Wypowiedzi
-
Laura Riding*
Domy
Dachy tego miasta, blada mgła
Majaczy nad ostrością na dole –
Ściany wpędzone w kąty dłońmi zimnych kobiet.
Kominki ironii.
Nie będziemy się dziwić oszronionym lustrom –
Okna zdradzają tajemnice,
Lustra nie.
W domach tego miasta zimnych kobiet
Znajdują się cienie.
Może to są dzieci.
Tak wstydliwie drażnią światło.
Są zmęczone lilie, podparte apatią.
fragm. poematu „The City of Cold Women”, 1924
tłum. Julia Fiedorczuk
*notka o autorce, inne jej wiersze w wersji oryginalnej i linki
do polskich przekładów w temacie Poezja anglojęzycznaRyszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 11.03.12 o godzinie 10:59 -
Laura Riding*
Głosy
Istnieją takie cienkie słowa dla tak cienkich warg?
Uśmiechy są znikliwsze od śmiechu,
Ból to ich jedyne echo.
fragm. poematu „The City of Cold Women”, 1924
tłum. Julia Fiedorczuk
*notka o autorce, inne jej wiersze w wersji oryginalnej i linki
do polskich przekładów w temacie Poezja anglojęzycznaRyszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 11.03.12 o godzinie 10:46 -
Kenneth Koch
Wariacje na temat Williama Carlosa Williamsa*
1
Zrąbałem siekierą domek, który budowałaś za swoje oszczędności,
żeby w nim zamieszkać od przyszłego lata.
Przykro mi, ale było rano, nie miałem się czym zająć,
a te drewniane belki wyglądały tak zachęcająco.
2
Śmieliśmy się razem z grządki malw,
a potem spryskałem je ługiem.
Wybacz. Nie wiedziałem po prostu co robię.
3
Dałem komuś pieniądze, które uskładałaś i za które miałaś żyć
przez następne dziesięć lat.
Człowiek, który o nie prosił, miał na sobie wyświechtane ubranie,
a mocny marcowy wiatr na progu domu był tak soczysty i zimny.
4
Wczoraj wieczorem poszliśmy na potańcówkę i złamałem ci nogę.
Wybacz. Byłem niezdarny
i chciałem cię mieć przy sobie tu na oddziale, gdzie jestem ordynatorem
tłum. Stanisław Barańczak
*zob. William Carlos Williams “Chcę ci tylko powiedzieć, że” w temacie Potrawy i napoje...Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 08.05.09 o godzinie 14:43 -
Gwendolyn Brooks
My na pełnym luzie
Bilardziści:
siedmiu "Pod Złotą Szuflą"
My na pełnym luzie. My
W barze, nie w budzie. My
A akcji nad ranem. My
Wiemy, co grane. My
Czujemy bluesa. My
Czad czerwca w płuca. My
Doskok i chodu. My
Wcześnie do grobu.
tłum. z angielskiego Stanisław BarańczakTen post został edytowany przez Autora dnia 22.02.14 o godzinie 11:41 -
Anne Sexton
Wiosenne popołudnie
Każda rzecz jest żółta, jest zielona.
Nasłuchuj jej gardła, jej ziemskiej skóry,
suchych jak kość głosów żab,
pulsujących jak reklamy.
Małe leśne zwierzątka
zanoszą swe maski pośmiertne
do ciasnej zimowej pieczary.
Strach na wróble wyjął
dwoje oczu jak diamenty
i odszedł do wioski.
Generał i listonosz
odłożyli swoje tobołki.
To zdarzyło się kiedyś,
lecz wciąż jest aktualne.
Wszystko jest tu możliwe.
Dlatego też
młoda dziewczyna zdjęła
zimowe ubranie i swobodnie
wspięła się na gałąź drzewa,
zawieszoną nad rozlewiskiem rzecznym.
Wniknęła w tę gałąź
głęboko ponad schronieniem ryb,
które przepływają przez jej odbicie
i płyną w górę i w dół po schodach jej nóg,
Jej ciało unosi chmury w drodze do domu.
Spogląda na swą twarz odbitą
w rzece, do której ślepi mężczyźni
przychodzą by kąpać się w południe.
Dlatego też
ziemia, ten zimowy koszmar,
wyleczyła swe rany i rozkwitła.
zielonym ptactwem i witaminami.
