Ryszard Mierzejewski

poeta, tłumacz, krytyk literacki i wydawca; wolny ptak

Wypowiedzi

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie DOM
    8.05.2009, 21:47

    Laura Riding*

    Domy


    Dachy tego miasta, blada mgła
    Majaczy nad ostrością na dole –
    Ściany wpędzone w kąty dłońmi zimnych kobiet.
    Kominki ironii.
    Nie będziemy się dziwić oszronionym lustrom –
    Okna zdradzają tajemnice,
    Lustra nie.

    W domach tego miasta zimnych kobiet
    Znajdują się cienie.
    Może to są dzieci.
    Tak wstydliwie drażnią światło.

    Są zmęczone lilie, podparte apatią.

    fragm. poematu „The City of Cold Women”, 1924

    tłum. Julia Fiedorczuk

    *notka o autorce, inne jej wiersze w wersji oryginalnej i linki
    do polskich przekładów w temacie Poezja anglojęzyczna
    Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 11.03.12 o godzinie 10:59

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie Głosy i dźwięki, szepty i krzyki
    8.05.2009, 21:39

    Laura Riding*

    Głosy


    Istnieją takie cienkie słowa dla tak cienkich warg?
    Uśmiechy są znikliwsze od śmiechu,
    Ból to ich jedyne echo.

    fragm. poematu „The City of Cold Women”, 1924

    tłum. Julia Fiedorczuk

    *notka o autorce, inne jej wiersze w wersji oryginalnej i linki
    do polskich przekładów w temacie Poezja anglojęzyczna
    Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 11.03.12 o godzinie 10:46

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie Inspiracje, nawiązania i parafrazy poetyckie
    8.05.2009, 14:42

    Kenneth Koch

    Wariacje na temat Williama Carlosa Williamsa*


    1

    Zrąbałem siekierą domek, który budowałaś za swoje oszczędności,
    żeby w nim zamieszkać od przyszłego lata.
    Przykro mi, ale było rano, nie miałem się czym zająć,
    a te drewniane belki wyglądały tak zachęcająco.

    2

    Śmieliśmy się razem z grządki malw,
    a potem spryskałem je ługiem.
    Wybacz. Nie wiedziałem po prostu co robię.

    3

    Dałem komuś pieniądze, które uskładałaś i za które miałaś żyć
    przez następne dziesięć lat.
    Człowiek, który o nie prosił, miał na sobie wyświechtane ubranie,
    a mocny marcowy wiatr na progu domu był tak soczysty i zimny.

    4

    Wczoraj wieczorem poszliśmy na potańcówkę i złamałem ci nogę.
    Wybacz. Byłem niezdarny
    i chciałem cię mieć przy sobie tu na oddziale, gdzie jestem ordynatorem

    tłum. Stanisław Barańczak

    *zob. William Carlos Williams “Chcę ci tylko powiedzieć, że” w temacie Potrawy i napoje...
    Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 08.05.09 o godzinie 14:43

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie Bohema, cyganeria artystyczna
    8.05.2009, 14:05

    Gwendolyn Brooks

    My na pełnym luzie


    Bilardziści:
    siedmiu "Pod Złotą Szuflą"


    My na pełnym luzie. My
    W barze, nie w budzie. My

    A akcji nad ranem. My
    Wiemy, co grane. My

    Czujemy bluesa. My
    Czad czerwca w płuca. My

    Doskok i chodu. My
    Wcześnie do grobu.

    tłum. z angielskiego Stanisław BarańczakTen post został edytowany przez Autora dnia 22.02.14 o godzinie 11:41

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie W harmonii z przyrodą
    8.05.2009, 13:51

    Anne Sexton

    Wiosenne popołudnie


    Każda rzecz jest żółta, jest zielona.
    Nasłuchuj jej gardła, jej ziemskiej skóry,
    suchych jak kość głosów żab,
    pulsujących jak reklamy.
    Małe leśne zwierzątka
    zanoszą swe maski pośmiertne
    do ciasnej zimowej pieczary.
    Strach na wróble wyjął
    dwoje oczu jak diamenty
    i odszedł do wioski.
    Generał i listonosz
    odłożyli swoje tobołki.
    To zdarzyło się kiedyś,
    lecz wciąż jest aktualne.
    Wszystko jest tu możliwe.

    Dlatego też
    młoda dziewczyna zdjęła
    zimowe ubranie i swobodnie
    wspięła się na gałąź drzewa,
    zawieszoną nad rozlewiskiem rzecznym.
    Wniknęła w tę gałąź
    głęboko ponad schronieniem ryb,
    które przepływają przez jej odbicie
    i płyną w górę i w dół po schodach jej nóg,
    Jej ciało unosi chmury w drodze do domu.
    Spogląda na swą twarz odbitą
    w rzece, do której ślepi mężczyźni
    przychodzą by kąpać się w południe.

    Dlatego też
    ziemia, ten zimowy koszmar,
    wyleczyła swe rany i rozkwitła.
    zielonym ptactwem i witaminami.

    Dlatego też
    drzewa obracają się w swoich okopach
    i unoszą w delikatnych palcach
    małe deszczowe kielichy.

    Dlatego też
    pewna kobieta stojąc przy piecu
    śpiewa i gotuje kwiaty.
    Każda rzecz jest żółta, jest zielona.

    Wiosna na pewno pozwoli
    zupełnie nagiej dziewczynie
    przewracać się w blasku słońca bez obawy
    na tym nowym posłaniu.
    Naliczyła już siedem
    kwiatów w zielonym zwierciadle.
    Dwie rzeki łączą się pod nią.
    Twarz dziecka marszczy się
    na wodzie i na zawsze znika.
    Widać jedynie kobietę
    w jej cielesnej piękności.
    Jej wypieszczona i odporna skóra
    spoczywa głęboko pod drzewem podwodnym,
    Wszystko jest możliwe,
    a ślepi mężczyźni znów widzą.

    tłum. z angielskiego Teresa TruszkowskaTen post został edytowany przez Autora dnia 16.03.14 o godzinie 04:39

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie Czynności i zajęcia, poza pisaniem wierszy
    8.05.2009, 12:54

    A. R. Ammons*

    Sprawozdanie z poczynionych postępów


    Zajmuję się
    teraz rzeczami

    tak małymi,
    że kiedy na nie

    huknę Hu!,
    to znikam

    tłum. Stanisław Barańczak

    *notka o autorze, inne jego wiersze i linki
    w temacie Poezja anglojęzyczna
    Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 24.04.10 o godzinie 08:25

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie W harmonii z przyrodą
    8.05.2009, 12:48

