Wypowiedzi
-
Robert Creeley (1926 – 2005) – poeta amerykański, w latach 1943-1946 studiował na Uniwersytecie w Harvardzie, tam też w 1946 r. opublikował swój pierwszy wiersz na łamach pisma „Harvard Wake”. Przez kilka lat wraz z żoną próbował założyć własne pismo literackie, aby zmniejszyć koszty, zamieszkali nawet na pewien czas w Europie na Majorce. Założyli pismo „The Divers Press”, ale nie przyniosło ono im ani rozgłosu, ani spodziewanych zysków. Przełom nastąpił w 1954 r., kiedy R. Creeley zaproszony został na gościnne wykłady o literaturze do Black Mountain College w Północnej Karolinie, gdzie wkrótce zaczął redagować pismo „The Black Mountain Review”.
Pismo to było organem grupy poetyckiej Black Mountain Poets, które odegrało ważną rolę w rozwoju współczesnej literatury amerykańskiej. Po ukończeniu w 1960 r. przerwanych studiów, dostał propozycję zatrudnienia na stanowisku profesora na Uniwersytecie Stanowym w Buffalo. Wydał za życia przeszło 60 tomów swojej poezji, m. in. „Le Fou” (1952), “The Kind of Act Of” (1953), “All That Is Lovely in Men” (1955), “If You” (1956), “A Form of Women” (1959), “Distance” (1964), “Mister Blue (1964), “Words” (1965; 1967), “About Women” (1966), “The Boy” (1968), “One Day after Another” (1972), “Myself” (1977), “Mother As Voice” (1981), “Mirrors” (1983), “Places” (1990), “Life and Death” (1998), “For Friends” (2000), “If I Were Writing This” (2003). Był laureatem wielu prestiżowych nagród literackich, a w 1999 r. został wybrany na Kanclerza Akademii Poetów Amerykańskich.
The Innocence
Looking to the sea, it is a line
of unbroken mountains.
It is the sky.
It is the ground. There
we live it, on it.
It is a mist
now tangent to another
quiet. Here the leaves
come, there
is the rock in evidence
or evidence.
What I come to do
is partial, partially kept.
przekład Teresy Truszkowskiej pt. „Niewinność” w temacie Mój świat
The Door
for Robert Duncan
It is hard going to the door
cut so small in the wall where
the vision which echoes loneliness
brings a scent of wild flowers in a wood.
What I understood, I understand.
My mind is sometime torment,
sometimes good and filled with livelihood,
and feels the ground.
But I see the door,
and knew the wall, and wanted the wood,
and would get there if I could
with my feet and hands and mind.
Lady, do not banish me
for digressions. My nature
is a quagmire of unresolved
confessions. Lady, I follow.
I walked away from myself,
I left the room, I found the garden,
I knew the woman
in it, together we lay down.
Dead night remembers. In December
we change, not multiplied but dispersed,
sneaked out of childhood,
the ritual of dismemberment.
Mighty magic is a mother,
in her there is another issue
of fixture, repeated form, the race renewal,
the charge of the command.
The garden echoes across the room.
It is fixed in the wall like a mirror
that faces a window behind you
and reflects the shadows.
May I go now?
Am I allowed to bow myself down
in the ridiculous posture of renewal,
of the insistence of which I am the virtue?
Nothing for You is untoward.
Inside You would also be tall,
more tall, more beautiful.
Come toward me from the wall, I want to be with You.
So I screamed to You,
who hears as the wind, and changes
multiply, invariably,
changes in the mind.
Running to the door, I ran down
as a clock runs down. Walked backwards,
stumbled, sat down
hard on the floor near the wall.
Where were You.
How absurd, how vicious.
There is nothing to do but get up.
My knees were iron, I rusted in worship, of You.
For that one sings, one
writes the spring poem, one goes on walking.
The Lady has always moved to the next town
and you stumble on after Her.
The door in the wall leads to the garden
where in the sunlight sit
the Graces in long Victorian dresses,
of which my grandmother had spoken.
History sings in their faces.
They are young, they are obtainable,
and you follow after them also
in the service of God and Truth.
But the Lady is indefinable,
she will be the door in the wall
to the garden in sunlight.
I will go on talking forever.
I will never get there.
Oh Lady, remember me
who in Your service grows older
not wiser, no more than before.
How can I die alone.
Where will I be then who am now alone,
what groans so pathetically
in this room where I am alone?
I will go to the garden.
I will be a romantic. I will sell
myself in hell,
in heaven also I will be.
In my mind I see the door,
I see the sunlight before me across the floor
beckon to me, as the Lady’s skirt
moves small beyond it.
przekład Teresy Truszkowskiej pt. „Drzwi” w temacie Drzwi
The Flower
I think I grow tensions
like flowers
in a wood where
nobody goes.
Each wound is perfect,
encloses itself in a tiny
imperceptible blossom,
making pain.
Pain is a flower like that one,
like this one,
like that one,
like this one.
przekład Piotra Sommera pt. Kwiat” w temacie Kwiaty
Self-Portrait
He wants to be
a brutal old man,
an aggressive old man,
as dull, as brutal
as the emptiness around him,
He doesn’t want compromise,
nor to be ever nice
to anyone. Just mean,
and final in his brutal,
his total, rejection of it all.
