemsty, albo służalcze kartki z podziękowaniem, czy co tam jeszcze.
    Hotel kazał nam płacić od godziny
    ale nie wiedzieć czemu w ostatecznym rachunku
    nie uwzględniono telegraficznych drutów. Znikła również wieża ciśnień
    jak gdyby wymazała ją niebieska gumka dziecka.

    To właśnie wtedy sieć bijących dzwonów
    wyklarowała nam to, cośmy powinni byli wiedzieć już przed laty:
    że krok w złym kierunku jest dziurką od klucza
    wiodącą w stronę ruchliwego dzisiaj horyzontu, jak siano, które
    wydaje się wiedzieć dokąd zmierza, kiedy zmierza.

    z tomu „Your Name”, 2000

    tłum. Piotr Sommer

    *notka o autorze, inne jego wiersze w wersji oryginalnej i linki
    do polskich przekładów w temacie Poezja anglojęzyczna
    Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 28.05.12 o godzinie 21:23

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie Szczęście
    9.03.2009, 11:21

    John Ashbery*

    Wieczór na wsi


    Nadal przepełnia mnie całkowite szczęście.
    Determinacji do kolejnych zwycięstw
    Już się pozbyłem i rozpiera mnie radość
    Z powodu wschodzącego słońca. Ptaki, drzewa, domy
    To tylko przystanki nowego we mnie
    Znaku bycia, które domknie się późno, długo
    Po zachodzie słońca, gdy ciemność spadnie
    Na okoliczne pola i wzgórza.
    Lecz gdyby oddech mógł zabić, nie byłoby
    Tak lekko, ludzie bowiem są tam uwięzieni
    Pośród kominów i miejskiego zepsucia.
    Teraz, kiedy moje pytające acz zachwycone spojrzenie ogarnia
    Wspaniałe forpoczty, nie jest mi tak dobrze
    Z tymi wspomnieniami wizji, jak wówczas, gdy objeżdżałem
    Swoje najdalsze włości, i ów eidolon
    Wnika w rzeczywiste „bycie” każdej rzeczy,
    Pniaka albo krzewu, a one wiodą mnie do wewnątrz
    Drogą jałowych dociekań, jak lita może być rzecz,
    Jak lekka, tymczasem one kończą się zanim się zaczęły,
    Co mnie odświeża i jakoś odmładza.
    Noc wytoczyła dość ciężkie działa
    Przeciwko temu stanowi rzeczy: dziesięć tysięcy żołnierzy w hełmach,
    Hiszpańską armadę aż po horyzont, zupełnie
    Nieruchomą do chwili uderzenia.
    Ale myślę, że niewiele da się tu powiedzieć i niewiele zrobić
    I że te sprawy rozwiążą się same –
    Gdy się odpocznie na świeżym powietrzu i zyska dobry ogląd rzeczy.
    Możemy więc to odfajkować i przejść do tego
    Co naprawdę leży nam na sercu, to jest:
    Czy znalazłeś się już w kontekście, który wyczuwasz –
    Teraz, gdy niebezpieczeństwo zostało odsunięte?
    Światło pada ci na ramiona, jak ma w zwyczaju,
    A proces oczyszczania rozwija się szczęśliwie
    I bez przeszkód, ale czy zaczął się już ruch, który ma wprawić w drżenie
    Twoją głowę, posłać niespokojne wiązki światła
    Do zakurzonych zakamarków,
    Żeby dało się do tego dołączyć, jeśli nadarzy się okazja:
    Oto wyróżniające piętno na sukcesie lub na porażce twoich starań.
    Jest w tej wiedzy dojrzewanie.
    Możemy tu chyba pozostać, przeorani ale wolni
    Na tej krawędzi, co toczy swój niemigocący rydwan
    W otwartą przestrzeń, tę niewiarygodną przemoc i ustępliwy
    Chaos, który będzie nam drogą.

    z tomu „The Double Dream of Spring, 1970

    tłum. z angielskiego Jacek Gutorow

    *notka o autorze, inne jego wiersze w wersji oryginalnej i linki
    do polskich przekładów w temacie Poezja anglojęzyczna
    Ten post został edytowany przez Autora dnia 09.02.14 o godzinie 04:41

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie Motyw zwierciadła, lustra i odbicia
    9.03.2009, 09:11

    Tematowi lustra, a szczególnie jego specyficznemu rodzajowi: lustra wypukłego, które zawsze pokazuje odbicie swego obiektu niezależnie od miejsca, z którego się na nie patrzy, poświęcony jest poemat Johna Asbery'ego "Autoportret w wypukłym lustrze", który w tłumaczeniu na polski jest w temacie Autoportret w lustrze wiersza,
    a w oryginalnej wersji językowej, pt. "Self-Portrait in a Convex Mirror", w temacie Poezja anglojęzyczna. Z uwagi na swoją treściową wielowarstwowość mógłby być
    też oczywiście zakwalifikowany do któregoś z innych tematów na naszym forum, zwłaszcza do tematu "Poezja i malarstwo". Życzę miłej lektury - Ryszard.

    PS. Poemat Ashbery'ego należy do jednego z najważniejszych utworów w twórczości
    tego poety, od którego zaczęła się jego błyskotliwa kariera we współczesnej poezji amerykańskiej. R.
    Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 09.03.09 o godzinie 09:16

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie Poezja anglojęzyczna
    9.03.2009, 00:01

    John Ashbery

    Self-Portrait in a Convex Mirror


    As Parmigianino did it, the right hand
    Bigger than the head, thrust at the viewer
    And swerving easily away, as though to protect
    What it advertises. A few leaded panes, old beams,
    Fur, pleated muslin, a coral ring run together
    In a movement supporting the face, which swims
    Toward and away like the hand
    Except that it is in repose. It is what is
    Sequestered. Vasari says, "Francesco one day set himself
    To take his own portrait, looking at himself from that purpose
    In a convex mirror, such as is used by barbers . . .
    He accordingly caused a ball of wood to be made
    By a turner, and having divided it in half and
    Brought it to the size of the mirror, he set himself
    With great art to copy all that he saw in the glass,"
    Chiefly his reflection, of which the portrait
    Is the reflection, of which the portrait
    Is the reflection once removed.
    The glass chose to reflect only what he saw
    Which was enough for his purpose: his image
    Glazed, embalmed, projected at a 180-degree angle.
    The time of day or the density of the light
    Adhering to the face keeps it
    Lively and intact in a recurring wave
    Of arrival. The soul establishes itself.
    But how far can it swim out through the eyes
    And still return safely to its nest? The surface
    Of the mirror being convex, the distance increases
    Significantly; that is, enough to make the point
    That the soul is a captive, treated humanely, kept
    In suspension, unable to advance much farther
    Than your look as it intercepts the picture.
    Pope Clement and his court were "stupefied"
    By it, according to Vasari, and promised a commission
    That never materialized. The soul has to stay where it is,
    Even though restless, hearing raindrops at the pane,
    The sighing of autumn leaves thrashed by the wind,
    Longing to be free, outside, but it must stay
    Posing in this place. It must move
    As little as possible. This is what the portrait says.
    But there is in that gaze a combination
    Of tenderness, amusement and regret, so powerful
    In its restraint that one cannot look for long.
    The secret is too plain. The pity of it smarts,
    Makes hot tears spurt: that the soul is not a soul,
    Has no secret, is small, and it fits
    Its hollow perfectly: its room, our moment of attention.
    That is the tune but there are no words.
    The words are only speculation
    (From the Latin speculum, mirror):
    They seek and cannot find the meaning of the music.
    We see only postures of the dream,
    Riders of the motion that swings the face
    Into view under evening skies, with no
    False disarray as proof of authenticity.
    But it is life englobed.
    One would like to stick one's hand
    Out of the globe, but its dimension,
    What carries it, will not allow it.
    No doubt it is this, not the reflex
    To hide something, which makes the hand loom large
    As it retreats slightly. There is no way
    To build it flat like a section of wall:
    It must join the segment of a circle,
    Roving back to the body of which it seems
    So unlikely a part, to fence in and shore up the face
    On which the effort of this condition reads
    Like a pinpoint of a smile, a spark
    Or star one is not sure of having seen
    As darkness resumes. A perverse light whose
    Imperative of subtlety dooms in advance its
    Conceit to light up: unimportant but meant.
    Francesco, your hand is big enough
    To wreck the sphere, and too big,
    One would think, to weave delicate meshes
    That only argue its further detention.
    (Big, but not coarse, merely on another scale,
    Like a dozing whale on the sea bottom
    In relation to the tiny, self-important ship
    On the surface.) But your eyes proclaim
    That everything is surface. The surface is what's there
    And nothing can exist except what's there.
    There are no recesses in the room, only alcoves,
    And the window doesn't matter much, or that
    Sliver of window or mirror on the right, even
    As a gauge of the weather, which in French is
    Le temps, the word for time, and which
    Follows a course wherein changes are merely
    Features of the whole. The whole is stable within
    Instability, a globe like ours, resting
    On a pedestal of vacuum, a ping-pong ball
    Secure on its jet of water.
    And just as there are no words for the surface, that is,
    No words to say what it really is, that it is not
    Superficial but a visible core, then there is
    No way out of the problem of pathos vs. experience.
    You will stay on, restive, serene in
    Your gesture which is neither embrace nor warning
    But which holds something of both in pure
    Affirmation that doesn't affirm anything.

    The balloon pops, the attention
    Turns dully away. Clouds
    In the puddle stir up into sawtoothed fragments.
    I think of the friends
    Who came to see me, of what yesterday
    Was like. A peculiar slant
    Of memory that intrudes on the dreaming model
    In the silence of the studio as he considers
    Lifting the pencil to the self-portrait.
    How many people came and stayed a certain time,
    Uttered light or dark speech that became part of you
    Like light behind windblown fog and sand,
    Filtered and influenced by it, until no part
    Remains that is surely you. Those voices in the dusk
    Have told you all and still the tale goes on
    In the form of memories deposited in irregular
    Clumps of crystals. Whose curved hand controls,
    Francesco, the turning seasons and the thoughts
    That peel off and fly away at breathless speeds
    Like the last stubborn leaves ripped
    From wet branches? I see in this only the chaos
    Of your round mirror which organizes everything
    Around the polestar of your eyes which are empty,
    Know nothing, dream but reveal nothing.
    I feel the carousel starting slowly
    And going faster and faster: desk, papers, books,
    Photographs of friends, the window and the trees
    Merging in one neutral band that surrounds
    Me on all sides, everywhere I look.
    And I cannot explain the action of leveling,
    Why it should all boil down to one
    Uniform substance, a magma of interiors.
    My guide in these matters is your self,
    Firm, oblique, accepting everything with the same
    Wraith of a smile, and as time speeds up so that it is soon
    Much later, I can know only the straight way out,
    The distance between us. Long ago
    The strewn evidence meant something,
    The small accidents and pleasures
    Of the day as it moved gracelessly on,
    A housewife doing chores. Impossible now
    To restore those properties in the silver blur that is
    The record of what you accomplished by sitting down
    "With great art to copy all that you saw in the glass"
    So as to perfect and rule out the extraneous
    Forever. In the circle of your intentions certain spars
    Remain that perpetuate the enchantment of self with self:
    Eyebeams, muslin, coral. It doesn't matter
    Because these are things as they are today
    Before one's shadow ever grew
    Out of the field into thoughts of tomorrow.