    A. R. Ammons

    Rozmowa z górą


    Szedłem drogą w kurzu,
    kiedy góra
    po przeciwległej stronie
    wdała się ze mną w milczenie:
    jak to jest, zapytałem,
    że nie znane mi jest coś takiego
    jak twoja masywna symetria i spoczynek:
    a jeśli nawet, odparła góra,
    to co, chciałbyś
    tak tkwić
    osadzony tu
    bez perspektywy żadnej zmiany, podniesiony
    na poziom wiecznie tego samego widoku:
    więc poszedłem dalej
    licząc swoje niezliczone palce

    tłum. z angielskiego Stanisław Barańczak

    w wersji oryginalnej pt. "Mountain Talk"
    w temacie Poezja anglojęzyczna


    Corsons Inlet

    Również dzisiejszego ranka poszedłem na spacer wydmami
    do morza,
    później skręciłem w prawo naprzeciw
    grzywaczy
    okrążyłem nagi półwysep
    i wróciłem

    wzdłuż brzegu zatoczki:

    było parno, prażyło słońce, od morza dął wiatr, równomierny
    i bystry, ostro zacinający piaskiem,
    parę razy przebiło się słońce,
    ale po chwili

    zaciągnęło się na dobre:

    spacer mnie oswobadzał, uwalniał od form,
    linii pionowych,
    prostych, przecznic, pudeł, od postronka

    myśli,
    popychał ku odcieniom, cieniowaniom, skrętom, płynnym wzlotom
    i splotom wzroku:

    pozwalam sobie na zawirowania znaczeń:
    dopasowuję się do kierunku sensu
    biegnącego
    jak strumyk przez geografię moich tekstów:
    w tym, co mówię
    można odnaleźć
    zawijasy zdarzeń
    przypominające poszarpane brzegi zatoczki:
    są tu wydmy ruchu,
    organizacje trawy, białe, piaszczyste ścieżki pamiętania
    wzdłuż całej drogi lustrzanego umysłu:
    ale Całość mnie przerasta: jest sumą wypadków, której nie umiem
    zgłębić, księgą główną, której nie umiem prowadzić, rachunkowością
    przerastającą rachunki:

    w przyrodzie jest tylko kilka ostrych linii: są połacie
    pierwiosnków
    mniej czy bardziej rozproszonych;

    bezładny ład woskownicy; między rzędami
    wydm
    nieregularne gromadki trzciny;
    choć nie tylko trzciny, również trawy, woskownicy, krwawnika,
    wszystkiego...
    głównie trzciny:

    nie doszedłem do żadnych wniosków, nie wzniosłem żadnych barier
    utrudniających wejście czy wyjście, oddzielających wewnętrzne
    od zewnętrznego: nie narysowałem
    żadnych linii:
    skoro

    wielotysięczne wydarzenia piasku
    zmieniają kształt wydmy, który jutro nie będzie
    taki sam,

    także ja pragnę im towarzyszyć, pogodzić się

    z myślą,
    która się oto staje, nie określać początków ani końców, nie wznosić
    ścian:

    stopniowo ląd opada trawiastymi wydmami do strumyka,
    pod strumyk: ale nie ma żadnych granic, choć
    łatwo zauważyć jego opadanie
    jak każdą wyrazistość: ale „wyrazistość" jest rozproszona,
    pojawia się na większym odcinku
    niż ten, który mieści się w granicach umysłu:

    wczorajszej nocy była pełnia: dziś odpływ był niski:
    naraził czarne ławice małż na niebezpieczeństwo
    powietrza,
    a, wcześniej, słońca,
    szarpał w górę i w dół linię wody, niedokładną linię wody,
    wciąż przyłapywaną na gorącym uczynku przemiany:
    młoda, cętkowana mewa stała samotnie na ławicy
    i jadła
    aż zwróciła: inna mewa, skrzekiem obwieszczając swoje posiadanie,
    rozłupała kraba, wydłubała wnętrzności, połknęła miękkie nogi,
    czerwonawy kamusznik podbiegł po resztki:

    ryzyko jest ogromne: każde stworzenie
    oblężone: główną potrzebą jest życie, zachowanie życia: mała
    biała czapla o czarnych nóżkach, jaka piękna, skrada się cicho
    i bada płyciznę, pędzi do brzegu,
    aby zadźgać - co? nie mogłem
    dostrzec przez nabrzeżny muł - przerażonego
    kraba?

    wieścią, która rozchodziła się po mojej lewej stronie
    ponad wydmami i trzcinami, i kępkami woskownicy, była
    jesień: tysiące jaskółek
    zbierały się do odlotu:
    ład poddawany
    nieustannym zmianom: zgromadzenie
    bogate w entropię: mimo to łatwo dające się odróżnić, ogarnąć
    jako jedno zdarzenie,
    a nie chaos: przygotowania do
    ucieczki przed zimą,

    ćwir, ćwir, ćwir, ćwir, skrzydła przeszukujące zielone kępki,
    dzioby
    w woskownicach,
    zmysły wypełnione wiatrem, lotem, linią krzywą,
    dźwiękiem:
    możliwość zasady jako sumy braku zasad:
    „pole” działania
    z ruchomym, nieobliczalnym centrum:

    z mniejszej perspektywy, ład szczelnie wypełniony kształtem:
    maleńkie, niebieskie kwiaty na bezlistnym chwaście: pancerz kraba:
    muszla ślimaka:
    pulsowanie ładu
    w brzuchach plamiaków: odpryski ładu połykane,
    łamane, przepuszczane przez błony,
    aby wzmocnić łady wyższego rzędu: ale z dalszej perspektywy nie ma
    linii prostych ani niezmiennych kształtów: jest dzianie się
    dośrodkowe i odśrodkowe,
    zgodne ze sobą i sobie przeciwne, milionów zdarzeń: ten oto
    widok
    jest po to, abym
    nie wziął bezkształtu
    za kształt:

    odprysków ładu za uproszczenia, za rezultaty nie wziętych
    w rachubę działań,
    albo rodzaj wyników, nieprzewidywalnie (widząc, jak zbliżam się
    do wierzchołka wydmy,
    jaskółki
    mogłyby poderwać się do lotu - jakieś inne poletka woskownicy
    mogłyby wejść w jesień
    bez owoców) i jest spokój:

    żadnej formy strachu, żadnego gwałtu obrazów, planu
    ani myśli:
    żadnej propagandy, żadnych poniżeń ze strony rzeczywistości:
    strach jest wszechobecny, ale nie ma formy, wszystkie możliwości ucieczki stoją otworem: nie zamykają się żadne drogi, można
    jedynie nagle wszystkie je utracić:

    widzę wąskie odpryski ładu, ograniczone naprężenia, ale
    nie ulegnę pokusie łatwego zwycięstwa:
    wciąż działają wokół mniej skupione, rozleglejsze siły:
    chcę spróbować
    dopiąć do ładu powiększającą się dziedzinę bezładu, wciąż
    większe pole działania, jednocześnie ciesząc się wolnością,
    którą daje fakt, że
    Pole Działania wymyka mi się, że nie ma ostatecznej wizji,
    że nie dane mi było nic zobaczyć w całości,
    że jutro nowy spacer będzie nowy.

    tłum. z angielskiego Paweł Marcinkiewicz

    w wersji oryginalnej pt. „Corsons Inlet”
    w temacie Poezja anglojęzyczna
    Ten post został edytowany przez Autora dnia 16.03.14 o godzinie 04:47