He tried the sweet,
the gentle, the “oh,
let’s hold hands together”
and it was awful,
dull, brutally inconsequential.
Now he’ll stand on
his own dwindling legs.
His arms, his skin,
shrink daily. And
he loves, but hates equally.
przekład Stanisława Barańczaka pt. „Autoportret”
w temacie Autoportret w lustrze wiersza
I Know a Man
As I sd to my
friend, because I am
always talking, -- John, I
sd, which was not his
name, the darkness sur-
rounds us, what
can we do against
it, or else, shall we &
why not, buy a goddamn big car,
drive, he sd, for
christ's sake, look
out where yr going.
I Know a Man – czyta Robert Creeley
Znam jednego
Jak to raz powiedziałem
przyjacielowi, bo ja
zawsze coś mówię – John,
powiadam, chociaż nie tak
miał na imię, ciemność wo-
kół nas, co możemy
na to poradzić, a jak
nie, to co, mamy sobie (bo niby
czemu nie) sprawić jakiś duży jak wszyscy diabli samochód,
jedź, on na to, na
miłość boską, patrz,
gdzie jedziesz
tłum. Stanisław Barańczak
Znam faceta
Mówię kiedyś do
kumpla, bo gadam
ciągle - John,
powiadam, a nie tak
się nazywał, ciemność
nas otacza, co
można na to poradzić, a jak-
by tak, bo czemu nie,
kupić naprawdę diablo duży wóz,
no jedź, powiada, i
chryste panie, patrz
jak jedziesz.
tłum. Piotr Sommer
The Dishonest Mailmen
They are taking all my letters, and they put them into a fire.
I see the flames, etc.
But do not care, etc.
They burn everything I have, or what little
I have. I don't care, etc.
The poem supreme, addressed to
emptiness - this is the courage
necessary. This is something
quite different.
Nieuczciwi listonosze
Oni zabierają wszystkie moje listy i
Wrzucają je w ogień.
Widzę płomienie, itd.
Lecz nie dbam o to, itd.
Oni palą wszystko co mam, odrobinę
Którą posiadam. nie dbam o to, itd.
Najdoskonalszy poemat, skierowany do
Pustki - jest aktem odwagi
Niezbędnej. Czymś całkiem
Odmiennym.
tłum. Teresa Truszkowska
http://www.youtube.com/watch?v=dHLUlPa5lAI
Robert Creeley czyta „The Dishonest Mailmen”
Inne wiersze Roberta Creeley’a w tematach:
Miłość, s. 9, s. 15, Noce ..., Blaski i cienie małżeństwa Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 03.07.12 o godzinie 20:04 -
Robert Creeley
Smagnięcie
Całą noc przewracałem się na łóżku,
moja ukochana była piórkiem, płaską
uśpioną rzeczą. Była
bardzo biała
i spokojna, a nad nami,
na dachu, znajdowała się inna kobieta
którą też kochałem, do niej
zwróciłem się
w porywie
który odwzajemniła. Taka
już jest. Ale teraz byłem
sam, jęczałem,
ale co to? Och,
powiedziała ta obok, położyła
swoją rękę
na moich plecach i o tym geście
nie mówię chyba
jak trzeba
tłum. z angielskiego Piotr SommerTen post został edytowany przez Autora dnia 27.03.14 o godzinie 05:45 -
Robert Creeley
Niewinność
Patrzę ku morzu, oto ciągnące się
pasmo gór.
Oto niebo.
Oto ziemia. Tutaj
żyjemy, na niej.
Mgła
przylega do innego
spokoju. Tu liście
rozwijają się, tam
widnieje skała
może jako znak.
Cokolwiek czynię, jest cząstkowe,
cząstkowo zachowane.
tłum. Teresa Truszkowska -
Robert Creeley
Kwiat
Prawdopodobnie hoduję napięcia
jak kwiaty
w lesie gdzie
nie przychodzi nikt.
Każda rana jest doskonałością,
zawarta w drobnym
nieuchwytnym rozkwitaniu
które zadaje ból.
Ból jest kwiatem, takim jak tamten,
jak ten,
jak tamten,
jak ten.
tłum. Piotr Sommer -
Robert Creeley
Drzwi
dla Roberta Duncana
Jak trudno podejść do drzwi
tak małych, wyciętych w murze, gdzie
wizja brzmiąca echem samotności
przynosi zapach dzikich leśnych kwiatów.
To co zrozumiałem, nadal rozumiem.
Mój umysł jest czasem udręką,
a czasem jest dobry, pełen zasobów
i dotyka ziemi.
Lecz dostrzegam drzwi,
a znałem mur i tęskniłem do lasu
i dotarłbym tam, gdybym mógł
za pomocą nóg, rąk i umysłu.
Pani, nie wypędzaj mnie
z powodu odstępstw. Mój charakter
jest trzęsawiskiem wątpliwych
wyznań. Pani, idę za tobą.