    Tomorrow is easy, but today is uncharted,
    Desolate, reluctant as any landscape
    To yield what are laws of perspective
    After all only to the painter's deep
    Mistrust, a weak instrument though
    Necessary. Of course some things
    Are possible, it knows, but it doesn't know
    Which ones. Some day we will try
    To do as many things as are possible
    And perhaps we shall succeed at a handful
    Of them, but this will not have anything
    To do with what is promised today, our
    Landscape sweeping out from us to disappear
    On the horizon. Today enough of a cover burnishes
    To keep the supposition of promises together
    In one piece of surface, letting one ramble
    Back home from them so that these
    Even stronger possibilities can remain
    Whole without being tested. Actually
    The skin of the bubble-chamber's as tough as
    Reptile eggs; everything gets "programmed" there
    In due course: more keeps getting included
    Without adding to the sum, and just as one
    Gets accustomed to a noise that
    Kept one awake but now no longer does,
    So the room contains this flow like an hourglass
    Without varying in climate or quality
    (Except perhaps to brighten bleakly and almost
    Invisibly, in a focus sharpening toward death--more
    Of this later). What should be the vacuum of a dream
    Becomes continually replete as the source of dreams
    Is being tapped so that this one dream
    May wax, flourish like a cabbage rose,
    Defying sumptuary laws, leaving us
    To awake and try to begin living in what
    Has now become a slum. Sydney Freedberg in his
    Parmigianino says of it: "Realism in this portrait
    No longer produces and objective truth, but a bizarria . . . .
    However its distortion does not create
    A feeling of disharmony . . . . The forms retain
    A strong measure of ideal beauty," because
    Fed by our dreams, so inconsequential until one day
    We notice the hole they left. Now their importance
    If not their meaning is plain. They were to nourish
    A dream which includes them all, as they are
    Finally reversed in the accumulating mirror.
    They seemed strange because we couldn't actually see them.
    And we realize this only at a point where they lapse
    Like a wave breaking on a rock, giving up
    Its shape in a gesture which expresses that shape.
    The forms retain a strong measure of ideal beauty
    As they forage in secret on our idea of distortion.
    Why be unhappy with this arrangement, since
    Dreams prolong us as they are absorbed?
    Something like living occurs, a movement
    Out of the dream into its codification.

    As I start to forget it
    It presents its stereotype again
    But it is an unfamiliar stereotype, the face
    Riding at anchor, issued from hazards, soon
    To accost others, "rather angel than man" (Vasari).
    Perhaps an angel looks like everything
    We have forgotten, I mean forgotten
    Things that don't seem familiar when
    We meet them again, lost beyond telling,
    Which were ours once. This would be the point
    Of invading the privacy of this man who
    "Dabbled in alchemy, but whose wish
    Here was not to examine the subtleties of art
    In a detached, scientific spirit: he wished through them
    To impart the sense of novelty and amazement to the spectator"
    (Freedberg). Later portraits such as the Uffizi
    "Gentleman," the Borghese "Young Prelate" and
    The Naples "Antea" issue from Mannerist
    Tensions, but here, as Freedberg points out,
    The surprise, the tension are in the concept
    Rather than its realization.
    The consonance of the High Renaissance
    Is present, though distorted by the mirror.
    What is novel is the extreme care in rendering
    The velleities of the rounded reflecting surface
    (It is the first mirror portrait),
    So that you could be fooled for a moment
    Before you realize the reflection
    Isn't yours. You feel then like one of those
    Hoffmann characters who have been deprived
    Of a reflection, except that the whole of me
    Is seen to be supplanted by the strict
    Otherness of the painter in his
    Other room. We have surprised him
    At work, but no, he has surprised us
    As he works. The picture is almost finished,
    The surprise almost over, as when one looks out,
    Startled by a snowfall which even now is
    Ending in specks and sparkles of snow.
    It happened while you were inside, asleep,
    And there is no reason why you should have
    Been awake for it, except that the day
    Is ending and it will be hard for you
    To get to sleep tonight, at least until late.

    The shadow of the city injects its own
    Urgency: Rome where Francesco
    Was at work during the Sack: his inventions
    Amazed the soldiers who burst in on him;
    They decided to spare his life, but he left soon after;
    Vienna where the painting is today, where
    I saw it with Pierre in the summer of 1959; New York
    Where I am now, which is a logarithm
    Of other cities. Our landscape
    Is alive with filiations, shuttlings;
    Business is carried on by look, gesture,
    Hearsay. It is another life to the city,
    The backing of the looking glass of the
    Unidentified but precisely sketched studio. It wants
    To siphon off the life of the studio, deflate
    Its mapped space to enactments, island it.
    That operation has been temporarily stalled
    But something new is on the way, a new preciosity
    In the wind. Can you stand it,
    Francesco? Are you strong enough for it?
    This wind brings what it knows not, is
    Self--propelled, blind, has no notion
    Of itself. It is inertia that once
    Acknowledged saps all activity, secret or public:
    Whispers of the word that can't be understood
    But can be felt, a chill, a blight
    Moving outward along the capes and peninsulas
    Of your nervures and so to the archipelagoes
    And to the bathed, aired secrecy of the open sea.
    This is its negative side. Its positive side is
    Making you notice life and the stresses
    That only seemed to go away, but now,
    As this new mode questions, are seen to be
    Hastening out of style. If they are to become classics
    They must decide which side they are on.
    Their reticence has undermined
    The urban scenery, made its ambiguities
    Look willful and tired, the games of an old man.
    What we need now is this unlikely
    Challenger pounding on the gates of an amazed
    Castle. Your argument, Francesco,
    Had begun to grow stale as no answer
    Or answers were forthcoming. If it dissolves now
    Into dust, that only means its time had come
    Some time ago, but look now, and listen:
    It may be that another life is stocked there
    In recesses no one knew of; that it,
    Not we, are the change; that we are in fact it
    If we could get back to it, relive some of the way
    It looked, turn our faces to the globe as it sets
    And still be coming out all right:
    Nerves normal, breath normal. Since it is a metaphor
    Made to include us, we are a part of it and
    Can live in it as in fact we have done,
    Only leaving our minds bare for questioning
    We now see will not take place at random
    But in an orderly way that means to menace
    Nobody--the normal way things are done,
    Like the concentric growing up of days
    Around a life: correctly, if you think about it.