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie Światło
    8.05.2009, 12:33

    James Schuyler*

    Światło wewnątrz


    i światło na zewnątrz: cień
    dżdżystego, kwietniowego ranka:
    subtelne cienie
    rzucane w tył przez światło lampy
    na dzienne światło,
    miękkie, nienachalne dzienne światło,
    esencja
    powierzchni chmur
    opada mgliście na ulicę:
    a niebiała
    biel wokół wygiętej fotografii
    modeluje się
    jak północne światło,
    które wymodelowało twarz na fotografii:

    i naprzeciw okna
    drzewo pokazuje
    każdy lekko zabarwiony liść,
    kolejny cienisty cień, niektóre
    są przeźroczyste, niektóre
    nie: a w rogu
    ciemność przecięta
    światłem, które pada
    z wewnątrz (wytworzone
    przez swą nieobecność),
    spoczywa świecąc wewnątrz siebie:
    świecąca ciemność wewnątrz.

    tłum. z angielskiego Paweł Marcinkiewicz

    *notka o autorze, inne jego wiersze w wersji oryginalnej i linki
    do polskich przekładów w temacie Poezja anglojęzyczna
    Ten post został edytowany przez Autora dnia 13.12.13 o godzinie 01:32

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie Poetyckie studium przedmiotu
    8.05.2009, 12:21

    A. R. Ammons

    Potęga ośnieżonego pnia


    Zwłaszcza zwalone drzewo,
    które śnieg znajduje
    w lesie, aby je pokazać:

    śnieg nie ma niczego na myśli,
    nie robi aluzji: tak naprawdę
    śnieg niczego nie znajduje:

    ale czy to jakiś feler,
    za który odpowiadał lub odpowiada,
    sprawił, że łamliwe, sterczące, czarne

    krzewy i małe drzewa
    stawiają to, co go przyciągnęło
    w szczególnym świetle:

    albo czy za śniegiem kryje się
    jakaś intencja, której on nie bierze pod uwagę,
    bo jest za płytki: biorę ją na siebie:

    zwłaszcza zwalone drzewo,
    które śnieg znajduje
    w lesie, aby je pokazać.

    z tomu "The Sellected Poems", 1986

    tłum. z angielskiego Paweł Marcinkiewicz
    Ten post został edytowany przez Autora dnia 26.01.14 o godzinie 01:31

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie Poetyckie studium przedmiotu
    8.05.2009, 11:33

    Wallace Stevens*

    O powierzchni rzeczy


    I

    W pokoju świat jest dla mnie niezrozumiały;
    Ale podczas spaceru widzę, że składa się on z trzech,
    Może czterech wzgórz i jednej chmury.

    II

    Z balkonu obserwuję żółte powietrze
    I czytam coś, co napisałem:
    „Wiosna jest jak rozbierająca się piękność”.

    III

    Złote drzewo jest niebieskie.
    Śpiewak naciągnął płaszcz na głowę.
    Księżyc jest w fałdach płaszcza.

    Firanki w domu metafizyka

    Zdarza się, że drgnienia tych firanek
    Przechodzą w długie ruchy; jak napuszone
    Ściągnięcia perspektywy; albo jak obłoki
    Z nieodłącznymi popołudniami;
    Albo zmiana światła, nagła
    Cisza, szeroki sen i samotność
    Nocy, podczas której umykają nam
    Wszystkie poruszenia, jak falujący
    Firmament, który odsłania
    Ostatnią wielkość, i patrzy nieustraszenie.

    z tomu "Harmonium", 1923

    tłum. z angielskiego Jacek Gutorow

    *notka o autorze, inne jego wiersze w oryginale i linki
    do polskich przekładów w temacie Poezja anglojęzyczna
    Ten post został edytowany przez Autora dnia 26.01.14 o godzinie 01:29

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie Gwiazdy, planety, kosmos w poezji...
    7.05.2009, 15:05

    Thomas Hardy*

    Kometa nad Yell’ham

    I


    Zakreśla łuk nad Yell’ham Plain,
    A my śledzimy z Yell’ham Height,
    Jak ciągnie się ognisty tren
    Za dziwnym światłem z wróżb i bajd.

    II

    Zniknie; i długie lata miną,
    Nim wróci, by znów blaskiem w pędzie
    Osrebrzyć całe Yell’ham – minus
    Ty, śliczna: ciebie już nie będzie.

    tłum. Stanisław Barańczak

    *notka o autorze, inne jego wiersze i linki
    w temacie Poezja anglojęzyczna
    Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 31.12.09 o godzinie 08:52

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie Dlaczego zabijamy?
    7.05.2009, 14:42

    Thomas Hardy*

    Człowiek, którego zabił


    „Niechby się nam to spotkanie
    zdarzyło koło gospody –
    wlalibyśmy w dwa gardła po dzbanie,
    a nie mam na myśli wody!

    Ale myśmy byli na wojnie –
    Piechurzy w przeciwnych okopach;
    Ja strzeliłem do niego, on do mnie –
    On chybił, ja nie. Szkoda chłopa.

    Zabiłem go, bo... – ha, sam nie wiem,
    Czemu – bo mógł znów wystrzelić?
    Bo był wrogiem? W tym rzecz, jestem pewien:
    Był wrogiem; chociaż, jeżeli

    Było z nim jak ze mną, mógł myśleć,
    Że wojaczka to rzecz przejściowa:
    Gdy roboty nie ma, bieda ciśnie –
    I do koszar człowiek chowa.

    Ech, ta wojna – cyrk pomylony!
    Normalnie – z kimś takim popijasz
    Albo mu pożyczasz pół korony;
    A tu – strzelasz i go zabijasz”.

    1902

    tłum. Stanisław Barańczak

    *notka o autorze, inne jego wiersze i linki
    w temacie Poezja anglojęzyczna
    Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 31.12.09 o godzinie 08:49

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie Cmentarze
    7.05.2009, 14:03

    Thomas Hardy*

    Deszcz na grobie


    Chmury runęły na nią
    Ulewą nieprzebraną,
    Jakby ją chciały zmieść
    Obcesową lawiną –
    A tak niedawno dreszcz
    Bólu, skulenie ramion
    Świadczyły, jak ją ranią,
    Rażą pogardą zimną
    Strzały, słane przez deszcz:

    A tak niedawno jeszcze,
    Gdy ciepło pierwszej kropli
    Czuła na czole, już
    Śpieszniej stawiała kroki,
    Tarczą gontów i krokwi
    Chcąc bronić się przed deszczem,
    Letnią ulewą, taką,
    Co zmilknąć każe ptakom
    I z dróg spłukuje kurz.

    Gdybym to ja tam spoczął,
    Gdyby ona swój dach
    Miała w tych drzew koronach!
    Gdybym mógł – lepiej jeszcze –
    Tam, w dole, z nią w ramionach
    Leżeć pod wspólnym deszczem,
    Słyszeć przez ziemię mroczną
    Śpiew tych, co po niej kroczą,
    Jak my w minionych dniach!