Odszedłem od siebie,
opuściłem pokój, znalazłem ogród,
poznałem w nim kobietę,
leżeliśmy razem.
Głucha noc to pamięta. W grudniu
zmieniamy się, rozproszeni,
uwolnieni od dzieciństwa,
od obrządku rozczłonkowań.
Potężną siłą magiczną jest matka,
w niej jest inne wyjście
z osaczenia, powtarzalność form, odnowa ras,
brzemię rozkazu.
Ogród wypełnia echem pokój;
wisi na ścianie jak lustro,
które zwrócone ku oknu poza tobą,
odbija cienie.
Czy mogę już odejść?
Czy wolno mi schylić się
przybierając śmieszną pozę odnowy,
której uporczywość stanowi mą cnotę?
Dla Ciebie wszystko jest odpowiednie.
W Twym wnętrzu też będzie podniośle,
coraz podnioślej i piękniej.
Zejdź do mnie ze ściany, chcę być z Tobą.
Tak więc wołałem do Ciebie,
która słyszysz jak wiatr i zmieniasz się
wielorako, niezmiennie,
zmieniasz się w umyśle.
Biegnąc ku drzwiom rozkręcałem się
jak zegar. Szedłem do tyłu,
potykałem się, aż siadłem
ciężko na podłodze pod ścianą.
Gdzie byłaś?
Tak absurdalna. Tak przewrotna.
Pozostaje mi jedynie wstać.
Kolana mam z żelaza, zardzewiałem wielbią Ciebie.
Dla tego każdy śpiewa, pisze
poemat o wiośnie i wędruje.
Pani przenosiła się z miasta do miasta,
a ty pewnie podążałeś za nią.
Drzwi w murze wiodą do ogrodu,
gdzie w blasku słońca siedzą
Gracje w długich wiktoriańskich sukniach,
o których wspominała moja babka.
Historia śpiewa w ich twarzach.
Są młode i można je zdobyć,
i ty także idziesz za nimi
w służbie Boga i Prawdy.
Lecz Pani jest nieuchwytna,
ona będzie drzwiami w murze
wiodącymi do ogrodu w blasku słońca.
Zawsze będę mówić o niej.
Nie wejdę tam nigdy.
Och, Pani, pamiętaj o mnie,
który starzeję się w Twej służbie,
nie stając się przez to mądrzejszym.
Jakże mam umierać samotnie.
Gdzie wtedy będę, gdy teraz jestem samotny
i cóż jęczy tak żałośnie
w tym pokoju gdzie jestem sam?
Pójdę do ogrodu.
Będę romantykiem. Zaprzedam się
piekłu, w niebie
także będę.
W moim umyśle widzę drzwi.
Widzę zapraszający mnie blask słońca
na posadzce, gdy spódnica Pani
niknie w oddali.
tłum. Teresa TruszkowskaRyszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 13.03.09 o godzinie 11:31 -
Robert Creeley
Stara śpiewka
Zrzuć, co tam masz na sobie, skarbie,
Chodź tu, kochanie.
Słońce już ponad morzem, skarbie,
Niedługo wstanie.
Jedno wiadomo: nie ominą
Nas siwe włosy.
I nasze noce się rozpłyną
W tej jednej nocy.
Zaczekaj na mnie
...żeby dawała mężczyźnie czuć
Powiedziałem jej,
się mężczyzną: dbała
tego, czego ty chcesz, ja
o to, aby oboje mogli
też chcę, tylko
cieszyć się przyjemnościami życia:
jeszcze bardziej. Myślisz,
zachowywała najniezbędniejsze formy
że poza małżeństwem to już
hipokryzji —
nic się nie liczy?
krótko mówiąc, zapewniała sobie
No nie,
szczęście domowe.
powiedziałem.
tłum. Stanisław Barańczak -
Elżbieta Szemplińska
Prawdziwa ojczyzna
Dawno,
jeszcze byłam dzieckiem,
napisałam w szkolnym zeszycie,
na święto niepodległości:
"zamieniliśmy zabór niemiecki
na polski" - i siniał ze złości,
i grzmiał nauczyciel.
A potem,
kiedy knebel cenzury dławił gardła
kiedy policja w nocy budziła kolbami
kiedy Czechosłowacji,
Litwie,
pańska Polska wygrażała armatami |
i białowłosy prezydent
wyroki śmierci pisał
na polskich komunardów,
i pod faszyzmu zaborem
proletariat uciekał krwią
my
pełni dumy i wzgardy,
my pełni wściekłości i rozpaczy,
myśmy myśleli:
w naszej prawdziwej ojczyźnie -
inaczej
w ojczyźnie
gdzie sierp i młot
kiedy dla nas
tamta Polska
to Polska burżujów i drani,
oficerów, obszarników, policjantów,
kiedy dla nas Warszawa
to stolica krzywdy,
stolica terroru,
stolica bezprawia.
My o inną walczyliśmy Polskę,
inną w sercach kryli przed szpiclem,
dobrą jak matki spojrzenie,
wolną jak ptaków lot,
ojczyznę sprawiedliwą,
ojczyznę, w której - czerwień
i sierp
i młot.
