Wypowiedzi
-
Ovtavio Paz
Twarz i wiatr
Pod nieugiętym słońcem
rdzawe równiny i wzgórza spłowiałe.
Wspiąłem się poprzez chaszcze, iście koźlim zboczem,
tam, gdzie ruiny:
odłamane pilastry, bezgłowi bogowie.
Niekiedy — potajemne skrzenie:
jakaś żmija albo jaszczurka.
Przyczajone na głazach,
barwy jadowitej
— całe plemiona jakże kruchych stworzeń.
Krągły dziedziniec, jakiś mur spękany
i w ziemię wrosły — niczym ślepiec nagi,
drzewo korzeni wszelkich — mistyczny figowiec.
Ulewa światła. Szary tobół: Budda.
Zatarta masa kształtów;
po urwisku twarzy
schodziły oraz pięły się pod górę mrówki.
Nie tknięty jak dotąd
uśmiech, wciąż jeszcze uśmiechem będący;
zatoka blasku, ciszy i pokoju.
Więc stałem się na chwilę tym wiatrem przejrzystym,
co w pół drogi przystaje
i w wir się wpierw zamienia, a potem rozprasza.
1982
tłum. z hiszpańskiego Andrzej NowakTen post został edytowany przez Autora dnia 16.03.14 o godzinie 04:26 -
Zbigniew Kraszewski
Psalm o brodę, wąsy i haltowanie śmierci
Do Pana Naczelnika Zakładu Karnego w Potulicach
Zwracam się z uprzejmą prośbą
do Pana Naczelnika
o wyrażenie zgody na zapuszczenie
brody i wąsów
Prośbę swą uzasadniam tym że wszyscy poeci
tacy jak: Hanka Sawicka Feliks Dzierżyński
czy Zygmunt Hanusik
brody i wąsy nosili
Poza tym Panie Naczelniku
po nocach śni mi się śmierć
Jest blada chuda i koścista
więc uprzejmie proszę
o nie wpuszczanie jej na teren zakładu
i haltowanie na wszystkich wieżyczkach
Skazany
PS.
Nie wyrażam zgody
- Naczelnik ZK -
C. K. Williams*
Sąsiadka
Jej pięć paskudnych, spotworniałych piesków, które nieustannie ujadają na dachu pod moim oknem;
jej koty, bóg jeden wie ile, które na pewno sikają jej na dywany - na podeście przed jej drzwiami fetor aż mdli;
jej cień, kiedyś, nie radzący sobie z łańcuchem u drzwi, potem drzwi pospiesznie panicznie zatrzaśnięte;
tylko szczekanie psów i muzyka, jazz, przesączające się jak zawsze, dniem i nocą, na korytarz.
Wtedy, gdy była to Chris Conner śpiewająca „Lush Life", przypominała mi się nagle moja dziewczyna ze studiów,
moja pierwsza prawdziwa miłość, która, póki jej nie zostawiłem, puszczała tę samą płytę i z głową na moim ramieniu, z ręką na moim biodrze, słodko śpiewała razem z nią o żalu i wyczerpaniu, na które była zbyt młoda,
podobnie jak ja, później, byłem zbyt młody, aby uwierzyć w jej ból: zaskoczył mnie, potem znudził, a potem zniechęcił.
Początek mojego rojenia, że na koniec znalazła się w tym łatwopalnym budynku w Village, że moja sąsiadka to ona;
mój pomysł, że się spotkamy, rozpoznamy nawzajem, zaprzyjaźnimy, że dopełnię swojej pokuty;
moje spotkanie z nią - to nie była ona - przy skrzynce na listy, szarożółte włosy, wojskowe kalesony pod koszulą nocną; odwracająca się, kryjąca swoją zniszczoną twarz w dłoniach, mamrocząca niestosowne „Cześć".
Czasami na klatce schodowej słychać przerażające awantury, wrzask mężczyzny „Zamknij się!"
psy szczekające szaleńczo, drapiące pazurami, potem ona, jej głos, zduszony, schrypły, spłowiały;
niemalże tylko ton, niezestrojony, nuta, zgrzyt, kość po metalu, metal przetopiony, wołający je: Wracajcie z powrotem, kochaneczki, wracajcie, słonka, aniołki moje, wracajcie z powrotem.
Medeą była, kiedy spotkałem ją kolejny raz, czarownicą w transie, w ekstazie, nieruchoma na chodniku,
obdarty płaszcz szeroko rozdziawiony, tłum przepływający wokół niej, jej usta nagle rozdarte na oścież,
niby w krzyku, cicho jednak, tak jakby wybuchł on wyłącznie w jej mózgu czy piersi:
w płaczu tak czystym, wyćwiczonym, oderwanym, że nie potrzebował już głosu czy może nie mógł go już wytrzymać.