    Już wkrótce kiełki trawy
    Pokażą się na szczycie
    Kopczyka, tłum jaskrawych
    Stokrotek będzie skrzyć się
    Jak rój gwiazd – a w ich świetle,
    Świeżości, żywym cieple
    Będzie coś z niej, z kochania,
    Co nie do wyczerpania
    Było przez jedno życie.

    31 stycznia 1913

    tłum. Stanisław Barańczak

    *notka o autorze, inne jego wiersze i linki
    w temacie Poezja anglojęzyczna
    Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 31.12.09 o godzinie 08:48

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie Głosy i dźwięki, szepty i krzyki
    7.05.2009, 13:34

    Thomas Hardy*

    Głos


    Z pustki po tobie wciąż wołasz mnie,
    Jakbyś mi chciała powiedzieć, że czas
    Zmarłych się cofa, że, młoda znów, zdołasz mnie
    Olśnić raz jeszcze, o tak, jeszcze raz.

    Twójże to głos? Więc się ciałem ty sama stań,
    Bądź jak w te dni, gdy, widoczna zza wierzb,
    Stałaś na progu, czekając: ta sama stań,
    W tamtej niebieskiej sukience – ty wiesz...

    Czy też nie głos to, lecz trawa i szelest jej
    W wietrze, co zrywa się, zrywa się znów,
    Jakby mi pragnął powiedzieć, że źle jest jej
    W pustce bez czasu, bez kresu, bez słów?

    Tak idę chwiejnie przed siebie,
    Liście spadają dokoła
    I słychać zawodzenie: wiatr w cierniowym krzewie
    Albo to ona woła.

    grudzień, 1912

    tłum. Stanisław Barańczak

    *notka o autorze, inne jego wiersze i linki
    w temacie Poezja anglojęzyczna
    Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 31.12.09 o godzinie 08:47

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie Głosy i dźwięki, szepty i krzyki
    6.05.2009, 16:35

    Głosy i dźwięki to jeden z mikroświatów, w którym żyjemy, od którego jesteśmy w pewnym sensie uzależnieni, ale mamy też możliwości jego modyfikacji i wzbogacania. Człowiek pierwotny żył głównie w świecie głosów i dźwięków natury: zjawisk atmosferycznych, głosów zwierząt oraz dźwięków wydawanych przez siebie, które służyły mu do komunikowania się z innymi. Z czasem wykształcił jako jedyny znany gatunek istot żywych artykułowaną mowę, bazującą na podwójnym systemie artykulacji: fonetycznym i morfologicznym (znaczeniowym). Zdaniem współczesnych antropologów i językoznawców, to właśnie tak wykształcona ludzka mowa, a mówiąc ściślej: język, odróżnia człowieka od innych istot żyjących na ziemi. Język mówiony jest bardzo ważnym elementem akustycznego środowiska człowieka. Innym elementem, który oddziałuje na zmysł słuchu jest muzyka. Zarówno językowi, jak i muzyce poświęciliśmy już i nadal poświęcamy sporo miejsca na naszym forum w odrębnych tematach.
    Pora zatem na inne „głosy i dźwięki” i – zapożyczając tytuł znanego filmu Ingmara Bergmana –
    - „szepty i krzyki” w poezji, a więc wszystko to, co słyszymy uchem, ale również to, co bezpośrednio przemawia do naszej duszy, tzw. „głosy wewnętrzne”, nazywane niekiedy „głosami sumienia”. Myślę, że jest to ciekawy obszar ludzkiej egzystencji, o którym możemy się też sporo dowiedzieć z utworów poetyckich. Poetą, który wyjątkowo dużo miejsca poświęca tym sprawom
    w swojej twórczości jest na przykład Yves Bonnefoy, prezentowany szerzej na naszej stronie
    W języku Baudelaire’a
    .

    Yves Bonnefoy

    Głos


    Nosiłem w tobie moje słowo jakby płomień,
    Ciemności zacieklejsza niż wiatr dla płomieni.
    I nic mnie nie poddało w tym głębokim starciu,
    Ani zła gwiazda ani zagubienie.
    Przeżyłem więc, lecz ogniem wspomagany,
    Cóżem znał oprócz jego skoków i załamań
    I nocy której czekam kiedy wypadają wyzute z losu szyby jej uniesień.
    Głosem tylko jestem godzącym w nieobecność
    I ona natarczywość mą zniweczy.
    Bo zostać głosem tylko znaczy zginąć wkrótce,
    Fatalny to jest trud i próżne uwieńczenie.

    Inny głos

    Roztrącając swe włosy albo popiół Feniksa,
    Jaki gest wykonujesz gdy wszystko przystaje,

    I gdy północ istnienia rzuca blask na stoły?

    *

    Jaki znak zachowujesz na swych czarnych wargach
    I jakie słowo marne kiedy wszystko milknie,

    Ostatnią głownię w drżeniu gasnących palenisk.

    *

    Potrafię w tobie żyć,
    Wydobędę z ciebie każde światło,

    Każde wcielenie, każdą rafę, każde prawo.

    *

    I przebiję próżnię, gdzie się wznoszę
    Drogą gromu,

    Najgłośniejszym krzykiem jakiego próbowano by kiedykolwiek.

    Ciche głosy i Feniks

    Głos
    W dobrej chwili otwarłeś, on przyszedł w ciemności,
    Postawił obok ciebie swą lampę kamienną,
    W twym posłaniu zwyczajnym ułożył cię nową,
    Żywy twój wzrok zmieniając na niezwykła noc.

    Inny głos
    Pierwsza z brzegu nadchodzi pod postacią ptaka,
    Do okna stuka w północ mojego czuwania.
    Otwieram i schwytana pogrążam się w śnieg,
    Umyka mi mieszkanie gdzie strzelał mój ogień.

    Głos
    Spoczywała z sercem odsłoniętym. Północą,
    Pod gęstym listowiem umarłych,
    Zbłąkanego księżyca stała się zdobyczą,
    Wspólnym domem gdzie wszystko powraca na miejsce.

    Inny głos
    Jednym gestem katedrę chłodu mi wystawił:
    O Feniksie! Straszny wierzchołku drzew spękanych
    Od zimna! Spadałam jak pochodnia ciśnięta
    W tę noc gdzie Feniks ponownie odtwarza.

    Głos

    Pamiętaj o tej wyspie gdzie ogień wzniesiono
    Z każdej żywej oliwki na wyżynnych zboczach
    Ażeby noc się stała wyższa i o świcie
    Ani wiatru nie było ani jałowości.
    Wiele dróg poczerniałych utworzy królestwo
    I dumę przywróci którą znaliśmy niegdyś,
    Bo nic nie może nabrać wiecznej siły poza
    Wiecznym ogniem i wszystkim co się w nim przetrawia.

    Więc znowu się połączę z tą ziemią popiołów,
    Pochylę serce nad jej ciałem spustoszałym.
    Czy nie jest twym życiem w głębokich alarmach,
    Którego monumentem Feniks jest na stosie?