Wiaczesław Mariupolski "Pierwszy raport przywódcy pionierów", 1950Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 17.03.11 o godzinie 09:40 -
Julian Tuwim
* * *
Kłaniaj się górom, córeczko, kłaniaj się górom,
Śniegom słonecznie kipiącym, świtom tatrzańskim,
Olśniewającym lazurom, olśnionym chmurom,
Kłaniaj się, córko, wysokim dniom zakopiańskim!
Kłaniaj się ptakom i źródłom, ludziom i świerkom,
I gwiazdom nisko wiszącym w pustce przeźroczej!
Twoje to wszystko, już twoje, obywatelko
Rzeczypospolitej młodej - Polski Roboczej!
...Kłaniaj się szczytom podniebnym, hardym i pięknym!
To swoje "czuwaj!" im krzyknij, harcerko mała!
A zawsze kłaniaj się, córko, ludziom maleńkim,
Bo to są ludzie ogromni. Żebyś wiedziała.
...Wysoki Giewont, wysoki! A pod nim płynie
Potokiem, córko, potokiem historia wieków.
Na górach, córko, na górach - myśl o nizinie!
Śród głazów, córko, wśród głazów - myśl o człowieku!
Mocno i pewnie chodząca po polskiej ziemi,
Umiłuj lud sprawiedliwy, co Polskę zbudził.
A tam, kochanie, gdzie mieszkał Włodzimierz Lenin,
Złóż kwiatek. To był przyjaciel tych prostych ludzi... -
Ryszard Kapuściński
Brygada Dzierżyńskiego
Łuną
niebo zapełnia huta.
W łunie -
walki treść
nie odbita.
Hale drżą,
skowyczy gisernia. Tutaj
huczy napięta bitwa.
Stąd
pod nocy obszarem gwiezdnym
kiedy wiatr
zachłystywał się wiosną,
utrudzona i zdarta jezdnia
hutnika młodego niosła. (...)
...Było:
ktoś rzucał plotki przegniłe,
Gwałtowna woda rozdzierała krany.
Niepotrzebnie drętwiały dźwigów linie.
Maszynę opuścił dezerter planu.
Chce
poszarpać wróg
naszą zwartość.
Zwalić to,
co jak ciało bliskie.
Przyszedł
w słowach Sekretarza Partii
na hutę -
Towarzysz Dzierżyński.
Nie postacią w płaszczu skórzanym,
nie twarzą z siwiejącą bródką,
lecz
uporem,
czujnością nieznaną,
ludzką wiarą -
w pamięci im utkwił.
Niosła jezdnia strudzona i zdarta
hutnika. Jak mu dumę podzielić?
Pamięta wstającą do natarć
brygadę lekkiej kawalerii.
Pamięta -
ginąc padały przeszkody.
Ale wszystko
ciężko było zmienić.
I czasem
któryś, zwątpiwszy, odchodził.
I nieraz
w oczach paliło znużenie.
I zawsze
potrafili utrudnianie uśmiercać.
I zawsze
wiedzieli, gdzie wola prowadzi i dokąd.
Wtedy
biło w nich
jego serce.
Wtedy
jego patrzyli wzrokiem.
Łuną
niebo napełnia huta.
W łunie -
walki treść
nie odbita.
Hale drżą,
Skowyczy gisernia. Tutaj
huczy napięta bitwa. -
Leopold Lewin
Pieśń zjednoczonych partii
Każdy, kto serce ma nieulękłe,
zdolne do wielkiej ofiary,
wszystko, co w Polsce młode i piękne
idzie pod nasze sztandary.
Partia pogromca faszyzmu
Partia przewodnik mas
do socjalizmu prowadzi nas,
do socjalizmu prowadzi nas.
Wojciech Weiss "Manifest", 1949Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 12.03.09 o godzinie 22:41 -
Stanisław Jerzy Lec
Stalin
Którą poeci wyśpiewali
ojczyzna, co to od Kamczatki
po szynach pędzi aż po San,
którą jak mleka pełny dzban
podają dzieciom czule matki,
- to Stalin!
Którą wykuło stu kowali
w pieśni i w czasie i w przestrzeni,
w węglu i w miedzi, w srebrze wód,
ojczyzna, której żaden knut
już swoim świstem nie ocieni
- to Stalin!
Wschód słońca, co się w piecach pali,
który zastyga w przęsłach mostów,
co się zaciska w groźbie kul,
ojczyzna, jak jesienny ul,
w pożodze wojny cichy ostrów,
- to Stalin!
I moja lira z nowej stali
i dumnie przemieniona muza,
obywateli jasny wzrok
i głos, i oddech, myśl i krok
i wolność, która nas odurza,
- to Stalin! -
Stanisław Gieżyński
Walt Whitman
Gdyby ruch hipisowski powstał sto lat wcześniej, on z pewnością zostałby jego guru.
Bo jak nikt inny umiał pisać o braterstwie, życiu w drodze i wolnej miłości.
Sęk w tym, że Walt Whitman swoje poglądy głosił w czasach, gdy skandalem było pokazanie nagiej ... łydki.