Dlatego też
drzewa obracają się w swoich okopach
i unoszą w delikatnych palcach
małe deszczowe kielichy.
Dlatego też
pewna kobieta stojąc przy piecu
śpiewa i gotuje kwiaty.
Każda rzecz jest żółta, jest zielona.
Wiosna na pewno pozwoli
zupełnie nagiej dziewczynie
przewracać się w blasku słońca bez obawy
na tym nowym posłaniu.
Naliczyła już siedem
kwiatów w zielonym zwierciadle.
Dwie rzeki łączą się pod nią.
Twarz dziecka marszczy się
na wodzie i na zawsze znika.
Widać jedynie kobietę
w jej cielesnej piękności.
Jej wypieszczona i odporna skóra
spoczywa głęboko pod drzewem podwodnym,
Wszystko jest możliwe,
a ślepi mężczyźni znów widzą.
tłum. z angielskiego Teresa TruszkowskaTen post został edytowany przez Autora dnia 16.03.14 o godzinie 04:39 -
A. R. Ammons*
Sprawozdanie z poczynionych postępów
Zajmuję się
teraz rzeczami
tak małymi,
że kiedy na nie
huknę Hu!,
to znikam
tłum. Stanisław Barańczak
*notka o autorze, inne jego wiersze i linki
w temacie Poezja anglojęzycznaRyszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 24.04.10 o godzinie 08:25 -
A. R. Ammons
Rozmowa z górą
Szedłem drogą w kurzu,
kiedy góra
po przeciwległej stronie
wdała się ze mną w milczenie:
jak to jest, zapytałem,
że nie znane mi jest coś takiego
jak twoja masywna symetria i spoczynek:
a jeśli nawet, odparła góra,
to co, chciałbyś
tak tkwić
osadzony tu
bez perspektywy żadnej zmiany, podniesiony
na poziom wiecznie tego samego widoku:
więc poszedłem dalej
licząc swoje niezliczone palce
tłum. z angielskiego Stanisław Barańczak
w wersji oryginalnej pt. "Mountain Talk"
w temacie Poezja anglojęzyczna
Corsons Inlet
Również dzisiejszego ranka poszedłem na spacer wydmami
do morza,
później skręciłem w prawo naprzeciw
grzywaczy
okrążyłem nagi półwysep
i wróciłem
wzdłuż brzegu zatoczki:
było parno, prażyło słońce, od morza dął wiatr, równomierny
i bystry, ostro zacinający piaskiem,
parę razy przebiło się słońce,
ale po chwili
zaciągnęło się na dobre:
spacer mnie oswobadzał, uwalniał od form,
linii pionowych,
prostych, przecznic, pudeł, od postronka
myśli,
popychał ku odcieniom, cieniowaniom, skrętom, płynnym wzlotom
i splotom wzroku:
pozwalam sobie na zawirowania znaczeń:
dopasowuję się do kierunku sensu
biegnącego
jak strumyk przez geografię moich tekstów:
w tym, co mówię
można odnaleźć
zawijasy zdarzeń
przypominające poszarpane brzegi zatoczki:
są tu wydmy ruchu,
organizacje trawy, białe, piaszczyste ścieżki pamiętania
wzdłuż całej drogi lustrzanego umysłu:
ale Całość mnie przerasta: jest sumą wypadków, której nie umiem
zgłębić, księgą główną, której nie umiem prowadzić, rachunkowością
przerastającą rachunki:
w przyrodzie jest tylko kilka ostrych linii: są połacie
pierwiosnków
mniej czy bardziej rozproszonych;
bezładny ład woskownicy; między rzędami
wydm
nieregularne gromadki trzciny;
choć nie tylko trzciny, również trawy, woskownicy, krwawnika,
wszystkiego...