    Ten sam ciągle głos

    Jestem jak chleb który rozerwiesz,
    Jak ogień który wzniecisz, jak woda czysta
    Która towarzyszyć ci będzie na ziemi zmarłych.

    Jak piana
    Która urodziła ci światło i przystań.

    Jak ptak wieczorny co zaciera brzegi,
    Jak wieczorny wiatr zrywający się nagle i zimny.

    tłum. Artur MiędzyrzeckiRyszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 28.06.11 o godzinie 10:01

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie W języku Baudelaire'a
    6.05.2009, 16:03


    Obrazek

    Yves Bonnefoy (ur. 1923) – francuski poeta, tłumacz i krytyk literacki. W młodości związany był z ruchem surrealistów, m. in. z André Bretonem. W poetyce surrealizmu pisał swoje pierwsze wiersze, które ukazały się w jego debiutanckim tomiku „Traité du pianiste” (Traktat pianisty, 1946). Bonnefoy nie do końca podzielał poglądy surrealistów, na przykład czerpanie inspiracji z okultyzmu, zerwał więc ostatecznie kontakty z przedstawicielami tego kierunku pod koniec lat 40-tych. Pewne elementy surrealizmu, zwłaszcza poetykę marzenia sennego, zachował jednak na trwałe w swojej twórczości. Kolejne tomy jego poezji to: „Du mouvement et de l'immobilité de Douve“ (O ruchu i martwocie Douve, 1953), „Anti-Platon” (Anty-Platon, 1953), „Hier régnant désert” (Wczoraj królując pustyni, 1958), „Pierre écrite” (Kamień zapisany, 1965), „Dans le leurre du seuil” (Ułuda progu, 1975), „Ce qui fut sans lumière” (To, co było bez światła, 1987), „Récits en rêve” (Opowiadania w snach, 1987), „Début et fin de neige, suivi de Là où retombe la flèche” (Początek i koniec śniegu, a potem Tam, gdzie upada strzała, 1991), „ La Vie errante, suivi de Une autre époque de l'écriture” (Wędrówki życia, a potem W innym okresie pisania tych słów, 1993), „La Pluie d'été” (Letni deszcz, 1999), „Le Théâtre des enfants”(Teatr dzieci, 2001), „Le Cœur-espace" (Serce-przestrzeń, 2001), „Les planches courbes” (Płyty skrzywione, 2001), „La Longue Chaîne de l'ancre” (Długi łańcuch kotwicy”, 2008). Oprócz własnej twórczości poetyckiej oraz eseistycznej znany jest ze swoich cenionych przekładów z angielskiego (W. Szekspir, J. Keats, W. B. Yeats, J. Donne) i włoskiego (F. Petrarca, G. Leopardi).
    Po polsku ukazały się dwa wybory jego poezji: Ten sam ciągle głos. Wiersze. Wybór i przekład Artur Międzyrzecki. PIW, Warszawa 1968 oraz Poezje. T. 1-2. Wybór i przekład Adam Wodnicki. A&D, Kraków 1994.

    Douve parle

    I


    Quelquefois, disais-tu, errante à l'aube
    Sur des chemins noircis,
    Je partageais l'hypnose de la pierre,
    J'étais aveugle comme elle.
    Or est venu ce vent par quoi mes comédies
    Se sont élucidées en l'acte de mourir.

    Je désirais l'été,
    Un furieux été pour assécher mes larmes,
    Or est venu ce froid qui grandit dans mes membres
    Et je fus éveillée et je souffris.

    II

    Ô fatale saison,
    Ô terre la plus nue comme une lame!
    Je désirais l'été,
    Qui a rompu ce fer dans le vieux sang?

    Vraiment je fus heureuse
    À ce point de mourir.
    Les yeux perdus, mes mains s'ouvrant à la souillure
    D'une éternelle pluie.

    Je criais, j'affrontais de ma face le vent...
    Pourquoi haïr, pourquoi pleurer, j'étais vivante,
    L'été profond, le jour me rassuraient.

    III

    Que le verbe s'éteigne
    Sur cette face de l'être où nous somnes exposés,
    Sur cette aridité que traverse
    Le seul vent de finitude.

    Que celui qui brûlait debout
    Comme une vigne,
    Que l'extrême chanteur roule de la crête
    Illuminant
    L'immense matière indicible.

    Que le verbe s'éteigne
    Dans cette pièce basse où tu me rejoins,
    Que l'âtre du cri se resserre
    Sur nos mots rougeoyants.

    Que le froid par ma mort se lève et prenne un sens.

    przekład Artura Międzyrzeckiego pt. „Douve mówi”
    w temacie Śmierć

    z tomu „Du mouvement et de l'immobilité de Douve“, 1953


    La maison natale (fragm.)

    I

    Je m’éveillai, c’était la maison natale,
    L’écume s’abattait sur le rocher,
    Pas un oiseau, le vent seul à ouvrir et fermer la vague,
    L’odeur de l’horizon de toutes parts,
    Cendre, comme si les collines cachaient un feu
    Qui ailleurs consumait un univers.
    Je passai dans la véranda, la table était mise,
    L’eau frappait les pieds de la table, le buffet.
    Il fallait qu’elle entrât pourtant, la sans-visage
    Que je savais qui secouait la porte
    Du couloir, du côté de l’escalier sombre, mais en vain,
    Si haute était déjà l’eau dans la salle.
    Je tournais la poignée, qui résistait,
    J’entendais presque les rumeurs de l’autre rive,
    Ces rires des enfants dans l’herbe haute,
    Ces jeux des autres, à jamais les autres, dans leur joie.

    przekład Adama Wodnickiego pt. „Rodzinny dom I”
    w temacie Co się poetom śni...?


    IV

    Une autre fois.
    Il faisait nuit encore. De l’eau glissait
    Silencieusement sur le sol noir,
    Et je savais que je n’aurais pour tâche
    Que de me souvenir, et je riais,
    Je me penchais, je prenais dans la boue
    Une brassée de branches et de feuilles,
    J’en soulevais la masse, qui ruisselait
    Dans mes bras resserrés contre mon cœur,
    Que faire de ce bois où de tant d’absence
    Montait pourtant le bruit de la couleur,
    Peu importe, j’allais en hâte, à la recherche
    D’au moins quelque hangar, sous cette charge
    De branches qui avaient de toute part
    Des angles, des élancements, des pointes, des cris.

    Et des voix, qui jetaient des ombres sur la route,
    Ou m’appelaient, et je me retournais,
    Le cœur précipité, sur la route vide.

    przekład Adama Wodnickiego pt. „Rodzinny dom IV”
    w temacie Co się poetom śni...?


    VI

    Je m’éveillai, mais c’était en voyage,
    Le train avait roulé toute la nuit,
    Il allait maintenant vers de grands nuages
    Debout là-bas, serrés, aube que déchirait
    A des instants le lacet de la foudre.
    Je regardais l’avènement du monde
    Dans les buissons du remblai; et soudain
    Cet autre feu, en contrebas d’un champ
    De pierres et de vignes. Le vent, la pluie
    Rabattaient sa fumée contre le sol,
    Mais une flamme rouge s’y redressait,
    Prenant à pleine mains le bas du ciel.
    Depuis quand brûlais-tu, feu des vignerons?
    Qui t’avait voulu là et pour qui sur terre?