    A breeze like the turning of a page
    Brings back your face: the moment
    Takes such a big bite out of the haze
    Of pleasant intuition it comes after.
    The locking into place is "death itself,"
    As Berg said of a phrase in Mahler's Ninth;
    Or, to quote Imogen in Cymbeline, "There cannot
    Be a pinch in death more sharp than this," for,
    Though only exercise or tactic, it carries
    The momentum of a conviction that had been building.
    Mere forgetfulness cannot remove it
    Nor wishing bring it back, as long as it remains
    The white precipitate of its dream
    In the climate of sighs flung across our world,
    A cloth over a birdcage. But it is certain that
    What is beautiful seems so only in relation to a specific
    Life, experienced or not, channeled into some form
    Steeped in the nostalgia of a collective past.
    The light sinks today with an enthusiasm
    I have known elsewhere, and known why
    It seemed meaningful, that others felt this way
    Years ago. I go on consulting
    This mirror that is no longer mine
    For as much brisk vacancy as is to be
    My portion this time. And the vase is always full
    Because there is only just so much room
    And it accommodates everything. The sample
    One sees is not to be taken as
    Merely that, but as everything as it
    May be imagined outside time--not as a gesture
    But as all, in the refined, assimilable state.
    But what is this universe the porch of
    As it veers in and out, back and forth,
    Refusing to surround us and still the only
    Thing we can see? Love once
    Tipped the scales but now is shadowed, invisible,
    Though mysteriously present, around somewhere.
    But we know it cannot be sandwiched
    Between two adjacent moments, that its windings
    Lead nowhere except to further tributaries
    And that these empty themselves into a vague
    Sense of something that can never be known
    Even though it seems likely that each of us
    Knows what it is and is capable of
    Communicating it to the other. But the look
    Some wear as a sign makes one want to
    Push forward ignoring the apparent
    NaÏveté of the attempt, not caring
    That no one is listening, since the light
    Has been lit once and for all in their eyes
    And is present, unimpaired, a permanent anomaly,
    Awake and silent. On the surface of it
    There seems no special reason why that light
    Should be focused by love, or why
    The city falling with its beautiful suburbs
    Into space always less clear, less defined,
    Should read as the support of its progress,
    The easel upon which the drama unfolded
    To its own satisfaction and to the end
    Of our dreaming, as we had never imagined
    It would end, in worn daylight with the painted
    Promise showing through as a gage, a bond.
    This nondescript, never-to-be defined daytime is
    The secret of where it takes place
    And we can no longer return to the various
    Conflicting statements gathered, lapses of memory
    Of the principal witnesses. All we know
    Is that we are a little early, that
    Today has that special, lapidary
    Todayness that the sunlight reproduces
    Faithfully in casting twig-shadows on blithe
    Sidewalks. No previous day would have been like this.
    I used to think they were all alike,
    That the present always looked the same to everybody
    But this confusion drains away as one
    Is always cresting into one's present.
    Yet the "poetic," straw-colored space
    Of the long corridor that leads back to the painting,
    Its darkening opposite--is this
    Some figment of "art," not to be imagined
    As real, let alone special? Hasn't it too its lair
    In the present we are always escaping from
    And falling back into, as the waterwheel of days
    Pursues its uneventful, even serene course?
    I think it is trying to say it is today
    And we must get out of it even as the public
    Is pushing through the museum now so as to
    Be out by closing time. You can't live there.
    The gray glaze of the past attacks all know-how:
    Secrets of wash and finish that took a lifetime
    To learn and are reduced to the status of
    Black-and-white illustrations in a book where colorplates
    Are rare. That is, all time
    Reduces to no special time. No one
    Alludes to the change; to do so might
    Involve calling attention to oneself
    Which would augment the dread of not getting out
    Before having seen the whole collection
    (Except for the sculptures in the basement:
    They are where they belong).
    Our time gets to be veiled, compromised
    By the portrait's will to endure. It hints at
    Our own, which we were hoping to keep hidden.
    We don't need paintings or
    Doggerel written by mature poets when
    The explosion is so precise, so fine.
    Is there any point even in acknowledging
    The existence of all that? Does it
    Exist? Certainly the leisure to
    Indulge stately pastimes doesn't,
    Any more. Today has no margins, the event arrives
    Flush with its edges, is of the same substance,
    Indistinguishable. "Play" is something else;
    It exists, in a society specifically
    Organized as a demonstration of itself.
    There is no other way, and those assholes
    Who would confuse everything with their mirror games
    Which seem to multiply stakes and possibilities, or
    At least confuse issues by means of an investing
    Aura that would corrode the architecture
    Of the whole in a haze of suppressed mockery,
    Are beside the point. They are out of the game,
    Which doesn't exist until they are out of it.
    It seems like a very hostile universe
    But as the principle of each individual thing is
    Hostile to, exists at the expense of all the others
    As philosophers have often pointed out, at least
    This thing, the mute, undivided present,
    Has the justification of logic, which
    In this instance isn't a bad thing
    Or wouldn't be, if the way of telling
    Didn't somehow intrude, twisting the end result
    Into a caricature of itself. This always
    Happens, as in the game where
    A whispered phrase passed around the room
    Ends up as something completely different.
    It is the principle that makes works of art so unlike
    What the artist intended. Often he finds
    He has omitted the thing he started out to say
    In the first place. Seduced by flowers,
    Explicit pleasures, he blames himself (though
    Secretly satisfied with the result), imagining
    He had a say in the matter and exercised
    An option of which he was hardly conscious,
    Unaware that necessity circumvents such resolutions.
    So as to create something new
    For itself, that there is no other way,
    That the history of creation proceeds according to
    Stringent laws, and that things
    Do get done in this way, but never the things
    We set out to accomplish and wanted so desperately
    To see come into being. Parmigianino
    Must have realized this as he worked at his
    Life-obstructing task. One is forced to read
    The perfectly plausible accomplishment of a purpose
    Into the smooth, perhaps even bland (but so
    Enigmatic) finish. Is there anything
    To be serious about beyond this otherness
    That gets included in the most ordinary
    Forms of daily activity, changing everything
    Slightly and profoundly, and tearing the matter
    Of creation, any creation, not just artistic creation
    Out of our hands, to install it on some monstrous, near
    Peak, too close to ignore, too far
    For one to intervene? This otherness, this
    "Not-being-us" is all there is to look at
    In the mirror, though no one can say
    How it came to be this way. A ship
    Flying unknown colors has entered the harbor.
    You are allowing extraneous matters
    To break up your day, cloud the focus
    Of the crystal ball. Its scene drifts away
    Like vapor scattered on the wind. The fertile
    Thought-associations that until now came
    So easily, appear no more, or rarely. Their
    Colorings are less intense, washed out
    By autumn rains and winds, spoiled, muddied,
    Given back to you because they are worthless.
    Yet we are such creatures of habit that their
    Implications are still around en permanence, confusing
    Issues. To be serious only about sex
    Is perhaps one way, but the sands are hissing
    As they approach the beginning of the big slide
    Into what happened. This past
    Is now here: the painter's
    Reflected face, in which we linger, receiving
    Dreams and inspirations on an unassigned
    Frequency, but the hues have turned metallic,
    The curves and edges are not so rich. Each person
    Has one big theory to explain the universe
    But it doesn't tell the whole story
    And in the end it is what is outside him
    That matters, to him and especially to us
    Who have been given no help whatever
    In decoding our own man-size quotient and must rely
    On second-hand knowledge. Yet I know
    That no one else's taste is going to be
    Any help, and might as well be ignored.
    Once it seemed so perfect--gloss on the fine
    Freckled skin, lips moistened as though about to part
    Releasing speech, and the familiar look
    Of clothes and furniture that one forgets.
    This could have been our paradise: exotic
    Refuge within an exhausted world, but that wasn't
    In the cards, because it couldn't have been
    The point. Aping naturalness may be the first step
    Toward achieving an inner calm
    But it is the first step only, and often
    Remains a frozen gesture of welcome etched
    On the air materializing behind it,
    A convention. And we have really
    No time for these, except to use them
    For kindling. The sooner they are burnt up
    The better for the roles we have to play.
    Therefore I beseech you, withdraw that hand,
    Offer it no longer as shield or greeting,
    The shield of a greeting, Francesco:
    There is room for one bullet in the chamber:
    Our looking through the wrong end
    Of the telescope as you fall back at a speed
    Faster than that of light to flatten ultimately
    Among the features of the room, an invitation
    Never mailed, the "it was all a dream"
    Syndrome, though the "all" tells tersely
    Enough how it wasn't. Its existence
    Was real, though troubled, and the ache
    Of this waking dream can never drown out
    The diagram still sketched on the wind,
    Chosen, meant for me and materialized
    In the disguising radiance of my room.
    We have seen the city; it is the gibbous
    Mirrored eye of an insect. All things happen
    On its balcony and are resumed within,
    But the action is the cold, syrupy flow
    Of a pageant. One feels too confined,
    Sifting the April sunlight for clues,
    In the mere stillness of the ease of its
    Parameter. The hand holds no chalk
    And each part of the whole falls off
    And cannot know it knew, except
    Here and there, in cold pockets
    Of remembrance, whispers out of time.

    przekład Piotra Sommera pt. "Autoportret w wypukłym lustrze"
    w temacie Autoportret w lustrze wiersza
    Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 09.03.09 o godzinie 00:06

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie Autoportret w lustrze wiersza
    8.03.2009, 23:44

    John Ashbery*

    Autoportret w wypukłym lustrze


    Jak u Parmigianina, prawa ręka
    Większa niż głowa, wypchnięta na patrzącego
    I miękko odchylona, jakby chciała osłonić
    To, co zapowiada. Okno w ołowianej ramie, stare belki stropu,
    Futro, marszczony muślin, pierścionek z koralem stopiony
    Z gestem dającym wsparcie twarzy, która
    Napływa i cofa się jak ręka,
    Choć pozostaje bez ruchu. Vasari mówi: „Któregoś dnia Francesco zaczął
    Malować własny portret, przeglądając się w tym celu
    W wypukłym lustrze, jakich używają golarze (...)
    Zlecił zatem cieśli utoczyć kulę z drewna, i
    Podzieliwszy ją na dwoje, doprowadziwszy do rozmiarów lustra, jął
    Z wielkim kunsztem kopiować wszystko, co ujrzał w zwierciadle”,
    Zwłaszcza swoje odbicie, którego portret
    Jest odbiciem kolejnym.
    Zwierciadło postanowiło odbić tylko to, co ujrzał,
    Co jego celom wystarczało: podobiznę
    Szklistą, pokrytą balsamem, pod kątem 180 stopni.
    Pora dnia, czy może gęstość światła
    Które lgnie do twarzy sprawia, że twarz jest
    Ciągle żywa i nienaruszona w cyklicznej fali
    Swych powrotów. Dusza instaluje się sama.
    Lecz jak daleko może odpłynąć przez te oczy
    A mimo to bezpiecznie wrócić do swojego gniazda? Powierzchnia
    Lustra jest wypukła, więc dystans wyraźnie
    Rośnie; to znaczy rośnie dość, aby wykazać
    Że dusza jest niewolnicą, traktowaną po ludzku, trzymaną
    W stanie zawieszenia, niezdolną się wysunąć dalej
    Niż do miejsca, skąd twój wzrok rozcina obraz.
    Na jego widok papież Klemens i cały dwór
    „Zgłupieli”, mówi Vasari, i obiecali coś zamówić,
    Co nigdy nie doszło do skutku. Dusza powinna zostać tam, gdzie jest,
    Choć trawi ją niepokój, gdy słyszy deszcz na szybie,
    Westchnienia jesiennych liści, które młóci wiatr,
    I chciałaby być wolna, wydostać się, lecz musi dalej
    Pozować ze swojego miejsca. Powinna się poruszać
    Możliwie jak najmniej. Tak mówi portret.
    Ale w tym wzroku jest jakieś połączenie
    Czułości, rozbawienia, żalu, na tyle w swojej powściągliwości
    Silnych, że patrzeć długo nie można.
    Tajemnica jest zbyt jawna. Jej nędza aż piecze,
    Wyciska strumień łez: bo dusza nie jest duszą,
    Nie ma tajemnic, jest mała i doskonale
    Mieści się w swej dziupli: swoim pomieszczeniu, w chwili naszej uwagi.
    Oto melodia, ale brak jej słów.
    Słowa to tylko spekulacja
    (Od łacińskiego speculum, lustro):
    Szukają, lecz nie potrafią znaleźć znaczenia muzyki.
    Widzimy tylko figury snu,
    Pasażerowie kołysania, które
    Ujawnia nam tę twarz pod niebem przedwieczoru, bez krzty
    Sztucznego nieporządku na dowód autentyzmu.
    Lecz jest to życie w kuli.
    Chciałoby się wysunąć rękę
    Poza kulę, ale jej kształt,
    I to, co ją unosi, nie pozwala.
    Na pewno właśnie dlatego, a nie przez odruch
    Żeby coś ukryć, ręka przytłacza swoją wielkością
    Gdy cofa się nieznacznie. Nie sposób tak jej
    Skonstruować, by była płaska jak fragment muru:
    Musi się włączyć do okręgu,
    Wrócić do ciała, którego się wydaje
    Tak nieprawdopodobną częścią, odgrodzić i ochronić twarz
    Na której trudy tych okoliczności przypominają
    Cień uśmiechu, iskierkę
    Albo gwiazdę, już nie wiadomo, czy widzianą,
    Z chwilą gdy wraca ciemność. Przewrotne światło
    Z góry wyklucza myśl o oświetlaniu, bo pragnie być
    Subtelne: rzecz błaha, ale zamierzona.
    Francesco, twoja ręka jest wystarczająco wielka
    Żeby rozsadzić sferę i nazbyt, można by
    Pomyśleć, wielka, żeby zaplatać delikatne sieci
    Co przemawiają tylko za jej dalszym trwaniem.
    (Wielka, lecz nie prostacka, jedynie w innej skali,
    Niby wieloryb drzemiący na dnie morza
    Naprzeciw maleńkiego, dumnego statku
    Na powierzchni). Lecz twoje oczy głoszą
    Że wszystko jest powierzchnią: powierzchnią to, co widać,
    A nic nie może istnieć poza tym, co widać.
    W pokoju nie ma zakamarków, tylko alkowy,
    I okno też niewiele znaczy, i tamten
    Skrawek okna czy może lustra z prawej, nawet
    Jako wskaźnik pogody, co po francusku określana jest
    Słowem le temps, oznaczającym czas, i która
    Podąża drogą, gdzie zmiany to jedynie
    Znak całości. Całość jest trwała w ramach
    Nietrwałości, to kula jak nasza, spoczywająca
    Na piedestale z próżni, piłeczka pingpongowa
    Podtrzymywana przez swój strumień wody.
    I tak jak nie ma słów, żeby oznaczyć powierzchnię, a raczej
    Słów, co powiedziałyby, czym jest naprawdę, że nie jest
    Czymś zewnętrznym, lecz jest widzialnym sednem, tak samo nie ma
    Wyjścia z problemu patos contra doświadczenie.
    Ty pozostaniesz, rozhuśtany, pogodny
    W swym geście ni to obejmowania, ni przestrogi,
    Ale zawierającym coś z obydwu w czystej
    Afirmacji, która nie afirmuje nic.