Z czarno-białego zdjęcia spogląda brodaty mężczyzna. Trudno określić jego wiek, choć z pewnością skończył już trzydziestkę. Broda jest długa i siwiejąca, włosy na głowie skrywa filuternie przekrzywiony kapelusz. Spod niego patrzą wesołe oczy. Mężczyzna ma na sobie zwykłą koszulę i surdut, stoi lekko przechylony. Jedną dłoń trzyma w kieszeni. Jest swobodny, szczery, otwarty. Człowiek ten nazywa się Walt Whitman, a fotografię można znaleźć na tytułowej stronie jego pierwszego tomiku poezji „Źdźbła traw”, który samodzielnie wydał. Jest 1855 rok, w ciągu następnych 40 lat ukaże się 9 kolejnych, zawsze uzupełnianych i zmienianych tomów. W każdym z nich centralnym punktem będzie wiersz „Pieśń o mnie”, który zaczyna się od słów: „Śpiewam i opiewam siebie, i to, czym ja się stanę i ty się staniesz”. W ten sposób poeta zachęcał czytelnika, by wstąpił do jego świata. Świata, w którym człowiek staje się częścią natury, cyklu życia i śmierci, a każda kobieta i mężczyzna jest mu bratem, przyjacielem, towarzyszem. Ta wizja uniwersalnej miłości nie zmieniła świata, lecz pomogła wielu ludziom znaleźć swoje miejsce na ziemi.
Pierwsze teksty Whitman opublikował już jako kilkunastolatek. Mieszkał wraz z rodziną na Brooklynie – dzielnicy Nowego Jorku, która w owym czasie była raczej wsią za rogatkami miasta. Pracował jako zecer w drukarni, ale przy okazji uczył się redagowania tekstów. Z czasem zaczął pisać własne artykuły i wiersze. Te drugie – trzeba przyznać – na początku były dość nieudolne. Chłopak rozsyłał je po redakcjach z propozycją publikacji, lecz nikt jego prośby nie spełnił. Whitman jednak wcale się tym nie zrażał. Ciągle pisał, a przy okazji prowadził pamiętnik, w którym zapisywał swoje spostrzeżenia o świecie i literackiej technice. Jego matka, wychowana w surowej religii kwakrów, mogłaby się zdziwić, odczytując niektóre zapiski. Bo oto młodzieniec notował: „Jeśli będę szedł w niebie z Bogiem i okaże się on większą osobowością niż ja, obrażę się, i odejdę z nieba”. Młodzieńcza próżność i zadufanie? Można by tak pomyśleć. Tyle że te cechy wcale do Whitmana nie pasują. Jedynym, czego pragnął, było przekonanie ludzi, że są oni najdoskonalszym z boskich stworzeń. A miłość do natury i drugiego człowieka sprawia, że całe nasze życie staje się poezją, czyli sztuką – największą i najważniejszą wartością.
Brooklyn, robotniczą dzielnicę wielkiego miasta, trudno jednak nazwać miejscem, w którym kwitłaby poezja. Whitman znajdował sztukę w życiu zwykłych ludzi, swoich sąsiadów. Godzinami wędrował ulicami, płynął promem na drugą stronę rzeki, rozmawiał z handlarzami i pucybutami. Szczególnie upodobał sobie woźniców, których uznawał za „dziwną, szczerą, spostrzegawczą i cudowną rasę”. Jeśli ludzka dusza jest pełna piękna i miłości – rozumował – wszystko to znajdziemy w zwykłych ludziach spotkanych na ulicy.
Wkrótce porzucił pracę dziennikarza i zatrudnił się jako cieśla. Po pewnym czasie jednak i z tego zajęcia zrezygnował, by całkowicie poświęcić się poezji. Pisał o wielkim oceanie życia, który kołysze się wraz z nim, i nazywał go wielką matką. Pisał o trawie, która dała tytuł pierwszemu tomikowi jego wierszy. Zielona trawa – taka sama na całym świecie, rosnąca pod stopami wszystkich ludzi – stała się dla niego symbolem wiecznego życia, a także synonimem naszej łączności z naturą i jedności między mieszkańcami Ziemi.
W 1855 roku Whitman wydrukował swoje wiersze w kilkuset egzemplarzach. Rozesłał je do gazet, literatów i znanych osobistości. To, co nastąpiło potem, przypominało wybuch bomby. Artystycznej i obyczajowej. Czytelnicy dostali tomik, z którego strony tytułowej spoglądała na nich brodata, zuchwała i wesoła gęba autora. Nazwisko pisarza nie było wymienione na okładce. Ale uważny czytelnik mógł je znaleźć w jednym z wierszy. Autor pisał tam o sobie: „Walt Whitman, Amerykanin, twarda sztuka, Kosmos”. Tylko i aż tyle. Żeby zrozumieć wrażenie, jakie wywołały te wiersze, trzeba spojrzeć na ówczesną tradycję literacką. W Anglii i w Ameryce wielką popularnością cieszyła się poezja Roberta Browninga i Alfreda Tennysona. Obydwaj wyrośli z romantyzmu i pisywali ckliwe, naiwne poematy o pięknie przyrody, arturiańskich legendach i kochankach romansujących w lesie. Ich poezja była tak odległa od prawdziwego życia, jak to tylko możliwe. Przyzwyczajeni do słodkich bajań czytelnicy nie spodziewali się więc tego, co zaproponował im Whitman. Dostali wiersze bez rymów, zbudowane tylko na rytmie zdania, pisane długimi frazami i – o zgrozo – dotykające tematów, o których szanujący się poeci zapomnieli jeszcze w starożytności.