Te niewidzialne związki, które kuszą, te przeobrażenia, choćby i niepokoju, które nas trzymają:
ta dziewczyna, moja dawna sympatia, kiedy widziałem ją ostatni, stracony raz, kiedy przyszła mnie szukać na jakiejś imprezie: jej pijane potknięcie, upadek, wywrotka, zadarta spódnica, przekrwione oczy opuchnięte od płaczu;
jej wstyd, jej zniewaga; ja ignorujący ją, arogancki, szorstki; moja tajona duma, odwrócenie się.
Martwa natura na dachu: wyschnięte rośliny w doniczkach, ławka, złamana; psy, odchody, niebo.
Jakież ścieżki poprzez ból, jakie skrzyżowania słabości, jakie przecięcia i parowania ciosów?
Zbyt wiele już żyć w naszych życiach, zbyt wiele okazji do smutku, zbyt wiele przeszłości bez odpowiedzialności.
Zważaj na mnie, mówi bóg przerażonej, niewyczerpywalnej miłości, powstając w swej krwawej chwale: Zważaj na mnie!
Ona schodząca po jednym stopniu zaśmieconych schodów korytarza, przerażony krok po kroku;
ja trzymający jej drzwi, ona przechodząca przez potrzaskane płytki, potykająca się przy wyjściu na ulicę,
mamrocząca, nie patrząc na mnie, „Czy może mi pan pomóc?", chwytająca się mojej ręki, leciutko się na mnie wspierająca; jej chybotliwy krok w świat, jej głos szepczący „Dziękuję, kochanie", leciutko, leciutko do mnie.
tłum. Magda Heydel
*notka o autorze, inne jego wiersze i linki w temacie Poezja anglojęzycznaRyszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 24.01.10 o godzinie 04:25 -
Robert Hass
Czesławowi Miłoszowi w Krakowie
Mgła od dawna się trzyma z dala od wybrzeża
I mieliśmy tu szereg tak przepięknych dni,
Że sam byś nie uwierzył – ty, co elokwentnie
Narzekałeś na szare dni na Grizzly Peak –
Chyba żeby ci przypomniały teatr marionetek,
przez twoje wiersze zapamiętany z jarmarków
Na Litwie tuż po pierwszej wojnie.
A oto inny teatr: łania urodziła parkę
Młodych kilka tygodni temu tuż przed twoim oknem
Na grządce rozchodnika przy rododendronach.
Wpadłem tego wieczora. I kiedy schodziłem
W dół ścieżką, zobaczyłem, chociaż na początku
Nie wiedziałem co to, koźlątko, mokre, drżące,
Zwinięte niemal w kulkę w gęstwinie leszczyny.
Czytałem gdzieś, że łanie chowają swe młode
Jak tylko potrafią i odchodzą od nich,
Żeby się najeść i odpocząć, bo nie mogą zacząć
Karmić, jeśli się nie napasą, a nie mogą paść się
Sokami świeżych liści zostając przy młodych.
Oto usterka w układzie, przez którą
Przypadek i przerażenie wchodzą w obręb świata.
Z bliska przyjrzałem się koźlątku. Było całkiem
Nieruchome i drżące, powieki zamknięte –
Spało chyba. Schyliłem się, by je powąchać.
Niemal nie miało woni. Musiała wylizać
Wszelkie ślady ostrego zapachu porodu.
Dzięki temu pewnie słabszy jest i zwykły
Zapach jego ciała. W ten sposób koźlątko
Ma choć drobną ochronę przed drapieżnikami –
W tym wypadku przed psami z okolicy, które,
Gdyby mogły, znalazłyby to małe ciałko
I porwały je na strzępy. Sierść koźlątka
Była wciąż jeszcze mokra od języka matki.
To zachowanie kopytnych zwracało uwagę
Poetów od dwudziestu sześciu wieków albo dłużej.
Oto fragment z Anakreonta: „...ją łagodnie,
Jak koźlątko młodziutkie zostawione w lesie
Przez rogatą matkę i drżące ze strachu”.
Ten wiersz – docenisz taki detal – znaleziono
Na papirusie z mumii kobiety, którą jakieś
Muzeum w Kairze badało w roku pięćdziesiątym szóstym.
Pamiętam, jak kiedyś w Portland jakaś pani
Spytała cię, czy czytujesz Flannery O’Connor.
Skrzywiłeś się przepraszająco, pokręciłeś głową,
Rzekłeś: „Wie pani, ja i powieść niezbyt się zgadzamy”.