    Après quoi il fit jour; et le soleil
    Jeta de toutes parts ses milliers de flèches
    Dans le compartiment où des dormeurs
    La tête dodelinait encore, sur la dentelle
    Des coussins de lainage bleu. Je ne dormais pas,
    J’avais trop l’âge encore de l’espérance,
    Je dédiais mes mots aux montagnes basses,
    Que je voyais venir à travers les vitres.

    przekład Adama Wodnickeigo, pt. „Rodzinny dom VI”,
    w temacie Wspomnienia


    X

    La vie, alors ; et ce fut à nouveau
    Une maison natale. Autour de nous
    Le grenier d’au-dessus l’église défaite,
    Le jeu d’ombres léger des nuées de l’aube,
    Et en nous cette odeur de la paille sèche
    Restée à nous attendre, nous semblait-il,
    Depuis le dernier sac monté, de blé ou seigle,
    Dans l’autrefois sans fin de la lumière
    Des étés tamisés par les tuiles chaudes.
    Je pressentais que le jour allait poindre,
    Je m’éveillais, et je me tourne encore
    Vers celle qui rêva à côté de moi
    Dans la maison perdue. A son silence
    Soient dédiés, au soir,
    Les mots qui semblent ne parler que d’autre chose.

    (Je m’éveillais,
    J’aimais ces jours que nous avions, jours préservés
    Comme va lentement un fleuve, bien que déjà
    Pris dans le bruit des voûtes de la mer.
    Ils avançaient, avec la majesté des choses simples,
    Les grandes voiles de ce qui est voulaient bien prendre
    L’humaine vie précaire sur le navire
    Qu’étendait la montagne autour de nous.
    O souvenir,
    Elles couvraient des claquements de leur silence
    Le bruit, d’eau sur les pierres, de nos voix,
    Et en avant ce serait bien la mort,
    Mais de cette couleur laiteuse du bout des plages
    Le soir, quand les enfants
    Ont pied, loin, et rient dans l’eau calme, et jouent encore.)

    przekład Adama Wodnickeigo, pt. „Rodzinny dom X”,
    w temacie Wspomnienia

    z tomu „Les planches courbes”, 2001


    Inne wiersze Yvesa Bonnefoy’a w tematach: W poetyckim terrarium,
    Cóż jest piękniejszego niż (wysokie) drzewa..., Pory roku, Cisza w poezji,
    Mój świat, O przemijaniu, W zamieci słowa, Głosy i dźwięki, szepty i krzyki,
    Dawni Mistrzowie, Piękno
    Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 03.01.12 o godzinie 14:05

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie Wspomnienia
    6.05.2009, 11:29

    Yves Bonnefoy

    Rodzinny dom
    (fragm.)

    VII

    I przypominam sobie, był poranek, lato,
    Okno wpółuchylone, podszedłem
    I zobaczyłem ojca; stał w głębi ogrodu.
    Wyprostowany, nieruchomy, patrzył,
    Na co? Na kogo? Nie wiedziałem, gdzieś bardzo daleko,
    Już przygarbiony, lecz wznosząc spojrzenie
    Ku temu, co niemożliwe, albo niespełnione.
    Położył na ziemi rydel i motykę,
    Powietrze było rześkie w ten poranek świata,
    Lecz świeżość jest niepojęta i okrutne
    Jest wspomnienie poranków dzieciństwa.
    Kim był, jakim był wtedy w świetle,
    Ja nie wiedziałem, i do dzisiaj nie wiem.
    Ale widzę go także, jak idzie powoli
    Po bulwarze, ach, ileż zmęczenia
    Spowalniało jego niegdysiejsze kroki,
    Wracał do pracy, gdy ja się włóczyłem
    Z kilkoma chłopakami z klasy
    Wczesnym popołudniem, jeszcze niespełnionym.
    Tym jego krokom, widzianym z daleka
    Poświęcam te słowa, które nic nie mówią.

    (Jadalnia, letnie popołudnie w niedzielę,
    Zamknięte okiennice bronią przed upałem,
    Gdy stół już sprzątnięty
    Proponuje mi karty, bo w rodzinnym domu
    Nie ma innych obrazów, aby zaspokoić
    Głód marzeń, a potem wstaje i wychodzi.
    Dziecko zgarnia nieporadnie karty)
    Zamienia na inne, wzięte z innej talii,
    Te , które wygrywają. I czeka
    W napięciu, aż gra się rozpocznie od nowa,
    I ten, który stracił, wygra i to tak chwalebnie
    Że stanie się to znakiem, i będzie nim żywić,
    Już samo nie wie, jak wielką nadzieję.
    Potem drogi się rozdzielają, jedna
    Prawie natychmiast się gubi, i to jest
    Niepamięć, mimo wszystko, żarłoczna niepamięć.

    Przekreśliłbym sto razy
    Te słowa, wszędzie, w wierszu, prozie
    Lecz nie mogę sprawić
    Aby nie wypływały na powierzchnię mowy.

    VIII

    Otwieram oczy i to jest mój rodzinny dom,
    Taki, jakim naprawdę był, nic więcej.
    Ta sama skromna jadalnia, z oknem
    Wychodzącym na sad śliwkowy, ciągle taki sam.
    W okiennej wnęce mężczyzna i kobieta,
    Siedzą twarzą w twarz, rozmawiają wreszcie
    Dziecko widzi ich z głębi ogrodu,
    Patrzy na nich, wie
    Że takie słowa mają moc narodzin.
    W głębi pokoju, za rodzicami, rozpełza się mrok.
    Mężczyzna wrócił właśnie z pracy. Zmęczenie,
    Jedyna aureola spowolniałych ruchów,
    Jaką jego synowi dane było dostrzec
    Już go oddala od tego wybrzeża.

    IX

    I oto wreszcie nadszedł taki dzień
    Gdy usłyszałem tę strofę niezwykłą
    Keatsa, wizję Ruth: „when, sick for home,
    She stood in tears amid the alien corn”.

    I wcale nie musiałem
    Zgłębiać znaczenia tych słów
    Bo od dzieciństwa nosiłem je w sobie,
    Mogłem je tylko odnaleźć i kochać,
    Gdy powracały z głębi mego życia.

    Bo cóż mogłem zatrzymać
    Z niknącej obecności matczynej,
    Prócz odczucia wygnania i łez
    Które mąciły obraz, każąc mi dostrzegać
    We wszystkim wokół miejsce utracone?