Już pierwsze wersy „Pieśni o sobie” wskazywały, że poeta za nic ma konwenanse. Zazwyczaj autor pisał inwokację, prosząc bóstwa czy muzę o pomoc w literackim zadaniu. Whitman taką prośbę skierował... do samego siebie. To on miał być centralną postacią tej poezji. Po cóż więc prosić o pomoc jakieś siły wyższe? Grzecznie stwierdził, że ma 36 lat i śmiały zamiar pisania wierszy do końca życia. To był jednak ledwie czubek góry lodowej. Spora część „Źdźbeł traw” to erotyki – śmiałe, opiewające piękno i naturalność seksu, który wówczas dla wszystkich był tematem tabu. Poeta bez skrępowania pisał o „fallicznym kciuku miłości” i „brzuchach sklejonych miłością”.
W Ameryce zawrzało. Recenzje tomu były miażdżące. Większość krytyków nie rozumiała tych tekstów, a to, co akurat udało im się pojąć, uznawali za obrazoburcze. Wpływowy purytański poeta John Whittier po przeczytaniu książki po prostu ją spalił. Młody krytyk Henry James (za kilkanaście lat miał się stać czołowym powieściopisarzem Ameryki) stwierdził, że Whitman nie ma szacunku dla swoich czytelników. Protestowały też sufrażystki, bo według nich Whitman widział kobiety tylko jako obiekt seksualny i „maszyny do rozmnażania”. Spośród potoku oskarżeń poeta wyłowił jednak słowa pochwały. Nadeszły od filozofa Ralpha Waldo Emersona, który stwierdzał, że młody twórca ma przed sobą wielką przyszłość i że już dawno nie czytał czegoś tak nowatorskiego. Whitman skopiował ten list i rozesłał do gazet – bez zgody nadawcy. Ten ostatni jednak nie protestował. Wysłał nawet na Brooklyn swojego sekretarza. Ten potem ze zdumieniem opowiedział mu o brodatym facecie, który witał się na ulicy z każdym robotnikiem, mówiąc „Serwus, chłopie!”. Mimo rozgłosu Whitman nie zarobił wiele na swym tomiku. Nie przejmował się tym jednak specjalnie, bo wielkich potrzeb nie miał. Mieszkał w małym pokoiku, a pewną część dochodów regularnie wysyłał matce, z którą był silnie związany. Gdy w 1862 roku wyjechał do Waszyngtonu, aby posługiwać w szpitalach, wysyłał do niej długie listy, w których opisywał swoich podopiecznych i ich losy. Czasem prosił, by którymś z nich się zaopiekowała, gdyby ten akurat przyjechał do Nowego Jorku. Tryb życia wagabundy i brak stałych dochodów sprawiły, że Whitman nigdy się nie ożenił. W listach jednak wspominał, że gdzieś na południu Stanów ma kilkoro potomstwa, oczywiście nieślubnego. Na damskie wdzięki był zresztą wrażliwy do ostatnich lat życia. O kobietach pisał: „młode są piękne, lecz starsze są jeszcze piękniejsze”.
Kolejne, poszerzone wydania „Źdźbeł traw” dały mu rozgłos, choć nie zawsze pozytywny. W 1860 roku Whitman przeniósł się do Bostonu, na zaproszenie swojego wydawcy. Nie potrafił jednak znaleźć sobie miejsca wśród artystycznej bohemy. Do matki pisał, że ludzie dziwnie się na niego patrzą, i „wszyscy tutaj są tak podobni jeden do drugiego – a ja jestem Walt Whitman”. W mieście opiekę nad nim roztoczył filozof Emerson, lecz i jego protekcja na niewiele się zdała. Do elitarnego literackiego klubu „Saturday” Whitman nie został wpuszczony na skutek protestów poetów Jamesa Russella Lowella i Henry’ego Wadswortha Longfellowa. Wizyty na prywatnych salonach także nie wchodziły w rachubę. Oburzone damy protestowały bowiem przeciw spotykaniu się z „nowojorskim awanturnikiem o złej reputacji”. Whitman niezbyt dbał o opinię Amerykanów, zależało mu jednak, by doceniono go w Europie. Niestety, Anglicy z trudem akceptowali jego wiersze. We Francji i Niemczech też nie udało mu się zaistnieć, choć prowadził intensywną korespondencję z wpływowymi osobami z tych krajów. Choć pewnego dnia nieoczekiwanie trafiła mu się adoratorka ze Starego Kontynentu, niejaka pani Anne Gilchrist. Ta owdowiała dama tak rozkochała się w wierszach Whitmana, że nieomal mu się oświadczyła – w liście nazywając go „ukochanym” i „mężem”. Posiwiały i zmęczony życiem poeta nie wiedział, co z tym fantem zrobić. Próbował grzecznie zbywać fankę, ta jednak łatwo się nie poddawała. W końcu wsiadła na statek, przypłynęła do Ameryki i kupiła dom. Schorowany Whitman bywał w nim częstym gościem, a jego gospodynię nazywał swą najlepszą przyjaciółką. Sam jednak mieszkał ciągle w malutkim, wynajętym pokoju, którego nawet zimą nie można było ogrzać, bo brakowało tam pieca.