    Balon pęka, uwaga tępieje
    I odwraca się. Chmury
    W kałuży nabierają zębatych kształtów.
    Myślę o przyjaciołach
    Co przyszli mnie odwiedzić; o tym, czym było
    Wczoraj. To taki szczególny kąt
    Pamięci, która w ciszy pracowni
    Zakłóca spokój zamyślonemu modelowi, gdy on się zastanawia
    Czy wziąć ołówek do ręki.
    Iluż to ludzi przychodziło i zostawało tu jakiś czas,
    Wydobywało z siebie jasną albo ciemną mowę, która jest teraz częścią ciebie
    Jak światło za tumanem mgły i piasku
    Które są filtrem światła i wpływają na nie, aż nie zostanie żadna część
    Co jest na pewno tobą. Tamte głosy o zmierzchu
    Opowiedziały ci już wszystko, a jednak opowieść dalej trwa
    W postaci wspomnień zdeponowanych w niekształtnych
    Grudkach kryształu. Czyja wygięta dłoń, Francesco,
    Panuje nad mijaniem pór i nad myślami
    Które się łuszczą i odfruwają w zapierającym oddech tempie
    Jak te ostatnie uparte liście zdzierane
    Z mokrych gałęzi? Ja widzę w tym jedynie chaos
    Twojego okrągłego lustra, które organizuje wszystko
    Wokół gwiazdy twoich oczu, które są puste,
    Nic nie wiedzą, śnią, ale niczego nie odsłaniają.
    Czuję, że karuzela rusza z wolna
    I nabiera tempa: biurko, papiery, książki,
    Zdjęcia przyjaciół, okno i drzewa
    Zlewają się w jedną bezbarwną wstęgę, która otacza
    Mnie ze wszystkich stron, gdzie tylko spojrzę.
    I nie umiem wyjaśnić tego procesu niwelowania,
    Czemu to wszystko maiłoby sprowadzać do jakiejś całkiem
    Jednorodnej substancji, magmy wnętrz.
    Przewodnikiem w tych sprawach jest dla mnie twoje ja,
    Mocne, nieuchwytne, gotowe przyjąć wszystko z tym samym
    Bladym uśmiechem, a że czas przyspiesza i po chwili
    Jest już znacznie później, ja znam tylko najprostsze wyjście,
    Dzielącą nas odległość. Kiedyś
    Znaczenie miały świadectwa rozproszone,
    Te drobne zdarzenia i przyjemności
    Dnia, który bez wdzięku posuwał się do przodu,
    Jak gospodyni przy swoich obowiązkach. Nie na już jak
    Odtworzyć tamtych atrybutów w srebrzystej smudze
    Która utrwala to, czego dokonałeś
    „Z wielkim kunsztem kopiując wszystko, coś ujrzał w zwierciadle”,
    Ażeby udoskonalić i wykluczyć na zawsze
    To, co zewnętrzne. W kręgu twoich zamiarów ostało się kilka
    Krokwi, co podtrzymują oczarowanie ja przez ja:
    Promienie oczu, muślin, koral. Wszystko jedno,
    Bo one są takie, jakie się jawią dzisiaj,
    Zanim nasz cień się rozrósł
    Poza granicę pola w stronę jutra.

    Jutro jest łatwe, lecz dziś nieoznaczone,
    Opustoszałe, jak każdy krajobraz
    Nie kwapi się wyjawić reguł perspektywy,
    A jeśli już, to tylko malarzowi, z jego głęboką
    Nieufnością, narzędziem kiepskim
    Choć niezbędnym. Ono oczywiście wie o tym
    Że pewne rzeczy dadzą się zrobić, ale nie wie
    Które. Pewnego dnia będziemy się starali
    Zrobić ile się tylko da
    I może nawet wyjdzie nam to i owo,
    Ale to się bezie miało nijak
    Do naszej dzisiejszej obietnicy, naszego
    Krajobrazu, który czmycha, by całkiem zniknąć nam
    Za horyzontem. Dziś błyszczy wystarczająca część powierzchni
    By obietnice, których się domyślamy, dały się utrzymać razem
    Na jednym jej kawałku, umożliwiając nam
    Niepewny odwrót, dzięki czemu tamte
    Jeszcze bardziej intensywne możliwości zachowują ważność
    Bez testowania. W rzeczywistości skóra
    Tej komory pęcherzykowej jest twarda jak
    Gadzie jaja; wszystko zostaje tam „zaprogramowane”
    W stosownym czasie: wchodzi w nią coraz więcej
    A suma nie ulega zmianie, i tak jak
    Człowiek przyzwyczaja się do dźwięku, co
    Nie pozwalał mu zasnąć, a teraz już pozwala,
    Tak też i pokój, niczym klepsydra, zawiera w sobie ów przepływ
    Który nie zmienia jednak klimatu ani właściwości
    (Z wyjątkiem tego posępnego i prawie niedostrzegalnego
    Rozjaśnienia, w soczewce ogniskującej się na śmierci – do tego
    Jeszcze wrócimy). To, co powinno być pustka po śnie,
    Jest stale wypełniane, w miarę jak ze źródła snów
    Wytacza się ich zawartość, przez co ten jeden sen
    Może pęcznieć, rozkwitać jak stulistna róża,
    Kpiąc sobie z kodeksu oszczędności, a nam zostaje
    Obudzić się i próbować życia w czymś,
    Co się zmieniło w slams. Sydney Freedberg w swoim
    Parmigianinie mówi o tym tak: „Realizm tego portretu
    nie rodzi już prawdy obiektywnej, ale swoiste bizzaria(...)
    A jednak ta deformacja nie wywołuje
    Uczucia dysharmonii (...) Formy zachowują
    Potężną dawkę idealnego piękna”, a to dlatego
    Że żywią się naszymi snami, które nie mają wpływu na nic aż
    Zauważymy, jaka została po nich dziura. Wtedy ich doniosłość
    Staje się jasna, a może i znaczenie. Miały nakarmić
    Sen, który zawiera je wszystkie, jako że w końcu
    Ulegają odwróceniu w tym gromadzącym wszystko lustrze.
    Wydawały się dziwne, bo przecież nie mogliśmy ich zobaczyć.
    Lecz pojmujemy to dopiero z chwilą, gdy się zapadną
    Jak fala, co rozbija się o skałę i porzuca
    Swój kształt w geście, który jest wyrazem tego kształtu.
    Formy zachowują wiele z idealnego piękna
    Gdy potajemnie żerują na naszym wyobrażeniu deformacji.
    Czemu się martwić takim stanem rzeczy, skoro
    Sny, które wchłaniamy, są naszym przedłużeniem?
    Pojawia się tu coś, co przypomina życie, jak gdyby przejście
    Ze stanu snu w kodyfikację snu.

    Kiedy zaczynam zapominać o nim,
    On znów podsuwa mi własny stereotyp.
    Ale ten stereotyp jakiś nieznajomy: twarz
    Pływająca na kotwicy, już wolna od zagrożeń, która niedługo
    Stawi czoło innym, „bardziej anioł niż człowiek” (Vasari).
    Być może anioł przypomina wszystko
    Co przez nas zapomniane, to znaczy zapomniane
    Rzeczy, które nie wydają się znajome, kiedy
    Trafiamy na nie po raz drugi, bez reszty zagubieni,
    A kiedyś były nasze. W tym właśnie byłby sens
    Naruszenia prywatności tego człowieka, co
    „Zabawiał się alchemią, ale jego zamiarem
    Nie było badanie subtelności sztuki
    W duchu bezstronnie naukowym: chciał za jej pośrednictwem
    Dać patrzącemu poczucie nowości i zdumienia”
    (Freedberg). Późniejsze portrety, takie jak „Szlachcic
    Z Uffizi, „Młody prałat” z Borghese i
    „Antea” z Neapolu, wypływają z napięć
    Manierystycznych, ale tu, jak wskazuje Freedberg,
    Zaskoczenie, napięcie, tkwią raczej
    W pomyśle niż w realizacji.
    Widzimy tu jeszcze harmonię
    Renesansu, choć lustro ją zniekształca.
    Nowością jest niezwykła troska w odtwarzaniu
    Kaprysów tej krągłej odbijającej powierzchni
    (To w ogóle pierwszy portret w lustrze),
    Tak aby człowiek dal się na chwilę nabrać
    Nim uświadomi sobie, że to nie jego
    Odbicie. I będzie mógł się czuć jak jeden
    Z bohaterów Hoffmanna, których odbicia
    Pozbawiono, tyle że całe moje ja
    Okazuje się wyparte przez tę radykalną
    Inność malarza w jego
    Radykalnie innym pokoju. Zaskoczyliśmy go
    Przy pracy, chociaż nie, to on zaskoczył nas
    W trakcie pracy. Obraz jest prawie skończony,
    Zaskoczenie prawie ustało, tak jak gdyby nagle
    Zdumiewa nas leżący za oknem śnieg, co nawet teraz
    Nie przestał padać, wciąż iskrzy się i bieli.
    To wydarzyło się, kiedy byłeś w domu, spałeś,
    Bo też nie było powodu, żebyś miał
    Z tej okazji nie spać, tyle że dzień
    Dobiega końca, i dzisiaj nie będzie ci łatwo
    Zasnąć, w każdym razie do późna.