Myślę, że w takim samym sensie nie było też nigdy
Zgody między tobą a życiem: że się nie zgadzałeś
Na okrucieństwo tkwiące w urządzeniu rzeczy,
W Bogu-potworze i w okaleczonym świecie,
I jego nędznym zbawieniu przez słowo. Twoje wiersze
Raz za razem wznoszą broń, by mu się sprzeciwić,
czy chociaż nie być wobec niego niemym.
Mark widział koźlątka z matką, pasły się o świcie.
Zajadały zresztą twoje róże, więc jakoś przetrwały
Tę noc i żaden pies czy samochód nie dopadł ich jeszcze.
tłum. Magda Heydel -
Robert Hass
Czym jest rozumienie?
1.
Dom – stary, z miękkiego drewna, szary, błyszczący od soli,
Okna wychodzą na zieleń wydm i plażę.
Żona pracuje na górze w swoim gabinecie,
Kiedy ktoś dzwoni do drzwi. Młody człowiek w progu,
Świadek Jehowy, ma jabłko Adama
Tak sterczące, że aż na granicy flirtu
Z deformacją. Starając się na nie nie gapić
Doznaje naraz panicznego przeczucia,
Że żona potrzebuje pomocy, i jeszcze silniejszego,
Że nie ma żony, i że nigdy nie miał,
I że coś złego stało mu się z głową.
Młody człowiek o oczach twardych od niejasnej pazerności
Opowiada mu o tym, co nazywa „pierwszym przebudzeniem”.
2.
Kiedy światło zgasło, pojechała do miasteczka
I kupiła masę świeczek. Cała wioska
Była w sklepie – ludzie kupowali latarki,
Baterie, lampki oliwne, klosze do nich i paliwo.
Podniosły ją nieco na duchu wysłuchane
Opowieści sąsiadów, o tym gdzie byli,
Kiedy wszystko zgasło.
Gdy wróciła do domu, nastąpił ponowny dopływ energii.
Tak powiedziano w radiu: nastąpił dopływ energii.
3.
Obudziła go, by mu powiedzieć, jak wszędzie jest głośno:
Śpiew nocnego ptaka, biel stokrotek
W ogrodzie w ciemności. Obudziła go, żeby
Mu opisać reflektory na drodze po drugiej stronie zatoki:
Wydają się tak samotne jak świat. Powiedział
O tej porze to musi być jakiś rybak,
Który pewnie zastawia liny przeciw rekinom.
Kiedy tak rozmawiali, zasnął wyobrażając sobie,
Jak ten człowiek ustawia linę, nalewa kawy z termosu,
Chucha w dłonie, trzęsie się od chłodu.
Leżała obok niego nie śpiąc, w panice, jak we wietrze.
tłum. z angielskiego Magda HeydelTen post został edytowany przez Autora dnia 29.03.14 o godzinie 05:23 -
Jeannie Ebner
Wiersz o małżeństwie
Z tych wszystkich listów do ciebie —
żadnego nie otrzymałeś,
bo nie wysłałam ich nigdy,
nawet ich nie napisałam,
i tylko moje oczy przyrzekały,
zdradzały miłość,
tylko moja skóra dawała sygnały,
moje włosy wszeptywały tobie w ucho.
I wystarczało nam, co nasze ciała
miały sobie do powiedzenia.
Wypowiadały słowa-zaklęcia:
Ufność.
Połączenie.
Miłość.
A więc czy było trzeba,
Bym listy do ciebie pisała?
tłum. Krystyna Kamińska -
Elizabeth Bishop
List do Nowego Jorku
Dla Louise Crane
W następnym liście napisz, proszę, trochę więcej
O tym, gdzie się obracasz albo co porabiasz;
co nowego w teatrze, dokąd po teatrze
wybierasz się, na jakie wyprawy wyprawiasz
późno w noc taksówkami, które niosą w tempie
takim, jakby od niego zależało wszystko,
ulicą wokół parku swoje mroczne wnętrze
z licznikiem, przycupniętą sową-moralistką
palącą cię spojrzeniem, i dziwnie zielono
rozprasza się po czarnych jaskiniach diaspora
drzew, i jesteś znienacka gdzie indziej, gdzie mnóstwo
się dzieje, ale jakoś tak w zrywach, raz po raz,
I gdzie nie łapiesz, o co w większości dowcipów
chodzi, bo giną w zgiełku jak nieprzyzwoite
słowa starte z tablicy, i głośna muzyka
mętnieje, i jest, nawet jak na tę wizytę,
okropnie późno, i, gdy z bramy kamienicy
wychodzisz na szarawy chodnik i zmoczoną
jezdnię, wszystkie budynki swoją wschodnią ścianą
jak szumiący łan zboża powstają i płoną —
szumiący nie w tym sensie, żebym była zdania,
że młodość musi się wyszumieć; ech, niezgrabiasz
ze mnie, nie o to chodzi, chcę wiedzieć po prostu
lepiej, gdzie się obracasz albo co porabiasz.