Poeta do końca życia walczył z obyczajową cenzurą i łatą skandalisty, którą mu doczepiono. Jeszcze w 1882 roku prokurator w Bostonie domagał się ocenzurowania „Źdźbeł traw” lub wycofania ich ze sprzedaży. Whitman jednak dalej robił swoje. Dziewięć lat później opublikował ostatnie wydanie swoich poezji, zawierające między innymi poemat „Droga do Indii”. Potem kłopoty zdrowotne (paraliż) nie pozwoliły mu na pracę twórczą. Nadciągał kres, o którym pisał tak: „Nie tylko życie samo, ale podróż duszy i śmierć, wiele śmierci opiewam”.
Zmarł 26 marca 1892 roku. 21 lat później młody poeta nazwiskiem Ezra Pound napisał krótki wiersz „Pakt”. Nazwał w nim Whitmana „ojcem o głowie świni”, którego nienawidzi. Po czym przyznał, że jednak obaj mają „wspólne korzenie”, i zaproponował swemu mistrzowi swoisty poetycki pakt o nieagresji. W następnych latach Pound wyrósł na jednego z najważniejszych twórców XX wieku. Gdyby Whitman żył i chciało mu się spotkać z młokosem, to pewnie najpierw przyjaźnie poklepałby go po plecach, a potem pokazał mu swe notatki z początków kariery. Bo on wtedy też mocował się ze swym Bogiem, a nawet się odgrażał, że jeśli Stwórca okaże się kimś ciekawszym niż on, ucieknie z nieba. No cóż... O ile wiadomo, Whitman po śmierci na ziemię nie wrócił. Widocznie więc Bóg okazał się mniejszą osobowością niż on.
Mimo rozgłosu Whitman do końca życia mieszkał w malutkim wynajętym pokoiku, którego nie można było ogrzać nawet zimą, bo brakowało tam pieca.
tekst na stronie Wrozka.com.pl
Ten post został edytowany przez Autora dnia 16.10.15 o godzinie 18:56 -
Walt Whitman
Igraszki orłów
Gdy szedłem drogą wzdłuż rzeki (mój przedpołudniowy spacer dla odpoczynku),
Ponad głową, w powietrzu, nagły zduszony szum, igraszki miłosne orłów,
Miłosne zetknięcie się ciał, w pędzie, wysoko w przestrzeni,
Ciasne sczepienie się szponów, żywe, gwałtowne, obracające się koło,
Dwie pary bijących skrzydeł, dwa dzioby, wirująca masa w szczelnym zwarciu,
W zataczanych, zataczających się, zacieśniających pętlach, w pionowym spadaniu,
Aż dopiero tuż nad rzeką zawiśnięcie w równowadze, dwoje, a zarazem jedno, chwila uspokojenia,
Zawieszenie w bezruchu, zastygnięcie w powietrzu, a potem rozłączenie, rozluźnienie szponów,
I znów w górę, na skośnie nachylonych, powolnie-sprężystych skrzydłach, w swoich odrębnych lotach dążący teraz w osobne
Strony, ona w swoją, on w swoją.
tłum. Stanisław Barańczak -
Walt Whitman
Nie zamykajcie drzwi
Nie zamykajcie przede mną drzwi, wy dumne biblioteki,
Bo oto wam przynoszę to, czego brak pełnym półkom, to, co
najbardziej potrzebne.
Wynurzywszy się z wojny - otom napisał księgę,
Lecz słowa księgi to nic, jej treść jest wszystkim -
Księga sama dla siebie, z innymi niczym nie powiązana,
nie ogarnięta rozumem -
Lecz ty niewysłowiona, lecz ty, drzemiąca mocy,
wstrząśniesz każdą jej kartą.
tłum. Włodzimierz Lewik -
Robert Creeley
Autoportret
Pragnę być
brutalnym staruchem,
napastliwym dziadygą,
tępym i brutalnym
jak ta pustka, co go otacza,
nie chcę kompromisów,
nikogo odtąd
nie potraktuje po ludzku. Będzie
po prostu złym człowiekiem,
nieugiętym w swoim brutalnym,
swoim totalnym odrzuceniu tego wszystkiego.
Próbował już różnych słodkości,
różnych grzeczności, różnych „ach,
trzymajmy się za rączki”,
i wszystko było okropne,
tępe, brutalnie bezskuteczne.
Teraz stanie
na swych własnych słabnących nogach.