    Cień miasta wstrzykuje własną porcję
    Gorączkowości: Rzym, gdzie Francesco
    Pracował w czasie najazdu; jego wynalazki
    Zdumiały żołnierzy, którzy wyważyli drzwi;
    Postanowili darować mu życie, ale on wkrótce po tym wyjechał;
    Wiedeń, gdzie obraz znajduje się dziś, gdzie
    Latem 1959 roku widziałem go z Pierre’em; Nowy Jork
    W którym jestem teraz, który jest logarytmem
    Innych miast. Nasz krajobraz
    Aż dudni od układów, ruchów wahadłowych;
    Interes kręci się dzięki spojrzeniu, gestowi,
    Pogłosce. To jest drugie życie miasta,
    Co kryje się za lustrem tej
    Nieokreślonej, lecz precyzyjnie naszkicowanej pracowni. Chciałoby
    Odessać z niej całe życie, spłaszczyć
    Oznakowaną przestrzeń do dekretów, streścić do wyspy.
    Tę operację chwilowo powstrzymano
    Ale nadchodzi coś nowego, w powietrzu
    Czuć nową rafinadę. Wytrzymasz to,
    Francesco? Wystarczy ci sił?
    Ten wiatr niesie coś, czego sam nie zna, sam siebie
    Napędza, ślepy, nie ma pojęcia
    O sobie. To bezruch, który odsącza
    Całą aktywność, tajemną bądź publiczną, wystarczy raz go uznać:
    Pogłoski na temat słowa, którego nie da się zrozumieć,
    Ale da się odczuć, zimny powiew, zaraza
    Co przenosi się wzdłuż przylądków i półwyspów
    Twojego unerwienia, i dalej ku archipelagom
    Aż do oblanej wodą, ogorzałej tajemnicy otwartego morza.
    To strona negatywna. Pozytywna
    Pozwala ci zauważyć życie i te naciski
    Co tylko wydawały się zanikać, bo teraz,
    W obliczu pytań zadawanych w tym nowym trybie, widać
    Że wypadają z mody szybciej. Jeżeli mają stać klasyką
    Powinny zdecydować, po czyjej stoją stronie.
    Ich powściągliwość podkopała
    Krajobraz miasta, i teraz jego dwuznaczności
    Wydają się rozmyślne i wymęczone, ot, starcze gierki,
    Nam przydałby się dzisiaj ów mało prawdopodobny
    Śmiałek dobijający się do wrót osłupiałego
    Zamku. Twój argument, Francesco,
    Zaczął już wcześniej tracić świeżość, skoro nie było widać
    Żadnej, czy może żadnych odpowiedzi. Jeśli się teraz sypnie
    Całkiem, będzie to tylko znaczyć, że jego czas nadszedł
    Już jakiś czas temu, ale teraz popatrz i posłuchaj:
    Może tak być, że w jakiś niesłychanych zakamarkach
    Magazynuje się jeszcze jakieś życie, i że to ono
    Jest tą zmianą, a nie my; że my w istocie będziemy nim
    Jeżeli tylko zdołamy do niego wrócić, ożywić coś
    Z jego kształtu, skierować twarze ku tej zachodzącej kuli
    I mimo wszystko wyjść jakoś na swoje:
    Nerwy w normie, oddech w normie. A skoro tę metaforę
    Zbudowano po to, by mogła nas ogarnąć, to i my jesteśmy jej częścią
    I możemy z niej żyć, co zresztą już robimy,
    Jedynie odsłaniając umysł na rzecz pytań
    Które, jak teraz widać, nie będą zadawane na chybił trafił,
    Lecz wedle porządku, który nie kryje w sobie
    Groźby dla nikogo – taka jest zwykła kolej rzeczy,
    Podobna dniom, co narastają koncentrycznie
    Wokół jednego życia – i w sumie tak jest prawidłowo.

    Podmuch jak przy odwracaniu kartki
    Przywraca twoją twarz: ta chwila
    Odrywa taki wielki kęs z tej mgły
    Przyjemnej intuicji, która ją poprzedza.
    To zakotwiczenie jest „jak sama śmierć”,
    Jak powiedział Berg o pewnej frazie z Dziewiątej Mahlera;
    Lub też jak w Cymbelinie mówi Imogena: „Boleść konania
    Od tej jest większa”, albowiem
    Choć jest tylko taktyczną wprawką, ma w sobie
    Siłę gromadzącego się od dawna przekonania.
    Słaba pamięć to za mało, żeby go się pozbyć
    A chęć – za mało, żeby je przywrócić, dopóki pozostaje ono
    Białym osadem własnego snu
    W klimacie westchnień, rozrzuconych po naszym świecie,
    Tkaniną na ptasiej klatce. Z pewnością jednak
    To, co piękne, jest piękne tylko w odniesieniu do konkretnego
    Życia, doświadczanego albo nie, ułożonego w pewien kształt
    Skąpany w nostalgii za zbiorową przeszłością.
    Dziś światło gaśnie z entuzjazmem,
    O którym wiadomo mi skądinąd i wiadomo czemu
    Kiedyś miał znaczenie, i ze inni przed laty
    Też to czuli. Ciągle dopytuję
    To lustro, które już nie jest moje,
    Skąd wziąć tyle zamaszystej pustki, ile tym razem
    Jest mi pisane. A wazon zawsze pozostaje pełny,
    Ponieważ miejsca jest tylko tyle,
    I zmieści się wszystko. Ta próbka,
    Którą widać, nie powinna być dla nas
    Jedynie próbką, ale całością, na ile
    Można ją sobie wyobrazić poza czasem – nie gestem,
    Ale pełnią, w postaci oczyszczonej i przyswajalnej.
    A czego przedsionkiem jest ten wszechświat,
    Który kluczy, wpada i wypada,
    Nie chce nas otoczyć, a i tak pozostaje jedyną
    Rzeczą, jaką widać? Kiedyś miłość
    Przeważała szalę, lecz teraz pozostaje w cieniu, niewidoczna,
    Choć na swój dziwny sposób obecna, gdzieś nieopodal.
    Wiemy jednak, że nie da się jej chwycić
    Między dwie przylegające do siebie chwile, że jej meandry
    Wiodą donikąd, jeśli nie liczyć kolejnych dopływów,
    Te zaś wlewają się w niejasne
    Przeczucie czegoś, co nigdy nie da się poznać,
    Chociaż zapewne każdy z nas
    Wie, co to jest, i potrafi
    Przekazać to innym. Ale ten wyraz twarzy,
    Który niejeden nosi w charakterze znaku, sprawia, że chciałoby się
    Iść do przodu, zlekceważyć tę pozorną
    Naiwność samego zamiaru, i nie dbać o to
    Że nikt nie słucha, albowiem światło
    Zapaliło się na dobre w jego oczach
    I pali się, nietknięte, jak trwała anomalia,
    Bezsenne i milczące. Sama powierzchnia
    Nie zdradza szczególnego powodu, żeby akurat miłość
    Miała to światło skupiać, ani żeby
    Miasto, wpadające ze swymi urodziwymi przedmieściami
    W przestrzeń zawsze mniej przejrzystą, mniej określoną,
    Miało uchodzić za podporę własnego postępu,
    Sztalugę, na której rozegrał się dramat
    Ku własnej satysfakcji i do samego końca
    Naszego snu, choć nigdyśmy nie sądzili
    Że tak się skończy, w zużytym świetle dnia, z wymalowaną
    Obietnicą, co prześwituje jak rękojmia, jak więź.
    Ta nijaka, zgoła niezdefiniowalna pora dnia jest
    Tajemnicą miejsca, w którym to się odbywa,
    I nie sposób już wrócić do rozmaitości
    Wzajemnie sprzecznych twierdzeń, które zgromadzono, poślizgów pamięci
    U najważniejszych świadków. Wiemy tylko tyle,
    Że przyszliśmy odrobinę za wcześnie, że
    Dzisiejszy dzień ma tę swoją szczególną, lapidarną
    Dzisiejszość, którą wiernie odtwarza
    Słońce, rzucające cienie gałązek na beztroski
    Chodnik. Taki nie mógł być żaden wcześniejszy dzień.
    Kiedyś myślałem, że wszystkie są podobne,
    Że teraźniejszość każdemu jawi się tak samo,
    Ale ta dezorientacja zanika w miarę
    Jak człowiek ta „poetycka” słomkowożółta przestrzeń
    Długiego korytarza, co wiedzie z powrotem do obrazu,
    Ta ciemność naprzeciwko – czy to
    Jakaś ułuda „sztuki”, której lepiej nie uważać
    Za „rzeczywistą”, a ty bardziej szczególną? Przecież i ona ma swoje leże
    W teraźniejszości, z której bez końca uciekamy
    By znów w nią popaść, tak samo jak młyńskie koło dni
    Kręci się w jednostajnym, nieomal błogim rytmie.
    Myślę, że stara się powiedzieć, ze dziś jest właśnie dziś
    I że musimy się wydostać, podobnie jak publiczność
    Pędzi przez muzeum, by
    Zdążyć przed zamknięciem. Nie da się tam żyć.
    Szare szkliwo przeszłości podcina cała praktyczną wiedzę:
    Tajniki nakładania farby i wykańczania, których trzeba się było uczyć
    Całe życie, a które potem redukują się
    Do czarno-białych ilustracji w książce, gdzie barwne reprodukcje
    Należą do rzadkości. Inaczej mówiąc, cały
    Czas się redukuje do dowolnego czasu. Nikt
    Nie napomyka o tej zmianie; to mogłoby
    Ściągnąć na nas uwagę,
    A wówczas groziłby nam ten koszmar, że nie wyjdziemy
    Dopóki nie obejrzymy wszystkich zbiorów
    (Z wyjątkiem rzeźb w piwnicy:
    są tam, gdzie ich miejsce).
    Nasz czas zostaje przysłonięty, zdegradowany
    Przez portret i jego wolę trwania. Wskazuje on
    Na naszą własną, która mieliśmy nadzieję ukryć.
    Nie trzeba nam obrazów ani
    Twórczości dojrzałych wierszokletów, kiedy
    Eksplozja jest taka dokładna, tak dopracowana.
    Czy warto w ogóle potwierdzać
    Istnienie tego wszystkiego? Czy to
    Istnieje? Z pewnością nie ma już
    Jak się oddawać rozrywkom pełnym
    Dostojeństwa. Dzisiejszy dzień nie posiada marginesów, zdarzenie
    Przylega do swych krawędzi, jest z tego samego materiału,
    Nie do odróżnienia. Co innego „gra”;
    Ona istnieje, w społeczeństwie zorganizowanym
    Celowo jako obraz samego siebie.
    Innego sposobu nie ma, a tamte kutafony,
    Gotowe wszystko poplątać z własnymi lustrzanymi grami,
    W których mnożą się w oczach stawki i możliwości, albo
    Przynajmniej poplątać kwestie za pomocą jakiejś doniosłej
    Aury, co chętnie przeżarłaby strukturę
    Wszystkiego, spowita w mgiełkę tłumionego szyderstwa –
    Oni są bez znaczenia. Wypadli z gry,
    Która nie zaistnieje, dopóki z niej nie wypadną.
    Taki świat wydaje się bardzo nieprzyjazny,
    Ale skoro zasada każdej pojedynczej rzeczy,
    Jak często wskazywali filozofowie, jest
    Nieprzyjazna wobec wszystkich innych rzeczy, istnieje
    Na ich koszt, to przynajmniej
    Ta jedna rzecz, ta niema, jednolita teraźniejszość
    Ma uzasadnienie logiczne, co
    W tym wypadku nie jest takie złe.
    To znaczy – nie byłoby, lecz sposób, w jaki się to mówi,
    Również odgrywa pewna rolę, przez co efekt końcowy
    Staje się własną karykaturą. Zawsze tak
    Jest, jak w tej grze, w której
    Wypowiedziane szeptem zdanie krąży po pokoju
    By w końcu zmienić się w zupełnie inne.
    To właśnie ta zasada sprawia, że dzieło sztuki tak bardzo się różni
    Od tego, co zaplanował artysta. On sam często odkrywa
    Że pominął właśnie to, co pierwotnie
    Chciał powiedzieć. Uwiedzony przez kwiaty,
    Przez mocniejsze przyjemności, wini sam siebie (choć
    W głębi duszy jest zadowolony), wyobrażając sobie
    Że miał tu coś do powiedzenia i wykorzystał
    Opcję, o której istnieniu prawie nic nie wiedział,
    Nieświadom, że konieczność omija takie postanowienia
    I sama sobie tworzy coś
    Nowego, że innej możliwości nie ma,
    Że w historii tworzenia obowiązują
    Nieubłagane prawa. I że w ten sposób
    Powstają różne rzeczy, ale nigdy te
    Które staraliśmy się osiągnąć i których powstanie
    Tak desperacko pragnęliśmy oglądać. Parmigianino
    Musiał zdawać sobie z tego sprawę, kiedy się zmagał z tym
    Niedającym żyć zadaniem. Człowiek musi wpisać
    To całkiem prawdopodobne osiągnięcie celu
    W gładkie, a może wręcz beznamiętne (lecz jakże
    Zagadkowe) wykończenie. Czy można traktować serio
    Cokolwiek oprócz tej inności
    Która jest częścią najpowszedniejszych
    Działań, i zmienia wszystko
    Lekko a dogłębnie, i z rąk wyrywa nam materię
    Tworzenia, wszelkiego tworzenia, nie tylko
    Artystycznego, by ulokować ją na jakimś monstrualnym szczycie
    Nieopodal, zbyt bliskim. By go zlekceważyć, zbyt odległym
    By człowiek mógł się wtrącić? Ta inność, to
    „Niebycie nami” jest wszystkim, co da się obejrzeć
    W lustrze, choć nikt nie umie powiedzieć
    Jak do tego doszło. Do portu
    Wpłynął okręt pod nieznaną banderą.
    Pozwalasz, by sprawy nie związane z tematem
    Rozbijały ci dzień, zamazywały soczewkę
    Kryształowej kuli. Jej scena odpływa
    Jak opar rozproszony na wietrze. Bogate
    Skojarzenia, co dotąd przychodziły
    Z taką łatwością, już się nie pojawiają, lub rzadko. Ich
    Barwy są mniej wyraziste, sprane
    W jesiennych deszczach i wichrach, spaczone, zabłocone -
    Dostajesz je z powrotem, bo straciły wartość.
    Tacy z nas jednak niewolnicy nawyku, ze ich
    Implikacje otaczają nas en permanence, plącząc
    Zagadnienia. Traktować serio jedynie seks
    To może jakaś metoda, ale piasek syczy.
    I wkrótce rozpocznie swój wielki ześlizg
    W to, co się wydarzyło. Dziś ta przeszłość
    Jest tutaj: odbita twarz
    Malarza, w której zatrzymujemy się, odbierając
    Sny i inspiracje na jakiejś nieprzydzielonej nam
    Częstotliwości, ale kolory przybrały odcień metaliczny,
    Krzywizny i krawędzie nie są już tak bogate. Każdy człowiek
    Ma swoja wielką teorię wszechświata
    Ale ona nie mówi wszystkiego
    A ostatecznie liczy się to
    Co poza nim – dla niego, a zwłaszcza dla nas
    Którym nikt nie pomógł
    W każdorazowym odczytywaniu własnego przydziału, i którzy musimy
    Opierać się na danych z drugiej ręki. A jednak wiem
    Że cudze gusta tu nie pomogą
    I w sumie można je pominąć.
    Kiedyś wydawał się taki doskonały – połysk na gładkiej
    Piegowatej skórze, wargi zwilżone, jakby miały się otworzyć
    I wydać z siebie mowę, i ten znajomy widok
    Ubioru i mebli, które się zapomina.
    Tak mógł wyglądać nasz raj: egzotyczny
    Azyl w obrębie wyczerpanego świata, ale tego
    Nie było w kartach, ponieważ nie o to
    Szło. Małpowanie naturalności może być
    Pierwszym krokiem ku spokojowi ducha
    Ale to tylko pierwszy krok, a często pozostaje
    Zastygłym gestem powitania, wyrytym
    W powietrzu, które materializuje się w tle,
    Konwencją. A my naprawdę
    Na takie rzeczy nie mamy czasu, chyba że nam posłużą
    Na podpałkę. Im prędzej spłoną,
    Tym lepiej dla ról, które mamy odegrać.
    Dlatego zaklinam cię, cofnij tę rękę, Francesco,
    Nie wysuwaj jej jako tarczy ani w geście pozdrowienia,
    Jako tarczy pozdrowienia –
    W magazynku jest miejsce na jeden pocisk:
    Patrzymy przez teleskop od tej drugiej
    Strony, a ty oddalasz się szybciej
    Niż światło, by się do końca spłaszczyć
    W krajobrazie pokoju, co jest jak zaproszenie
    Którego nigdy nie wysłano, ów syndrom o nazwie „to wszystko
    Było snem”, choć słowo „wszystko” pokazuje
    Skrótem, że nie było. Istniało
    Naprawdę, choć nie bez kłopotu, a męka
    Tego snu na jawie nie zdoła zagłuszyć
    Wciąż widocznego na wietrze wykresu
    Co został dla mnie wybrany, mnie przeznaczony i zmaterializował się
    W maskującej poświacie mojego pokoju.
    Miasto już widzieliśmy; jest jak kuliste
    Lustrzane oko owada. Wszystko się dzieje
    Na jego balkonie i odtwarza w środku,
    Ale sama akcja to zimny, syropowaty przepływ
    Jakiegoś pochodu. Robi nam się zbyt ciasno
    Gdy przesiewamy kwietniowe słońce, szukając wskazówek
    W białym bezruchu jego luźnych
    Parametrów. Ręka nie trzyma kredy,
    A każda część całości odpada
    I nie wie, że wiedziała, najwyżej
    Tu i ówdzie, w zimnych niszach
    Pamiętania, szeptach spoza czasu.