tłum. z angielskiego Stanisław Barańczak
w wersji oryginalnej pt. „ Letter to New York”
w temacie Poezja anglojęzycznaTen post został edytowany przez Autora dnia 29.01.14 o godzinie 03:15 -
Charles Bukowski
Afryka, Paryż, Grecja
2 kobiety
które znam które są
dość podobne
prawie w tym samym
wieku
obeznane
w literaturze
z każdą z nich kiedyś
spałem
ale teraz to już
skończone
jesteśmy przyjaciółmi
były w Afryce
Paryżu
Grecji
tu i tam
pieprzyły kilku znanych
facetów
jedna żyje teraz z
milionerem
jakieś kilka mil
stąd chodzi z nim na
śniadania
i kolacje
karmi jego rybki jego koty i
jego psa
kiedy się upije dzwoni do
mnie
ta druga ma
trudniejsze życie
sama w małym mieszkaniu w
Venice (Kalifornia)
słuchająca bębenków
bongo
sławni mężczyźni wolą chyba
młode kobiety
młodej kobiety łatwiej się
pozbyć: mają więcej miejsc
do których mogą
iść
kobietom które były kiedyś
piękne
trudno się
zestarzeć
muszą stać się
inteligentniejsze (jeżeli
chcą
utrzymać swojego faceta) i
robić
więcej rzeczy w łóżku i poza
nim
te 2 kobiety które znam
są dobre w łóżku i poza
nim
i są inteligentne
wystarczająco inteligentne
by wiedzieć
że nie mogą do mnie przyjść
i zostać
dłużej niż
godzinę lub dwie
są dość
podobne
i wiem
że jeśli przeczytają ten
wiersz
zrozumieją
go
tak samo jak rozumieją
Rimbauda i Rilkego
czy Keatsa
w międzyczasie spotkałem
młodą blondynkę z
Fairfax
kiedy ogląda moje obrazy
na ścianach
ja skrobię spody
jej stóp.
tłum. z angielskiego Katarzyna Chmielewska
Listy
siedzi na podłodze
przegląda zawartość kartonowego pudła
czyta mi listy miłosne które do niej pisałem
a jej czteroletnia córka leży na podłodze
owinięta w różowy koc i
w trzech czwartych pogrążona jest we śnie
zeszliśmy się po rozstaniu
siedzę w jej domu w
niedzielny wieczór
samochody za oknem wjeżdżają pod górę i zjeżdżają
kiedy będziemy dzisiaj razem spali
usłyszymy świerszcze
co się dzieje z głupcami którym nie żyje się tak
dobrze jak mnie?
kocham ściany jej pokoju
kocham jej dzieci
kocham jej psa
będziemy słuchali świerszczy
obejmę ramieniem jej biodro
palcami dotknę jej brzucha
jednak taka noc jest lepsza niż życie,
serce przepełnione uczuciem zadba o śmierć
lubię moje listy miłosne
są prawdziwe
ach, jaką ona ma piękną pupę!
ach, jaką ona ma piękną duszę!
tłum. z angielskiego Andrzej SzubaTen post został edytowany przez Autora dnia 29.03.14 o godzinie 05:19 -
Alvydas Šlepikas*
W obcym mieście
będę na ciebie czekać siedem lat
siedemset pokoleń motyli
zwyciężając
wszystko co doczesne odrzucając wszystko co doczesne
rzucając wszystko
puste walizki i myszy
szron na trawie i sady
pożerające wiatr i wiatr
niosący jesień
i jesień mordującą ogrodników
z litewskiego tłum. Zuzanna Mrozikowa
z tomu „Taika tavo kraujui”, 1997
*Alvydas Šlepikas (ur. 1966) – litewski poeta, autor tekstów piosenek, aktor i reżyser teatralny, autor m. in. tomów poezji: „Taika tavo kraujui” („Pokój jest we krwi”, 1997) i „Tylos artėjantis” („Tylos najbliższych”, 2003) – R. M. -
Alvydas Šlepikas*
Kołysanka dla mamy
powtórz znów słyszane niegdyś słowa
jak wiatr jak wiatr
jak kamień
kolacja w nędznej chałupie
trzeszczące drwa
zamieć
wełniana chusta i
cichy akordeon
jego zęby połyskują w ciemności
drży wystraszone przez mrok ciało
tylko sen nas dzieli
tylko śnieg
nas łączy
powtórz mi słowa kołysanki
jak wiatr jak wiatr
jak kamień
jak gorejący kamień
mamo
milczące wnętrze muszli
tylko spojrzenie
uśmiech
jak wiatr jak wiatr
jak daleka kamienna
melodia
która nas chroni
z litewskiego tłum. Zuzanna Mrozikowa
z tomu „Tylos artėjantis”, 2003
*Alvydas Šlepikas (ur. 1966) – litewski poeta, autor tekstów piosenek, aktor i reżyser teatralny, autor m. in. tomów poezji: „Taika tavo kraujui” („Pokój jest we krwi”, 1997) i „Tylos artėjantis” („Tylos najbliższych”, 2003) – R. M. -
Alvydas Šlepikas*
Przekleństwo (monolog Żony Poety)
Niech szlag trafi twój liryzm, ośle
Niech szlag wszystkie jamby trocheje
Wszystkie gramatyki
Twoje dzieci
przymierają głodem
Oczy mają czerwone i mokre
czego się dorobiłeś na
poezji
alkoholizmu i trypra?