Jego ramiona z każdym dniem się kurczą,
skóra się ściąga. A on
kocha, ale nienawidzi tyle samo.
tłum. z angielskiego Stanisław BarańczakTen post został edytowany przez Autora dnia 08.02.14 o godzinie 02:11 -
ja chciałbym być poetą
bo dobrze jest poecie
bo u poety nowy sweter
zamszowe buty piesek seter
i dobrze żyć na świecie
Andrzej Bursa "Ja chciałbym być poetą" - fragm.
cały zdaje się, że jest w "Poezji śpiewanej" -
Tadeusz Różewicz
Słowa
słowa zostały zużyte
przeżute jak guma do żucia
przez młode piękne usta
zamienione w białą
bańkę balonik
osłabione przez polityków
służą do wybielania
zębów
do płukania jamy
ustnej
za mojego dzieciństwa
można było słowo
przyłożyć do rany
można było podarować
osobie kochanej
teraz osłabione
owinięte w gazetę
jeszcze trują cuchną
jeszcze ranią
ukryte w głowach
ukryte w sercach
ukryte pod sukniami
młodych kobiet
ukryte w świętych księgach
wybuchają
zabijają
2004 -
Godzina bólu (3)
Zabierał wszystko metodycznie
kawałek po kawałku
wyrąbywał wyrywał fedrował
w najdalszych chodnikach tlących się
wnętrzności
wywlekał ciągnął za sobą
szczątki ochłapy
spocone wyplute lepkie
od krwi moczu i kału
cuchnące
zgarniał konfiskował
bezwzględny
komornik cierpienia
Wbijałem palce w ścianę
łamałem paznokcie
próbowałem wspinać się
pełzać pod górę jakby szukając
no właśnie kogo
przecież Go kiedyś wyrzuciłem z życia
i ze świadomości
bo Go nie ma
nie ma
wmawiałem głośno sobie i innym
nie ma nic prócz pustki
bezkresnej
ciszy i samotności
wszechogarniającej w otchłani
niekończącej się nocy
tam się czołgałem marząc
tylko o jednym
aby spaść wreszcie bezwładnie
jak ziarenko piasku
w ciemną kosmiczną studnię
zdmuchnięty
pyłek kurzu niepotrzebny
po ciele wziął się za strzępy nadziei
Czekałem
na projekcję całego życia
w ułamku ostatniej sekundy
ale seansu nie było
sekundy wyciągały się niemrawo
do nieskończoności
Na co czekasz
zabieraj mnie
zawyłem do Nieobecnego
pomału zaczęły puszczać
zatrzaśnięte macki uścisk się
poluźniał
przyszła myśl by oznajmić
że to jeszcze nie koniec
w bladym świetle raczkującego świtu
zobaczyłem za szybą
twarz Chrystusa
zamyśloną smutną
z tomiku:
Ryszard Mierzejewski „Zraniony różą”, 2013Ten post został edytowany przez Autora dnia 23.02.20 o godzinie 02:02 -
Paul Celan
Marianna
Nie ma bzu w twoich włosach, twoja twarz z lustrzanego szkła.
Od oka do oka przeciąga chmura, jak Sodoma do Babel:
jak liście otrząsa wieżę i szaleje wokół żółtych zarośli.
Potem błyskawica śmiga wokół twych ust — owej otchłani z resztkami skrzypiec.
Śnieżnymi zębami ktoś smyczek wodzi: O gdyby piękniej grało sitowie!
Ukochana, ty także jesteś sitowiem, a my wszyscy deszczem;
winem niezrównanym twoje ciało, i popijamy w dziesięciu;
czółnem w zbożu twoje serce, wiosłujemy nim w stronę nocy;
dzbanuszkiem błękitu przeskakujesz lekko ponad nami, a my śpimy...
Pod namiot nadciąga centuria, i przepijając niesiemy cię do grobu.
Teraz na posadzce świata dzwoni twarda moneta snów.
tłum. Jacek Buras -
Paul Celan
Nocą spowite
dla Hannah i Hermanna Lenza
Nocą spowite
wargi kwiatów,
na krzyż i w splocie
szczyty sosen,
posiwiały mech, poruszony kamień,
pobudzone do lotu w nieskończoność
kawki ponad lodowcem:
to okolica, gdzie
spoczynek mają przez nas dopędzeni:
nie nazwą tej godziny,
nie policzą płatków,
nie pójdą za wodami do grobli.
Stoją osobno w świecie,
każdy przy swojej nocy,
każdy przy swojej śmierci,
hardo, z odkrytą głową, oszronieni
bliskim i dalekim.
Spłacają winę, ożywienie ich początku,
spłacają temu słowu,
co trwa niepoprawnie jak to lato.
Słowo – no wiesz:
takie zwłoki.
Daj nam je umyć,
daj nam je czesać,
daj nam ich oko
zwrócić ku niebu.
z tomu „Von Schwelle zu Schwelle” (Od progu do progu, 1955)
tłum. z niemieckiego Feliks PrzybylakTen post został edytowany przez Autora dnia 03.02.14 o godzinie 02:39