    X

    A zatem życie; i to był znowu
    Rodzinny dom. Wokół nas
    Strych nad nawą kościoła w ruinie,
    Gra lekkich cieni, we mgłach, o poranku
    A w nas ów zapach ździebeł suchej słomy
    Który tu czekał, jak nam się zdawało,
    Z ostatnim wniesionym workiem pszenicy lub żyta,
    W to niegdyś, niekończących się, świetlistych lat
    Przesianych przez szpary w gorących dachówkach.
    Już przeczuwałem ten dzień, który wstanie,
    Budziłem się i ciągle jeszcze się odwracam,
    Ku tej, która śniła u mojego boku
    W utraconym domu. Jej milczeniu
    Niech będą poświęcone w godzinie wieczoru
    Słowa, co zdają się mówić całkiem inne rzeczy.

    (Budziłem się,
    Kochałem te dni nasze, bezpieczne,
    Jak wolno płynąca rzeka, choć już pochwycona
    W głuche głosy morskiego sklepienia.
    Nadchodziły w majestacie rzeczy zwykłych,
    Wielkie żagle tego, co jest, pragnęły przygarnąć
    Niepewne, ludzkie życie na statek
    Gdy dookoła piętrzyły się góry.
    O, wspomnienie,
    I wypełniały biczowaniem ciszy
    Szum wody po głazach naszych ludzkich głosów,
    Przed którymi biegnie, oczywiście, śmierć
    Choć w mlecznym kolorze owych skrawków plaż
    Wieczorem, gdy dzieci czując pod nogami grunt,
    Brodząc daleko w wodzie, bawią się i śmieją).

    XI

    I znów ruszam w drogę
    Która pnie się pod górę, skręca; wrzosowiska, wydmy
    Nad nieuchwytnym jeszcze szelestem, niekiedy
    Z ulotnym skarbem ostu modrego na piaskach.
    Tu czas zapada w otchłań, i oto
    Wieczna woda, która faluje wśród pian,
    Gdy ja dotykam już stopą wybrzeża.
    I widzę statek, co czeka na redzie,
    Czarny, jak świecznik o wielu ramionach,
    Ogarniętych płomieniem i dymem.
    Co robić?, zewsząd dobiegają krzyki
    Czy wspomóc tych, którzy błagają,
    Pragną się dostać na ląd? Tak, krzycz głośno, cieniu
    I widzę tych, którzy nocą
    Spieszą wpław ku statkowi, trzymając
    W rękach wzniesionych nad wzburzoną falą
    Lampy z długimi, barwnymi wstęgami,
    Prawdziwe piękno, w swym miejscu narodzin,
    Kiedy jest jeszcze najprawdziwszą prawdą.

    XII

    Pięknem i prawdą, lecz te strome fale
    I krzyki, które trwają. Jak zachować
    Wśród tego zgiełku słyszalną nadzieję,
    Jak sprawić, aby schyłek stał się odrodzeniem,
    Aby dom się otworzył od środka
    I aby śmierć nie odpędzała
    Od drzwi tego, co prosił o miejsce narodzin?

    Teraz rozumiem, że ta, która nocą
    Zastukała do moich drzwi, szukając schronienia
    To była Ceres i nagle
    Na dworze, cała jej piękność, jej światło
    A także jej pragnienie, potrzeba
    Picia z czary nadziei, zachłannie, aż do dna,
    Ponieważ gdzieś zbłądziło, lecz jeszcze
    Można było przecież odnaleźć to dziecko,
    Którego nie umiała, choć boska i bogata sobą,
    Unieść w płomieniu młodych pędów zboża,
    Aby się śmiało, w pewności, która darzy życiem
    Nim upomną się o nie bogowie umarłych.

    I litości dla Ceres, nie grymas szyderczy,
    Spotkanie na rozstajach wśród głębokiej nocy,
    Krzyk wezwań ukryty w słowach, nawet bez odzewu,
    Słowo, choć ciemne, ale które może
    Pokochać wreszcie Ceres, co cierpi i szuka.

    z tomu „Les planches courbes", 2001

    tłum. Adam Wodnicki


    Pierwsza część poematu, I-VI, w temacie Co się poetom śni...?Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 07.05.09 o godzinie 02:23

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie Co się poetom śni ...?
    6.05.2009, 11:23

    Prezentowany poniżej poemat Yvesa Bonnefoy'a "Rodzinny dom" ("La maison natale") wyjątkowo trudno poddaje się tematycznej klasyfikacji. Ogromne bogactwo treści
    i znaczeń (wspomnienia, dom rodzinny, rodzice, podróże w czasie i przestrzeni, sens życia i śmierci, sens sztuki) i to wszystko napisane w poetyce marzenia sennego, predestynują ten utwór do różnych tematów na naszym forum. Zdecydowałem się zaprezentować go w dwóch częściach: utwory I-VI - z uwagi na dominującą poetykę snu - w tym temacie, natomiast utwory VII-XII w temacie "Wspomnienia". Uważam jednak, że wszystkie dwanaście utworów, składających się na ten poemat, należy czytać jako jedną całość, a zastosowaną tu klasyfikację tematyczną traktować jedynie jako zabieg techniczny, który nie powinien rzutować na interpretację całego utworu. Życzę miłej lektury i gwarantuję, że nie będzie to stracony czas dla koneserów poezji
    z najwyższej półki. R.

    Yves Bonnefoy

    Rodzinny dom
    (fragm.)

    I

    Zbudziłem się i to był mój rodzinny dom
    Piana musowała rozbijając się o skałę
    Ani jednego ptaka, wiatr tylko otwierał i zamykał falę.
    A dookoła zapach horyzontu
    I popiół, jakby pagórki ukrywały ogień,
    Który gdzieś indziej spalał cały świat.
    Przeszedłem na werandę, stół był zastawiony,
    O nogi stołu, o kredens, uderzała woda.
    Jednak wejść musiała ta, co nie ma twarzy,
    Przecież wiedziałem, że potrząsa drzwiami
    Korytarza, od strony ciemnych schodków, ale nadaremnie,
    Już tak wysoko stała woda w sali.
    Szarpałem klamką: stawiała mi opór,
    Prawie słyszałem, tam na drugim brzegu
    Głosy, śmiech dzieci wśród wysokiej trawy.
    Zabawy innych, zawsze innych, radość...

    II

    Zbudziłem się i to był mój rodzinny dom.
    We wszystkich pokojach padał lekki deszcz
    Przechodziłem od jednego do drugiego, patrząc
    Na wodę, która połyskiwała na lustrach
    Zrzuconych tu, poskładanych, niektórych rozbitych.
    Zepchniętych między meble, opartych o ściany.
    W ich sennych odbiciach nagle jakaś twarz
    Wyłaniała się, uśmiechnięta słodko
    I tak inaczej, niż mógłby uśmiechać się świat.
    A ja niepewnie dotykałem w lustrze
    Rozrzuconych włosów bogini,
    I odkrywałem pod wodnym welonem
    Smutną i nieobecną twarz małej dziewczynki,
    Zdziwienie pomiędzy bytem a niebytem,
    Dłoń, która nie śmie dotknąć oparu na szkle,
    Potem słyszałem jak śmiech się oddala,
    Błądzi po korytarzach bezludnego domu.
    Tutaj zawsze zostanie dar marzenia,
    Dłoń wyciągnięta, co nie sięgnie brzegu
    Za wartką wodą, gdzie znika wspomnienie.