Niech szlag trafi twoje łzy, ośle
i całą
przeklętą rodzinę
wszystkie bolki lolki i tolki
wszystkie zakąskarnie
niujorki i literackie
nic tylko świdrujesz oczkami
pijany i cuchnący
co
tak stoisz jak posąg Lenina
robaku nieszczęśliwy
Niech cię szlag niech
cię kaczki zdepczą
kiedy wreszcie
kupisz dziecku rower?
swołocz
(Macha ręką i odwraca się na pięcie mówiąc)
Zadusić cię - to za mało
tłum. z litewskiego Zuzanna Mrozikowa
*Alvydas Šlepikas (ur. 1966) – litewski poeta, autor tekstów piosenek, aktor i reżyser teatralny, autor m. in. tomów poezji: „Taika tavo kraujui” („Pokój jest we krwi”, 1997)
i „Tylos artėjantis” („Tylos najbliższych”, 2003) – R. M.
wiersz jest też w temacie W gniewie i złościTen post został edytowany przez Autora dnia 07.03.14 o godzinie 00:26 -
Wilhelm Szewczyk*
Pieśń wieczorna
Tu melodia w której fałdach
usypiam
tu noc bielmem lico nieba
zasnuwa.
Raz ostatni o ojczyźnie
śpiewanie
gałąź nieba na niej snów mych
winograd.
Białe domy skrzydła wznoszą
i wieją
w Oleśnicy wiatr w zaułkach
upada.
Dzień oplatam bluszczem ramion
pokornych
wkoło głowy złoty powój
ćma smutku.
Więzień barwy wieczorowe
pomieszał
drobniutkimi kwiatuszkami
pada noc.
Tu ojczyzna krzyk do kraty
przyciśnięty
śpij po kątach
już pogasły motyle.
Porusza się na chmurze niespokojny wróg.
Gwałt niech się wiarą odciska!
Tu nad rzeką stanie mego syna
pierwsza wolna kołyska.
*Wilhelm Szewczyk (1916-1991) – poeta, prozaik, tłumacz i krytyk literacki, autor wielu powieści, nowel i szkiców, głównie na temat Śląska, tłumacz i popularyzator literatury niemieckiej. W latach międzywojennych był więźniem zakładu karnego w Oleśnicy. Epizod ten pomijany jest w jego publikowanych biografiach.
Wiersz pochodzi z przygotowywanej przez Danutę Obrębską-Kubik wystawy "Polacy w Oels"
w byłej Galerii Biblioteki Publicznej w Oleśnicy (wystawa nie doszła do skutku z powodu rozwiązania Galerii). Dwie strofy tego wiersza znajdują się również w publikacji Z. Tempski: Oleśnica. Miasto wież i róż. Ossolineum, Wrocław 1970. – R. M. -
Robert Hass
Tren dla Polaków z Buffalo (fragm.)
Dla Margaret i Leslie Fiedler
Te zielone nowojorskie lata –
obce mi i magiczne
jak powieści, kiedy będąc
młodszy czytałem w długie popołudnia
o sadzonkach i żniwach, o moczarach,
gdzie wasi panowie polowali na dzikie ptactwo,
o tarni i żubrówce zbieranych z pól
do nasycenia wódek zapachem. Przychodził śnieg
i głęboka wiosenna plucha
która obracała się w zieleń przez trzy gorące miesiące
w czterech oliwkowych tomach Chłopów
Władysława Reymonta. Nie było to
zbyt podobne do moich wzgórz na Coast Range,
ogorzałych od głuchego owsa, lub farm w dolinie
zbrązowiałych w sierpniowym upale.
Byliście podwójnie tłumaczeni. Na angielski
z muzyki, której nigdy przedtem nie słyszałem,
śnieg na deszcz, dzikie ptactwo na cyraneczki i kaczki-amerykanki.
Teraz mój wzrok znajduje was tam,
gdzie brązowa mgiełka rozmywa
jasne niebo, ku jezioru i ku rzece.