głównie trzciny:
nie doszedłem do żadnych wniosków, nie wzniosłem żadnych barier
utrudniających wejście czy wyjście, oddzielających wewnętrzne
od zewnętrznego: nie narysowałem
żadnych linii:
skoro
wielotysięczne wydarzenia piasku
zmieniają kształt wydmy, który jutro nie będzie
taki sam,
także ja pragnę im towarzyszyć, pogodzić się
z myślą,
która się oto staje, nie określać początków ani końców, nie wznosić
ścian:
stopniowo ląd opada trawiastymi wydmami do strumyka,
pod strumyk: ale nie ma żadnych granic, choć
łatwo zauważyć jego opadanie
jak każdą wyrazistość: ale „wyrazistość" jest rozproszona,
pojawia się na większym odcinku
niż ten, który mieści się w granicach umysłu:
wczorajszej nocy była pełnia: dziś odpływ był niski:
naraził czarne ławice małż na niebezpieczeństwo
powietrza,
a, wcześniej, słońca,
szarpał w górę i w dół linię wody, niedokładną linię wody,
wciąż przyłapywaną na gorącym uczynku przemiany:
młoda, cętkowana mewa stała samotnie na ławicy
i jadła
aż zwróciła: inna mewa, skrzekiem obwieszczając swoje posiadanie,
rozłupała kraba, wydłubała wnętrzności, połknęła miękkie nogi,
czerwonawy kamusznik podbiegł po resztki:
ryzyko jest ogromne: każde stworzenie
oblężone: główną potrzebą jest życie, zachowanie życia: mała
biała czapla o czarnych nóżkach, jaka piękna, skrada się cicho
i bada płyciznę, pędzi do brzegu,
aby zadźgać - co? nie mogłem
dostrzec przez nabrzeżny muł - przerażonego
kraba?
wieścią, która rozchodziła się po mojej lewej stronie
ponad wydmami i trzcinami, i kępkami woskownicy, była
jesień: tysiące jaskółek
zbierały się do odlotu:
ład poddawany
nieustannym zmianom: zgromadzenie
bogate w entropię: mimo to łatwo dające się odróżnić, ogarnąć
jako jedno zdarzenie,
a nie chaos: przygotowania do
ucieczki przed zimą,
ćwir, ćwir, ćwir, ćwir, skrzydła przeszukujące zielone kępki,
dzioby
w woskownicach,
zmysły wypełnione wiatrem, lotem, linią krzywą,
dźwiękiem:
możliwość zasady jako sumy braku zasad:
„pole” działania
z ruchomym, nieobliczalnym centrum:
z mniejszej perspektywy, ład szczelnie wypełniony kształtem:
maleńkie, niebieskie kwiaty na bezlistnym chwaście: pancerz kraba:
muszla ślimaka:
pulsowanie ładu
w brzuchach plamiaków: odpryski ładu połykane,
łamane, przepuszczane przez błony,
aby wzmocnić łady wyższego rzędu: ale z dalszej perspektywy nie ma
linii prostych ani niezmiennych kształtów: jest dzianie się
dośrodkowe i odśrodkowe,
zgodne ze sobą i sobie przeciwne, milionów zdarzeń: ten oto
widok
jest po to, abym
nie wziął bezkształtu
za kształt:
odprysków ładu za uproszczenia, za rezultaty nie wziętych
w rachubę działań,
albo rodzaj wyników, nieprzewidywalnie (widząc, jak zbliżam się
do wierzchołka wydmy,
jaskółki
mogłyby poderwać się do lotu - jakieś inne poletka woskownicy
mogłyby wejść w jesień
bez owoców) i jest spokój:
żadnej formy strachu, żadnego gwałtu obrazów, planu
ani myśli:
żadnej propagandy, żadnych poniżeń ze strony rzeczywistości:
strach jest wszechobecny, ale nie ma formy, wszystkie możliwości ucieczki stoją otworem: nie zamykają się żadne drogi, można
jedynie nagle wszystkie je utracić:
widzę wąskie odpryski ładu, ograniczone naprężenia, ale
nie ulegnę pokusie łatwego zwycięstwa:
wciąż działają wokół mniej skupione, rozleglejsze siły:
chcę spróbować
dopiąć do ładu powiększającą się dziedzinę bezładu, wciąż
większe pole działania, jednocześnie ciesząc się wolnością,
którą daje fakt, że
Pole Działania wymyka mi się, że nie ma ostatecznej wizji,
że nie dane mi było nic zobaczyć w całości,
że jutro nowy spacer będzie nowy.