    z tomu „Self-Portrait in a Convex Mirror”, 1975

    tłum. Piotr Sommer

    *notka o autorze, inne jego wiersze w wersji oryginalnej i linki
    do polskich przekładów w temacie Poezja anglojęzyczna



    Obrazek


    Parmigianino „Autoportret w wypukłym lustrze”, ok. 1524Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 28.05.12 o godzinie 21:02

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie Między dobrem a złem
    8.03.2009, 10:26

    John Ashbery*

    Niewygodna pozycja


    To wszystko wygląda dziś na brud.
    Jest jakaś warstwa pyłu na tym przejrzystym poranku
    Jesiennego krajobrazu, a gorzej musi być
    W miejscu, gdzie to się zaciska,
    Gdzie nie wszystko na swoje dwie nogi, na których można stanąć.

    Robi się coraz bardziej prostacko:
    Dobro i zło, nieprawość i zło; czy znamy coś ponadto?
    Smaki, które nie pozwalają nam przejmować się zbyt długo.

    Ale był taki tok myślenia
    Który człowieka miło zadowalał: jak dałoby się stąd zleźć
    I wydostać, z nadzieją
    Że dotrze się na jakąś idealnie płaską łachę
    Na tym samym poziomie, co woda.

    I wszystko raz jeszcze wyglądałoby na nowe i używane.
    Wtem krzyk, przekonujący krzyk.
    Dwójkami i trójkami nadbiegają ludzie, i
    Kryje się w tym dużo więcej.

    Ale wszystko czym dla ciebie
    Być nie zdołałem, czego nie wziąłem pod uwagę,
    Za piwo, którego nawarzyłeś i które sam musiałeś pić,
    I za to, że nie byłem ci przyjacielem, który zbliża,
    Błagam o wybaczenie, piosenkę nową jak deszcz.
    Zaśpiewaj mi ją, proszę.

    z tomu „April Galleons”, 1987

    tłum. Piotr Sommer

    *notka o autorze, inne jego wiersze w wersji oryginalnej i linki
    do polskich przekładów w temacie Poezja anglojęzyczna
    Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 28.05.12 o godzinie 21:12

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie Wiersz na taki dzień, jak dzisiaj
    8.03.2009, 08:38

    Adam Asnyk

    Posyłam kwiaty


    Posyłam kwiaty - niech powiedzą one
    To, czego usta nie mówią stęsknione!
    Co w serca mego zostanie skrytości
    Wiecznym oddźwiękiem żalu i miłości.

    Posyłam kwiaty - niech kielichy skłonią
    I prószą srebrną rosą jak łezkami,
    Może uleci z ich najczystszą wonią
    Wyraz drżącymi szeptany ustami,

    Może go one ze sobą uniosą
    I rzucą razem z woniami i rosą.
    Szczęśliwe kwiaty! im wolno wyrazić
    Wszystkie pragnienia i smutki, i trwogi;

    Ich wonne słowa nie mogą obrazić
    Dziewicy, choć jej upadną pod nogi;
    Wzgardą im usta nie odpłacą skromne,
    Najwyżej rzekną: "Słyszałam - zapomnę".

    Szczęśliwe kwiaty! mogą patrzeć śmiele
    I składać życzeń utajonych wiele,
    I śnić o szczęściu jeden dzień słoneczny...
    Zanim z tęsknoty uwiędną serdecznej.


    Obrazek


    Wszystkim Paniom
    z grupy "Ludzie wiersze piszą..."
    w dniu Ich Święta
    najlepsze życzenia wszystkiego,
    co tylko jako kobiety zapragną

    Ryszard
    Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 08.03.09 o godzinie 08:41

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie Wiersze niechlubne
    7.03.2009, 21:16


    Obrazek


    Władysław Broniewski

    Bezrobotny


    Nie mam za co jeść i pić,
    trzeba robić, aby żyć,
    jak robota się nadarzy,
    to przystanę do murarzy,
    aby jeść i pić.

    Bracie, bierz do ręki kielnię,
    napracujesz się rzetelnie,
    dadzą ci tu jeść i pić.
    Staną ściany i sklepienie,
    stanie wielki gmach-więzienie,
    w tym więzieniu będziesz gnić.

    Nie chcę ryglów, nie chcę krat,
    pójdę sobie od was w świat,
    wezmę z sobą młot ze stali
    i przystanę do kowali,
    nie chcę ryglów, krat.

    Bracie, z nami wal obuchem,
    jest robota nad łańcuchem,
    na ten łańcuch czeka kat.
    Wyjdzie z ognia hartowany,
    zrobią z niego twe kajdany,
    będziesz nieść je wiele lat.