Kominy, stalowość, smugi rzedniejącego dymu.
Myślę w tych dniach o hr. Esterhazym
i jego poddanych. Jest tu intensywnie zielono,
podmiejsko. Idę ścieżką wydeptaną przez piżmoszczury
łąką do strumienia,
gdzie rosną słodko-gorzkie wilcze jagody
uginające się od fioletu. Żółte słupki
strzelają spośród płatków jak maleńkie języczki.
Zalążnie nabrzmiewają leniwie
ku bladym listkom kielichów od spodu.
Posiadał sto tysięcy polskich dusz,
Esterhazy, mecenas Haydna.
Caryca Katarzyna ofiarowała mu
kiedyś dwadzieścia tysięcy mężczyzn i kobiet,
ponieważ miał niebywały dar pochlebiania.
Panie Lewandowski, pani Słomińska,
ciskam ku wam twarde słowa
stąd na Chestnut Ridge,
białe anglosaskie słowa,
ciężkie, szorstkie jak gruby śrut
na językach waszych dziadków.
tłum. Dobrosława i Janusz ZalewscyRyszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 01.04.09 o godzinie 14:39 -
Robert Hass
Parki Warszawy
Deszcz uwielbia popołudnie, a wysokie lipy
tam gdzie szeroka aleja 3 Maja
przecina Aleje Jerozolimskie (jest rok 1922)
wyżłobiły zielone kanały prosto w lato.
Ponad zakurzonym brukiem, ledwie ciemniejącym
pod przechodzącymi chmurami, ponad dzwoniącymi tramwajami
i lśniącą taflą Wisły odbijającą połamane kształty
drzew i chmur i mostów z powrotem w niebo,
ponad figurą Matki Boskiej na ulicy Miodowej,
ponad kościołem Świętego Krzyża, gdzie serce Szopena
w połyskującej srebrnej szkatule powoli zamienia się w proch,
ponad kioskami pełnymi plakatów Klary Bow i Chaplina
i Valentino w roli Szejka, ponad przeludnionymi kamienicami
stłoczonymi wokół podwórzy, ponad nowymi budynkami czynszowymi
o mansardowych dachach, wiedeńskich oknach,
płaskorzeźbach Tutanchamona,
i wysmukłych jak sylf kobietach wtopionych w szkło, siąpi lekki deszczyk.
Pada na Ogród Saski, bzy i jabłonie
na trawiastej skarpie, i na park Ujazdowski
z jego rozlewiskiem stawów, gdzie czarnodziobe łabędzie
wiosłują dostojnie pod łukami wąskich kładek,
a młody syjonista czyta książkę na drewnianej ławce.
Pada na Ogród Botaniczny, gdzie magnolie,
kwitnące, opróżniają czarę czystej białej bezczynności.
Pada też lekko na Łazienki
i na pałacyk o kremowych ścianach
i kolumnowych portykach migoczących w rozszerzających się
krążkach-w-krążkach tworzonych przez krople deszczu
na powierzchni zatoczki i na pióra słowików
ukrytych w krzewach wiązu i na wykuty w brązie pomnik króla Stanisława
w słodkim zapachu oranżerii, gdzie woda opływa
cętkowane marmury schodów amfiteatru,
gdzie Paderewski dyrygował Brahmsa, i nawet dzieci,
goniące się po trawie we wszystkich kierunkach
lub kręcące się w kółko z rozpostartymi ramionami aż do upadku
od zawrotów głowy, stanęły przy nagłym tęsknym tonie
skrzypiec, i słuchały. Jest lato, gdy to piszę
w północnej Kaliforni. Czyste powietrze, płonące niebo sierpniowe,
płochliwe gajówki Audubona świergoczące na sosnach.
Czytałem stary przewodnik turystyczny, który znalazłem
oprawiony w twarde ciemnoniebieskie okładki o tłoczonych pozłacanych napisach,
w antykwariacie w tym górskim miasteczku.
Zawiera dedykację: “Od Kazimierza dla Hildy,
z cierpliwą nadzieją i głębokim szacunkiem. Wróć,
moja droga. Powinnaś zobaczyć dzwon w Krakowie”.
Dzieci sprzątają ze stołu, wyciągają ręczniki kąpielowe
na plażę. Kongres ma przerwę, strażnicy śpią
koło ambasad. Nawet mordercy mają wakacje.
tłum. Dobrosława i Janusz Zalewscy -
Robert Hass
Lasy w New Jersey
Tam, gdzie była tylko szarość lub brązowa szarość,
Albo szara brązowość na białym tle śniegu,
Który spadł o zmierzchu na zimowy las,
Nagle coś tajemniczego, płomiennego, czerń
i siarkowy żółcień, jak z marzeń Audubona,
Wisi do góry nogami w delikatnej kaskadzie
Młodych, jasnych listków, wyjadając jakieś mszyce
Czy białe pajączki siedzące pod listkami na łodyżkach.