    III

    Zbudziłem się i to był mój rodzinny dom,
    Noc zapadała i ze wszystkich stron
    Dokoła naszej furty cisnęły się drzewa.
    I w lodowatym wietrze stałem na progu.
    Lecz nie, nie sam; dwie wielkie istoty
    Rozmawiały przeze mnie, ponad moją głową,
    Ta jedna za mną, stara, zła i pokrzywiona,
    Druga na dworze, jak wysoka lampa,
    Piękna, z pucharem w dłoni, który jej podano,
    A ona piła, chciwie, gasząc swe pragnienie
    Czyżbym chciał szydzić? Nie, na pewno nie
    To raczej był miłosny krzyk
    Ale krzyk z całą zmiennością rozpaczy,
    I trucizna krążyła we wszystkich mych członkach
    Pokonała, wyśmiana Ceres tego, kto ją kochał.
    Tak dzisiaj mówi życie, uwięzione w życiu.

    IV

    Innym razem.
    Była jeszcze noc. I woda bezgłośnie
    Spływała na czarną ziemię,
    A ja wiedziałem, że moim jedynym
    Zadaniem jest pamiętać i śmiałem się,
    Schylałem, podnosiłem z błota
    Pełne naręcze gałęzi i liści,
    Dźwigałem je, ciężkie, nasycone wodą
    Brałem w ramiona, tuliłem do serca.
    Co robić z drewnem, gdzie wzbiera tak wiele
    Nieobecności hałasem koloru,
    Nieważne, spiesznie biegłem na poszukiwanie
    Jakiejś szopy, zgięty pod ciężarem
    Gałęzi, w których się czaiły
    Raniące drzazgi, ból, kolce i krzyki.

    I głosy, które słały cienie na gościniec,
    Lub mnie wzywały; i z bijącym sercem
    Odwracałem się i widziałem tylko pustą drogę.

    V

    A teraz, i w tym samym śnie
    Leżę na samym dnie barki,
    Z czołem wspartym o burtę, mając przed oczami wygięte deski.
    Słucham jak z dołu uderza w nie rzeka.
    Czuję, że nagle dziób barki się dźwiga,
    Wyobrażam sobie, że to już jest ujście,
    Lecz wzrok mam wbity w drewno pokładu
    Które ma zapach kleju, ostry zapach smoły.
    Nazbyt bogate i nazbyt świetliste
    Są obrazy, które w mój sen się zbiegły.
    I po cóż oglądać gdzieś na zewnątrz siebie
    Rzeczy, które mówią słowami, lecz nie przekonują,
    Ja pragnę mniej mrocznego lub wyższego brzegu.

    A jednak się wyrzekam tej ruchomej ziemi,
    Pod ciałem, co szuka siebie, wstaję
    Chodzę po domu, od sali do sali,
    A tych sal jest teraz bez liku,
    I słyszę jakieś głosy i krzyki za drzwiami,
    Bezradny wobec cierpień, które biją ślepo
    W zmurszałe odrzwia, biegnę,
    Ta noc jest nie do zniesienia, wchodzę przerażony
    Do sali zastawionej szkolnymi ławkami,
    Patrz, słyszę głos, to była kiedyś twoja klasa,
    Patrz, na ścianach twe pierwsze obrazy
    Patrz, to drzewo, patrz, pies, który szczeka,
    I mapa świata na żółtym ekranie
    To wypłowienie nazw, imion i kształtów,
    Zawieszone istnienie rzek, górskich łańcuchów
    W bieli, która odrętwia mowę,
    Widzisz, to była twa jedyna księga. Gipsowa Izyda
    Na złuszczonej ścianie nie miała
    I mieć nie będzie dla ciebie niczego,
    Co mogłoby odsłonić lub zamknąć nad tobą.

    VI

    Obudziłem się i było to podczas podróży,
    Mój pociąg toczył się przez całą noc,
    I pędził teraz ku wielkim obłokom,
    Spiętrzonym, zwartym; w świt, który co chwila
    Rozdzierała na dwoje wstęga błyskawicy.
    Widziałem narodziny świata
    W krzakach nasypu; i nagle
    Ten inny ogień dołem, na granicy pola
    Winorośli i głazów. Deszcz i zawierucha
    Przyciskały do ziemi dym, lecz rudy płomień
    Rowichrzał się znowu
    I chwytał chciwie rąbek nieboskłonu.
    Od kiedy płoniesz, ogniu winogradów?
    Kto cię tam zaprószył, dla kogo na ziemi?

    A potem nastał dzień; i słońce
    Wstrzeliło zewsząd tysiące swych strzał
    Do przedziału, gdzie głowy podróżnych
    Kołysały się sennie wsparte na koronkach
    Poduszek z niebieskiej włóczki. Ja nie spałem,
    Byłem w wieku zbyt wielkich nadziei,
    Zwracałem słowa ku niskim pagórkom
    Nadbiegającym ku mnie za szybą wagonu.

    z tomu „Les planches courbes", 2001

    tłum. Adam Wodnicki


    Druga część poematu, VII-XII, w temacie WspomnieniaRyszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 07.05.09 o godzinie 02:15

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie Dawni Mistrzowie
    6.05.2009, 09:43

    Yves Bonnefoy

    Sztuka poetycka


    Kształt oddzielony od głównych swoich konarów,
    Piękno całe w niepokoju na niskim niebie.

    W jakim palenisku odtworzyć ogień twojej twarzy,
    O schwytana Menado rzucona głową w dół!

    Sztuka poezji

    Pogłębił się wzrok poza tą nocą.
    Znieruchomiały i wyschły ręce.
    Zjednano gorączkę. Powiedziano sercu
    By sercem było. Gnieździł się demon w tych żyłach
    I uciekł krzycząc.
    Mieszkał w ustach ciemny głos krwawiący
    I uładzono go i zapomniano.

    tłum. Artur MiędzyrzeckiRyszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 01.08.09 o godzinie 21:27

  • Ryszard Mierzejewski
    Wpis na grupie Ludzie wiersze piszą... w temacie W zamieci słowa...
    6.05.2009, 09:26

    Yves Bonnefoy

    * * *


    Jakie słowo wyłoniło się przy mnie,
    Jaki krzyk się zrywa na nieobecnych ustach?
    Ledwo mnie dobiega to wołanie,
    Ledwo wyczuwam ten oddech mówiący moje imię.

    A jednak ten krzyk nade mną pochodzi ode mnie,
    Zamurowany jestem w swoim dziwaczeniu.
    Jaki boski i jaki cudowny głos
    Zechciał zamieszkać w moim milczeniu?

    tłum. Artur Międzyrzecki

Dołącz do GoldenLine

Oferty pracy

Sprawdź aktualne oferty pracy

Aplikuj w łatwy sposób

Aplikuj jednym kliknięciem

Wyślij zaproszenie do