    Co mam robić, dokąd iść?
    Chyba z głodu kamień gryźć.
    Takie moje przeznaczenie:
    bezrobocie, głód, więzienie.
    Bracia, dokąd iść?

    Towarzyszu, jest robota
    i dla kielni, i dla młota,
    tylko z nami śmiało stój.
    Gdy nadejdzie dzień zapłaty,
    będziesz młotem walił w kraty,
    będziesz szedł w śmiertelny bój.

    Bezrobotny – recytuje Władysław BroniewskiRyszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 12.03.09 o godzinie 23:14

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie W zamieci słowa...
    7.03.2009, 16:44

    Wallace Stevens

    O poezji nowoczesnej


    Wiersz, jakim jest sam umysł w akcie znajdowania
    Tego, co ma wystarczyć. Znajdować nie zawsze
    Musiał: sceneria była niegdyś stała,
    Powtarzana wraz z tekstem sztuki.

    Potem teatr
    Stał się czymś innym. Przeszłość była już pamiątką.
    Aby żyć dziś, wiersz musi nauczyć się mowy
    Miejsca akcji, nie cofać się przed mężczyznami,
    Spotykać z kobietami, co żyją w jej czasie.
    Myśleć o wojnie. I znajdować, co wystarczy.
    Musi wznieść nową scenę i być na tej scenie,
    I, jak nienasycony aktor, bez pośpiechu,
    Z namysłem, mówić słowa, które w czułe ucho
    Umysłu sączą ściśle to, co chciał usłyszeć;
    Słowa, na których dźwięk zaczyna słuchać
    Niewidzialna widownia. Słuchać nie dramatu,
    Lecz samej siebie, tego, co się z niej wyraża
    W uczuciu dwojga ludzi, w dwóch uczuciach, które
    Stają się jednym. W mroku aktor jest
    Metafizykiem, brzdąka metalicznie w struny,
    A każdy dźwięk przechodzi przez fazę raptownej
    Trafności, w której umysł mieści się bez reszty,
    Ani nie mogąc zejść poniżej, ani
    Nie pragnąc jej przerosnąć.
    Musi być
    Odnajdywaniem satysfakcji, może
    Być na temat łyżwiarza, tancerki, kobiety
    Czeszącej się. Wiersz, jakim jest sam akt umysłu.

    tłum. Stanisław Barańczak

    Wiersz ten w oryginale w temacie Poezja anglojęzyczna
    oraz w innym tłumaczeniu, Jacka Gutorowa, w temacie Czym jest wiersz?
    Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 07.06.09 o godzinie 08:11

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie Pierzaści bracia mniejsi
    7.03.2009, 16:27

    Wallace Stevens*

    Trzynaście sposobów spoglądania na kosa

    I


    Pośród dwudziestu śnieżnych gór
    Jedyną rzeczą w ruchu
    Była źrenica kosa.

    II

    Mój umysł nie mógł się zdecydować
    Na żadne z trzech wyjść:
    Był jak korona drzewa, w której śpiewają trzy kosy.

    III

    W jesiennych wiatrach zawirował kos.
    Była to drobna rólka w pantomimie.

    IV

    Mężczyzna i kobieta
    Są jednością.
    Mężczyzna, kobieta i kos
    Są jednością.

    V

    Sam nie wiem, co wolę:
    piękno modulacji głosu
    czy piękno aluzji do głosu,
    kosa, gdy gwiżdże,
    czy kosa zaraz potem.

    VI

    Sople zapchały całe długie okno
    Barbarzyńskim szkłem.
    Cień kosa
    Przefrunął przez nie tam i z powrotem.
    Nastrój
    Wytopił w cieniu
    Nie dającą się rozszyfrować przyczynę.

    VII

    O, chudzielcy z miasta Haddam,
    Czemu zwidują wam się złote ptaki?
    Czy nie widzicie, jak kos
    Drepcze wokoło stóp
    Kobiet, które macie u boku?

    VIII

    Znam podniosłe akcenty
    I klarowne, niechybne rytmy;
    Ale wiem też.
    Że kos ma swój udział
    W tym, co znam.

    IX

    Gdy kos odfrunął poza zasięg wzroku,
    Odlot wykreślił obwód
    Jednego z wielu kół.

    X

    Na widok kosów
    Lecących w zielonym świetle
    Nawet sprośności euforii
    Odezwałyby się ostrym, czystym krzykiem.

    XI

    Jeździł po Connecticut
    W szklanym powozie.
    Pewnego razu przeszył go lęk,
    Że przez pomyłkę wziął
    Cień swego ekwipażu
    Za stado kosów.

    XII

    Rzeka toczy się.
    Kos musi fruwać.

    XIII

    Przez całe popołudnie trwał wieczór.
    Padał śnieg
    I zanosiło się na więcej śniegu.
    Kos siedział
    W konarach cedru.

    z tomu "Harmonium", 1923

    tłum. z angielskiego Stanisław Barańczak

    *notka o autorze, inne jego wiersze w oryginale i linki
    do polskich przekładów w temacie Poezja anglojęzyczna
    Ten post został edytowany przez Autora dnia 24.02.14 o godzinie 05:39

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie O przyjaźni w poetyckich strofach
    7.03.2009, 13:31

    Michał

    Przyjacielowi,
    nie tylko ze spotkań poetyckich,
    z życzeniami szybkiego powrotu
    do zdrowia


    W pokoiku mieszkania
    nad Wisłą
    siedzi zamknięty w swym
    świecie słów
    obrazów i dźwięków zaczarowanych
    w wyobraźni
    drżącą ze zmęczenia i lęku
    ręką dotyka
    kwiatów i drzew zieleniejących
    wysoko w obłokach
    milczy
    choć mówi wciąż do nas
    z oddali
    tak bliskiej naszym sercom
    słowami pacierza
    dzieli się
    z nami jak ostatnią kromką
    chleba.

    Wiersz ten jest też w temacie Poeci poetom - R. M.Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 07.03.09 o godzinie 13:38

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie Poezja i muzyka
    7.03.2009, 13:07

    15 września 2008 r., zmarł w wieku 65 lat Richard Wright – kompozytor, muzyk, wokalista, współzałożyciel i lider legendarnego zespołu Pink Floyd.


    Obrazek

    Słychać Cię z mrocznej strony Księżyca
           
           

                            Pamięci Richarda Wrighta

    Suchy bezbarwny komunikat
    w mediach
    zmarł przeżył tyle i tyle lat
    nie wygrał z rakiem
    stworzył pozostawił.

    Pozostawił
    nieśmiertelną twórczość
    a w niej swoje uczucia i wrażliwość
    na świat
    pozostawił swych fanów
    kolejne pokolenia
    i muzykę
    muzykę dookoła.
    Słyszysz jak gra na organach
    z innego już
    lecz dla naszego świata
    maluje dźwiękami i rytmem
    wszystkie zakamarki
    tu i teraz
    i potem kiedy pójdziemy za nim
    na ostatni koncert.

    Czy musiałeś już odejść
    mistrzu
    i zagrać na koniec tak pięknie
    i głośno
    aby cały świat na nowo
    cię usłyszał
    czy miałeś już dość leżenia
    w promieniach słońca
    więc pojechałeś
    wielką windą do nieba
    na mroczną stronę księżyca
    aby grać i śpiewać
    gdy akompaniuje ci twój
    metaliczny deszcz.

    Pink Floyd - The Dark Side of the Moon, 1973

    Wiersz ten jest również w temacie Wiersze na taki dzień, jak dzisiaj Ten post został edytowany przez Autora dnia 24.01.14 o godzinie 06:55

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie Wiersze niechlubne
    7.03.2009, 10:22

    Artur Międzyrzecki

    Marzec 1953


    Przyszło, za gardło ścisnęło,
    Mijały doby;
    Słuchaliśmy, nie rozumiejąc,
    O śmierci, męce choroby;

    Słuchaliśmy do rozpaczy
    Bolejący i niemi
    Stalin. Duma dni naszych.
    Największy z ludzi na ziemi.

    Wrócił nam wolność. Był dla nas
    Najlepszym z przyjaciół.
    Nauczył nas męstwa i trwania
    Nawet w bólu i płaczu.

    Gdy wichry burzliwe wieją,
    Gdy w sercu spokoju nie ma,
    Idącą wiosną , nadzieją
    Palą się gwiazdy Kremla.

    W ich blasku jest uśmiech Jego
    I oczy pełne troski
    Uczciliśmy Go przysięgą,
    Milionem wart stalinowskich.

    Płakaliśmy w Warszawie,
    Na Śląsku, na dumnym helu,
    I przysięgaliśmy sprawie,
    I przysięgaliśmy dziełu.

    Uderzą jak erkaemy
    Nasze górnicze świdry.
    Odeszli Stalin i Lenin,
    Ale nigdy nie umrą.

    Wybuchnie jak dynamit
    Gniewna praca uparta,
    I Stalin będzie z nami -
    Sztandar, nauka, partia.

    Wybudujemy nad Wisłą
    Piękną, szczęśliwą ziemię.
    Wrogów zmieciemy. Przyszłość.
    Nazwiemy jego imieniem.

    Była cisza werblem rozdarta
    Grzmiały salwy i dzwonił dzwon.
    Tłumiąc ból, co dusił nam gardła,
    Zaciśniętą wznieśliśmy dłoń.

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie Wiersze niechlubne
    7.03.2009, 10:05

    Adam Ważyk

    Widokówka z miasta socjalistycznego


    O świcie niecierpliwa,
    niesyta swojego piękna,
    syczała lokomotywa
    nad dziewczyną, która uklękła.

    Ktoś, kto przelotnie zobaczył
    pogański profil dziewczyny,
    opacznie sobie tłumaczył,
    że modli się do maszyny.

    A jej tylko drgała warga,
    gdy ranną racją oliwy
    maściła, czuła kolejarka,
    tłoki lokomotywy.

    Na Ciebie

    Od tajgi, od tundry siwej,
    od gór i fabryk i sztolni,
    gdzie co dzień śpiew pracy wolnej
    jak morze bije przypływem,
    z pociągów pędzących przez mosty
    i z miast i z okrętów i zewsząd
    przez kraj nasz radosny śpieszą
    oddawane na Ciebie głosy.
    Na Ciebie, Stalinie, z chwastów i gąszczy
    kwitnące wydrzesz ogrody,
    Wodzu nasz wiecznie młody,
    Nasz przyjacielu najdroższy
    Niech się o Tobie pieśń rozkołysze
    jak wiosną szumią jabłonie w sadzie -
    głosem Ojczyzny do Rady Najwyższej
    gwiaździsty nasz wejdź kandydacie!
    Twoim imieniem gwiazdosiejnym w niebie
    nawołują się lotnicy nawzajem -
    na Ciebie, nasz miły, na Ciebie
    Ojczyzna głos swój oddaje.Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 14.03.09 o godzinie 13:21

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie Wiersze niechlubne
    7.03.2009, 10:01

    Wiktor Woroszylski

    Wiosna


    A w Nowej Hucie – polska wiosna.
    Place, rowami przeorane,
    pachną wspomnieniem Komsomolska,
    gdy pierwszy dźwig podnosi ramię,

    gdy w chmurze kurzu przemknie ciągnik,
    a za nim – stu ciągników bractwo,
    gdy lokomotyw gwizd przeciągły
    wtacza na stację nowy transport

    cegieł i belek, które żyją –
    życie im dały ludzkie ręce,
    gdy betoniarka krótką szyją
    kręci i mruczy: prędzej, prędzej!...