Gajówka pokrzewka, by nazwać rzecz po imieniu.
Inną nazwą owego nadmiaru apetytu
I piękna nieświadomego siebie samego, jest życie.
A to, co zachowało umysł w spokoju przez zimę? –
Ów surowszy i bardziej abstrakcyjny rytm pni,
Pionowa muzyka ujawniona przez zimno,
Która tę scenę scala i daje jej formę
czy siłę – powiedzmy: prawo. Niezależnie jednak co
O tym sądzimy, składa się ono raczej z interesów
niż z przyczyn, z drzew sięgających, każde na swój sposób,
ku światłu, aby stworzyć ów porządek, który jest.
A co z tymi sarnami kluczącymi po lesie
Cicho jak śnieg w wieczornej zadymce?
Popatrz: biegną między zimowymi pniami tak bardzo
Podobne do nich w kolorze, że niemal nie biegną.
tłum. z angielskiego Magda HeydelTen post został edytowany przez Autora dnia 16.03.14 o godzinie 04:41 -
Ko Un*
Droga
Kiedykolwiek zobaczę drogę, to znaczy,
że znalazłem cel, do którego trzeba zaraz ruszać.
Widok wioski takiej jak Shinyon lub Neri
mówi mi, że dalej jest jakieś gdzieś i mam iść.
Tak to jest. Wystarczy pójść naokoło
w Majongni, prostym gościńcem w Jangho-won
a noc bezsenną mam jak w banku.
Wystarczy, że zobaczę drogę,
a już kipię od energii.
Muszę iść.
Muszę iść.
Nie pytaj, dokąd muszę iść!
Z każdej strony droga przechodzi w kraj.
Do niego muszę iść. Kapujesz,
należę do narodu, co spędził
całe dzieje na wyboistej drodze,
wiodącej z Seulu
na dalekie północno-wschodnie wybrzeże,
z końca do końca.
Muszę przewędrować wszystkimi drogami
na Północy i na Południu, z końca do końca.
Bo cokolwiek się stanie istnieje droga
co wiedzie do jednego zjednoczonego kraju.
Muszę iść.
Muszę iść.
z angielskiego tłum. Adam Szostkiewicz
*Ko Un (ur. 1930) – poeta południowokoreański, autor blisko 150 książek, przetłumaczonych na wiele języków,
w tym na chiński i japoński, działacz polityczny, pacyfista. Za swoje poglądy był prześladowany przez wiele lat, wielokrotnie więziony i torturowany, skazany nawet w 1980 roku na dożywocie, potem ułaskawiony. W latach 1952-1963 żył we wspólnocie buddyjskiej, w 1957 roku założył „Gazetę Buddyjską” i zaczął publikować wiersze
oraz eseje. Szybko awansował w hierarchii buddyjskiej, stając się członkiem jej władz centralnych. Ze wspólnoty formalnie wystąpił w 1963 roku, ale nie nigdy nie porzucił swoich przekonań i poglądów. – R. M.Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 14.12.10 o godzinie 16:58 -
Saraha*
Pieśń dla Marpy
Współczucie i pustka są od siebie nieoddzielne.
Nieprzerwany strumień naturalnego umysłu
Jest pierwotnie czystą takością.
Postrzegaj go jako przestrzeń zmieszaną z przestrzenią;
świadomość poszukująca oparcia więzi samą siebie.
Jeśli praktykujesz w ten sposób, zobaczysz,
Że nic nie jest "zszyte" z czymś innym w umyśle.
Kiedy zrozumiesz, że świat zjawisk jest naturą umysłu,
Nie będziesz potrzebował medytacji jako antidotum,
Prawdziwa natura umysłu istnieje poza myślami,
Spocznij więc w tym stanie, wolny od koncepcji.
Jeżeli potrafisz to zrozumieć, będziesz wyzwolony.
Jak małe dziecko, dzikie i nieokiełznane,
Jedz mięso i bądź szalony.
Bądź jak nieustraszony lew.
Pozwól swobodnie odejść słoniowi umysłu.
Popatrz na pszczoły krążące wśród kwiatów.
Nie nazywaj samsary złem,
Nie staraj się osiągnąć nirwany.
Droga prostego umysłu,
To spoczywanie w chwili, bez koncepcji.