tłum. z angielskiego Paweł Marcinkiewicz
w wersji oryginalnej pt. „Corsons Inlet”
w temacie Poezja anglojęzycznaTen post został edytowany przez Autora dnia 16.03.14 o godzinie 04:47 -
James Schuyler*
Światło wewnątrz
i światło na zewnątrz: cień
dżdżystego, kwietniowego ranka:
subtelne cienie
rzucane w tył przez światło lampy
na dzienne światło,
miękkie, nienachalne dzienne światło,
esencja
powierzchni chmur
opada mgliście na ulicę:
a niebiała
biel wokół wygiętej fotografii
modeluje się
jak północne światło,
które wymodelowało twarz na fotografii:
i naprzeciw okna
drzewo pokazuje
każdy lekko zabarwiony liść,
kolejny cienisty cień, niektóre
są przeźroczyste, niektóre
nie: a w rogu
ciemność przecięta
światłem, które pada
z wewnątrz (wytworzone
przez swą nieobecność),
spoczywa świecąc wewnątrz siebie:
świecąca ciemność wewnątrz.
tłum. z angielskiego Paweł Marcinkiewicz
*notka o autorze, inne jego wiersze w wersji oryginalnej i linki
do polskich przekładów w temacie Poezja anglojęzycznaTen post został edytowany przez Autora dnia 13.12.13 o godzinie 01:32 -
A. R. Ammons
Potęga ośnieżonego pnia
Zwłaszcza zwalone drzewo,
które śnieg znajduje
w lesie, aby je pokazać:
śnieg nie ma niczego na myśli,
nie robi aluzji: tak naprawdę
śnieg niczego nie znajduje:
ale czy to jakiś feler,
za który odpowiadał lub odpowiada,
sprawił, że łamliwe, sterczące, czarne
krzewy i małe drzewa
stawiają to, co go przyciągnęło
w szczególnym świetle:
albo czy za śniegiem kryje się
jakaś intencja, której on nie bierze pod uwagę,
bo jest za płytki: biorę ją na siebie:
zwłaszcza zwalone drzewo,
które śnieg znajduje
w lesie, aby je pokazać.
z tomu "The Sellected Poems", 1986
tłum. z angielskiego Paweł MarcinkiewiczTen post został edytowany przez Autora dnia 26.01.14 o godzinie 01:31 -
Wallace Stevens*
O powierzchni rzeczy
I
W pokoju świat jest dla mnie niezrozumiały;
Ale podczas spaceru widzę, że składa się on z trzech,
Może czterech wzgórz i jednej chmury.
II
Z balkonu obserwuję żółte powietrze
I czytam coś, co napisałem:
„Wiosna jest jak rozbierająca się piękność”.
III
Złote drzewo jest niebieskie.
Śpiewak naciągnął płaszcz na głowę.
Księżyc jest w fałdach płaszcza.
Firanki w domu metafizyka
Zdarza się, że drgnienia tych firanek
Przechodzą w długie ruchy; jak napuszone
Ściągnięcia perspektywy; albo jak obłoki
Z nieodłącznymi popołudniami;
Albo zmiana światła, nagła
Cisza, szeroki sen i samotność
Nocy, podczas której umykają nam
Wszystkie poruszenia, jak falujący
Firmament, który odsłania
Ostatnią wielkość, i patrzy nieustraszenie.
z tomu "Harmonium", 1923
tłum. z angielskiego Jacek Gutorow
*notka o autorze, inne jego wiersze w oryginale i linki
do polskich przekładów w temacie Poezja anglojęzycznaTen post został edytowany przez Autora dnia 26.01.14 o godzinie 01:29 -
Thomas Hardy*
Kometa nad Yell’ham
I
Zakreśla łuk nad Yell’ham Plain,
A my śledzimy z Yell’ham Height,
Jak ciągnie się ognisty tren
Za dziwnym światłem z wróżb i bajd.
II
Zniknie; i długie lata miną,
Nim wróci, by znów blaskiem w pędzie
Osrebrzyć całe Yell’ham – minus
Ty, śliczna: ciebie już nie będzie.
tłum. Stanisław Barańczak
*notka o autorze, inne jego wiersze i linki
w temacie Poezja anglojęzycznaRyszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 31.12.09 o godzinie 08:52 -
Thomas Hardy*
Człowiek, którego zabił
„Niechby się nam to spotkanie
zdarzyło koło gospody –
wlalibyśmy w dwa gardła po dzbanie,
a nie mam na myśli wody!
Ale myśmy byli na wojnie –
Piechurzy w przeciwnych okopach;
Ja strzeliłem do niego, on do mnie –
On chybił, ja nie. Szkoda chłopa.
Zabiłem go, bo... – ha, sam nie wiem,
Czemu – bo mógł znów wystrzelić?