    A w Nowej Hucie – polska wiosna.
    Przyjaźni doskonałym prawem
    inżynier schyla się nad planem
    w mieście o dźwięcznej nazwie: Moskwa.

    I oto w podkrakowską ziemię
    nie istniejący jeszcze gmach
    fundament wpuszcza jak korzenie
    już ściany piętrzą się, już dach

    na ściany się wdrapuje zręcznie,
    już dymi komin zasapany,
    z nowego kranu woda cieknie,
    na oknach lśnią słoneczne plamy...

    Czuwającym w noc noworoczną

    Młodym -
    aby rośli, dojrzewali.
    Ojczyźnie -
    socjalistycznego szczęścia.
    No, a czego
    mam dziś życzyć wam,
    towarzysze
    ze Służby Bezpieczeństwa

    Noc noworoczna
    jak to noc,
    cicha.
    Księżyc, obłoczki - czyż im nie ufać?
    Ale wróg w tę noc,
    jak i w inne czyha.
    I wam w tę noc
    jak we wszystkie -
    czuwać.

    Towarzysze moi,
    silni i twardzi,
    przyjaciele moi,
    niezawodni i pewni -
    wybrano was,
    najlepszych z klasy i partii,
    byście Rewolucji, jak córki, strzegli.
    Pierwszy rok.
    Drugi rok.
    Śmiały rok.
    Trudny rok.
    Rok - robociarz znów po zmianie odchodzi.
    I oto
    wszystkich spraw naszych okręt
    wypływa na szerokie
    roku nowego
    wody.

    Na horyzoncie - socjalizm!
    Aby szybciej doń dotrzeć,
    dołożymy:
    jedni - węgla serdecznego, drudzy - wierszy.
    A wam -
    nerwy napisać nocami,
    oczy wytężać dobrze
    i dłonią nieubłaganą
    dusić gada dywersji.

    ...Szczęście?
    Często o szczęściu piszę!
    Szczęście na posterunku trwać
    walczyć, zwyciężać w walce.
    Takiego szczęścia i wam,
    towarzysze,
    którzy tej nocy,
    jak każdej,
    czuwacie.


    Obrazek
    Włodzimierz Zakrzewski "Olbrzym i zapluty karzeł reakcji", 1945Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 17.03.11 o godzinie 09:32

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie Wiersze niechlubne
    7.03.2009, 09:56

    Wisława Szymborska

    Lenin


    Że w bój poprowadził krzywdzonych,
    że trwałość zwycięstwu nadał,
    dla nadchodzących epok
    stawiając mocny fundament -
    grób, w którym leżał ten
    nowego człowieczeństwa Adam,
    wieńczony będzie kwiatami
    z nieznanych dziś jeszcze planet.

    Malowidła w Pałacu Zimowym
    Stary świecie, ani żywi ani martwi,
    ani nawet pułki twoje w gali świetnej
    malowane i twe szable malowane
    nie ocalą cię od zguby ostatecznej.
    Więc zapadaj się jak w topiel w głąb zwierciadła,
    jazdo mordu, jazdo głodu, pańska jazdo,
    z każdą chwilą podobniejsza do widziadła,
    kawalerio kapitału, na dno, na dno.

    Wstępującemu do Partii (fragm.)

    (...)

    Pytania brzmią ostro,
    ale tak właśnie trzeba,
    bo wybrałeś życie komunisty
    i przyszłość czeka
    twoich zwycięstw.
    Jeśli jak kamień w wodzie
    będzie twe czuwanie,
    gdy oczy zamiast widzieć
    będą tylko patrzeć,
    gdy wrząca miłość w chłodne
    zmieni się sprzyjanie,
    jeśli stopa przywyknie
    do drogi najgładszej.

    (...)

    Partia. Należeć do niej,
    z nią działać, z nią marzyć,
    z nią w planach nieulękłych,
    z nią w trosce bezsennej -
    wierz mi, to najpiękniejsze,
    co się może zdarzyć,
    w czasie naszej młodości
    - gwiazdy dwuramiennej.


    Na powitanie budowy socjalistycznego miasta

    Z asfaltu i woli wytrwałej
    będzie szerokość ulic.
    Z cegieł i dumnej odwagi
    będzie wysokość budynków.
    Z żelaza i świadomości
    powstaną przęsła mostów.
    Z nadziei będzie drzew zieleń.
    Z radości - świeża biel tynku.

    Miasto socjalistyczne -
    miasto dobrego losu.
    Bez przedmieść i bez zaułków.
    W przyjaźni z każdym człowiekiem.
    Najmłodsze z miast, które mamy.
    Najstarsze z miast, które będą.
    Najmłodsze na jutro bliskie.
    Najstarsze na jutro dalekie.

    Młodzież budująca Nową Hutę

    Kto dom zbudował, w którym mieszkam?
    Kto kładł swą pracę na fundament?
    "w murarz, zdun i szklarz, i cieśla
    minięci są przez ludzką pamięć.

    Klasa z pamięcią złą - umiera.
    Wierniejszą pamięć wybieramy:
    sama jak książka się otwiera
    w miejscach najczęściej czytywanych.

    Dziś dla was, przy was, od was, młodzi,
    miasta zaczyna się życiorys.
    Pamięć imiona wasze co dzień
    Notuje słowem zdobnym w podziw,
    notuje normy waszej poryw
    i włącza w piękny plan obliczeń.
    Bo to jest pamięć robotnicza
    służąca klasie robotniczej.


    Obrazek
    Andrzej Wróblewski "Fajrant w Nowej Hucie", 1954Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 17.03.11 o godzinie 09:32

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie Wiersze niechlubne
    7.03.2009, 09:44

    Jan Brzechwa

    Marsz


    Bije godzina niezapomniana
    zakręt historii - druga zmiana
    Trzeba zwycięstwu drogę torować,
    Marsz rozpoczęty, Partio prowadź!...

    Chowa spekulant worki w sklepie,
    Kołtun z trwogi pacierze klepie...

    Wiedźmy po domach straszą dzieci,
    Masła nie ma, wzięli "Sowieci"...

    Pasibrzuch wiejski chłopów judzi
    Na Sybir będą wywozić ludzi
    Żyje, mąci, knowa podziemie,
    Walka trwa dalej, wróg nie drzemie,
    Kto nie z nami, będzie z nami,
    Kto przeciw nam - piła go złamie!

    Który tam? Z drogi. Partia kroczy,
    Twoja partia ludu roboczy
    Wspólnie pracować, wspólnie budować
    maszerować! Partio, prowadź!


    Obrazek
    Wojciech Fangor "Budowa", 1949Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 17.03.11 o godzinie 09:31

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie Wiersze niechlubne
    7.03.2009, 09:42

    Konstanty Ildefons Gałczyński

    Przed Mauzoleum Lenina


    Ten dzień widzę znowu i znowu -
    ten dzień - nigdy nie zapomnę o nim:
    wiatr surowy i rześki dął
    i śnieg leżał na Placu Czerwonym.

    Pamiętam, że zachodziło słońce
    nad Mauzoleum, po pięknym dniu.
    Grzeszny człowiek, po latach błądzeń
    wreszcie dotarłem tu.

    Ileż by jeszcze trzeba trąb, żałobnych nut!
    Bo, że umarł, to ciągle boli
    ten, który centrum globu przesunął na wschód
    ramieniem proletariackiej woli.

    Przysięgam, już nigdy nie będę słaby,
    Pióro w promień przemienię i niech się promieni
    Oto nowe stulecie. A tylko dwie sylaby:
    LENIN.

    1948

    Umarł Stalin

    Do pół zwieszona flaga
    flagę wiatr przedwiosenny targa
    To nie wiatr, to szloch na wszystkich kontynentach i archipelagach.
    Umarł Stalin.

    Jakby nagły grad zboża pogiął
    Jakby w biały dzień noc w okno.
    Dzisiaj słońce jest żałobną chorągwią.
    Umarł Stalin

    Płaczą ludzie na ulicach. Ciężko.
    Taki ciężar zwalił się na ręce.
    Płaczą ludzie zwyczajni jak ziarno piasku.
    A ci go kochali najgoręcej.
    Krzyczy Wołga. Szlocha Sekwana.
    Woła Dunaj. Jęczą rzeki chińskie.
    Broczy Wisła jak otwarta rana.
    Lamentują potoki gruzińskie.

    Krzyczy Aragwa: Stalin! Chmury całego globu
    wiatr zeszył w jedną chorągiew żałobną.
    O, poeci, rozpowiadajcie
    w każdej wiosce, w każdej krainie
    ból nasz wielki po wielkim Stalinie.
    Umarł Przyjaciel.

    Cień padł na ziemię od tej śmierci,
    od oceanu do oceanu,
    od Gibraltaru do Uralu.
    Ale niech wróg nie liczy na cień i nieszczęście,
    ale niech wróg nie myśli, że przez ten cień przejdzie.
    Nie pożywi się wróg na naszym bólu i żalu.

    marzec 1953

    Pieśni (fragm.)

    IV

    Oto jest nasz dzień codzienny,
    nasze małe budowanie,
    trud uparty i niezmienny,
    nieustanne kształtowanie

    Słońce wschodzi i zachodzi,
    drzewa kwitną, liście ronią,
    my strumień rzeczywistości
    kształtujemy naszą dłonią

    Jesteśmy cząstką w zespole,
    z niego płynie nasza siła -
    żeby chleb leżał na stole,
    a pracom lampa świeciła;

    by czas jak pochodnia płonął
    jednako: dzień czy mgła nocna.
    Stoimy przy życiu, żono,
    jako tkacze przy swych krosnach.

    Z dnia na dzień tkaninę tkamy
    wzorzystą dla pokolenia.
    Chciałbym i blask naszej lampy
    ocalić od zapomnienia.

    1953


    Obrazek
    Aleksander Kobzdej "Podaj cegłę", 1950Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 17.03.11 o godzinie 09:30

Dołącz do GoldenLine

Oferty pracy

Sprawdź aktualne oferty pracy

Aplikuj w łatwy sposób

Aplikuj jednym kliknięciem

Wyślij zaproszenie do