Ani nie myśl o działaniu,
Ani nie lgnij do jakiejkolwiek strony lub kierunku,
Spójrz w przestrzeń wolną od wysiłku i dążenia.
tłum. Wojciech Tracewski
*Saraha (VIII wiek) - jogin, uważany za jednego z największych mistrzów Buddyzmu Diamentowej Drogi w Indiach. Nauczyciel Shavaripy i Nagarjuny. Saraha został spadkobiercą wielu tantrycznych przekazów pochodzących od Buddy. Najgłębszym z nich jest Mahamudra - Wielka Pieczęć. Jego nauczycielem był m.in. Król Visukalpa a także Ratnamati. Saraha jest autorem wielu duchowych pieśni (doha) ukazujących naturę umysłu. Jego nauki stanowią esencję przekazu tybetańskiej szkoły kagyu. (za: Wikipedia – R. M.) -
Maczig Labdron*
Przecinając linę zarozumialstwa
Trzy stany buddy
wyłaniają się z ciała, mowy i umysłu
– nigdzie indziej nie można odnaleźć oświecenia.
Jeśli szukasz celu poza samym sobą
możesz męczyć się przez całe eony,
a twoja praktyka i tak pozostanie bezowocna.
Nie szukaj, nie walcz,
rozluźnij umysł w naturalnym stanie.
Niezrównane odcięcie ego jest wolnością od wysiłku
– niezależnością od ograniczających obaw i oczekiwań.
Kiedy przetniesz więzy lgnięcia,
gdzie wtedy będzie stan buddy?
Chociaż teksty mówią o czterech demonach,
wszystkie sprowadzają się do pychy.
Lgnięcie do zjawisk, jak gdyby były rzeczywiste
– oto demon przesłaniający mądrość.
Całe lgnięcie i awersja tego świata
mają swoje źródło w zarozumialstwie.
Przecinając więzy dumy uwalniasz się od lgnięcia,
tak jak dym znika ze szczelin muru,
gdy ugasisz pożar.
Przedmioty nie przestają być obecne,
chociaż rozpoznaliśmy je jako iluzję.
Widząc brak podstaw ostatecznie pokonujemy demony.
Doświadczony magik nie lgnie do rzeczy tylko dlatego,
że je postrzega.
Dlatego przetnij linę pychy.
Przecięcie jej nie zniszczy
– tylko świadomość braku podstaw
nie pozostawia miejsca na lgnięcie,
a ty osiągasz wolność w sferze esencji rzeczywistości.
Wszystkie demony zostają przezwyciężone
w stanie wolnym od dumy.
Nawet ja, beztroska Labdron, cenię tę naukę.
tłum. Grzegorz Kuśnierz
*Maczig Labdron (1055 – 1154) jest jedną z najbardziej znanych bohaterek buddyzmu tybetańskiego. Uważa się ją za inkarnację żyjącej w VIII wieku n. e. Jeszie Tsogjal, głównej partnerki Guru Rinpocze, jogina który sprowadził buddyzm do Tybetu. Mówi się, że wszystkie ważne osoby z życia Jesze Tsogjal, odrodziły się w otoczeniu Maczig Labdron. Jej głównego nauczyciela, Padampa Sandzie, uważa się za inkarnację Guru Rinpocze. – przyp. tłumacza -
Dni moje, ostatnie
Dni moje kurczą się przeraźliwie
szybko są godziną
minutą już prawie normalnego dnia
dzieciństwa
dlaczego tak właśnie wymyśliłeś
świat Panie
moje życie jedyne i niepowtarzalne
kiedyś dzień był dla mnie
rokiem
rok wiekiem wiek okresem
niewyobrażalnym
konstrukcją czysto teoretyczną
dzisiaj jest połową mego
jedynego życia
pędzącego na oślep w otchłań
zmęczony
nie mam już sił śpieszyć za
danym mi czasem
dzień pożera kolejny dzień
co z niego skorzystam
odliczam
od danego mi kapitału szczęścia
doczesnego tymczasemRyszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 31.03.09 o godzinie 22:52 -
marta przytulska:
Gdy gaszę światło
poduszka obok
płacze twym zapachem.
Wtulam się w nią szczelnie
by czuć
by pamiętać
by żyć
gdy kolejna czarna noc
zabierze
twój uśmiech
pozostawiając jedynie
piętno ust
odciśnięte
na mej skórze
Zapach jest zmysłem bardzo subtelnym i trudnym do opisania.
Z tym większym zaciekawieniem przeczytałem ten wiersz, w którym rozstanie z bliską osobą odwołuje się przede wszystkim do zapachu pozostawionej poduszki. Wiersz
w prostych słowach i środkach stylistycznych bardzo dobrze oddaje subtelne odczucia
i przeżycia osamotnionej osoby. Moim zdaniem, kawałek dobrej poezji.
Witaj, Marto, w grupie "Ludzie wiersze piszą...", z naciskiem na słowo "piszą" - Ryszard.Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 31.03.09 o godzinie 22:01