Bo był wrogiem? W tym rzecz, jestem pewien:
Był wrogiem; chociaż, jeżeli
Było z nim jak ze mną, mógł myśleć,
Że wojaczka to rzecz przejściowa:
Gdy roboty nie ma, bieda ciśnie –
I do koszar człowiek chowa.
Ech, ta wojna – cyrk pomylony!
Normalnie – z kimś takim popijasz
Albo mu pożyczasz pół korony;
A tu – strzelasz i go zabijasz”.
1902
tłum. Stanisław Barańczak
*notka o autorze, inne jego wiersze i linki
w temacie Poezja anglojęzycznaRyszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 31.12.09 o godzinie 08:49 -
Thomas Hardy*
Deszcz na grobie
Chmury runęły na nią
Ulewą nieprzebraną,
Jakby ją chciały zmieść
Obcesową lawiną –
A tak niedawno dreszcz
Bólu, skulenie ramion
Świadczyły, jak ją ranią,
Rażą pogardą zimną
Strzały, słane przez deszcz:
A tak niedawno jeszcze,
Gdy ciepło pierwszej kropli
Czuła na czole, już
Śpieszniej stawiała kroki,
Tarczą gontów i krokwi
Chcąc bronić się przed deszczem,
Letnią ulewą, taką,
Co zmilknąć każe ptakom
I z dróg spłukuje kurz.
Gdybym to ja tam spoczął,
Gdyby ona swój dach
Miała w tych drzew koronach!
Gdybym mógł – lepiej jeszcze –
Tam, w dole, z nią w ramionach
Leżeć pod wspólnym deszczem,
Słyszeć przez ziemię mroczną
Śpiew tych, co po niej kroczą,
Jak my w minionych dniach!
Już wkrótce kiełki trawy
Pokażą się na szczycie
Kopczyka, tłum jaskrawych
Stokrotek będzie skrzyć się
Jak rój gwiazd – a w ich świetle,
Świeżości, żywym cieple
Będzie coś z niej, z kochania,
Co nie do wyczerpania
Było przez jedno życie.
31 stycznia 1913
tłum. Stanisław Barańczak
*notka o autorze, inne jego wiersze i linki
w temacie Poezja anglojęzycznaRyszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 31.12.09 o godzinie 08:48 -
Thomas Hardy*
Głos
Z pustki po tobie wciąż wołasz mnie,
Jakbyś mi chciała powiedzieć, że czas
Zmarłych się cofa, że, młoda znów, zdołasz mnie
Olśnić raz jeszcze, o tak, jeszcze raz.
Twójże to głos? Więc się ciałem ty sama stań,
Bądź jak w te dni, gdy, widoczna zza wierzb,
Stałaś na progu, czekając: ta sama stań,
W tamtej niebieskiej sukience – ty wiesz...
Czy też nie głos to, lecz trawa i szelest jej
W wietrze, co zrywa się, zrywa się znów,
Jakby mi pragnął powiedzieć, że źle jest jej
W pustce bez czasu, bez kresu, bez słów?
Tak idę chwiejnie przed siebie,
Liście spadają dokoła
I słychać zawodzenie: wiatr w cierniowym krzewie
Albo to ona woła.
grudzień, 1912
tłum. Stanisław Barańczak
*notka o autorze, inne jego wiersze i linki
w temacie Poezja anglojęzycznaRyszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 31.12.09 o godzinie 08:47 -
Głosy i dźwięki to jeden z mikroświatów, w którym żyjemy, od którego jesteśmy w pewnym sensie uzależnieni, ale mamy też możliwości jego modyfikacji i wzbogacania. Człowiek pierwotny żył głównie w świecie głosów i dźwięków natury: zjawisk atmosferycznych, głosów zwierząt oraz dźwięków wydawanych przez siebie, które służyły mu do komunikowania się z innymi. Z czasem wykształcił jako jedyny znany gatunek istot żywych artykułowaną mowę, bazującą na podwójnym systemie artykulacji: fonetycznym i morfologicznym (znaczeniowym). Zdaniem współczesnych antropologów i językoznawców, to właśnie tak wykształcona ludzka mowa, a mówiąc ściślej: język, odróżnia człowieka od innych istot żyjących na ziemi. Język mówiony jest bardzo ważnym elementem akustycznego środowiska człowieka. Innym elementem, który oddziałuje na zmysł słuchu jest muzyka. Zarówno językowi, jak i muzyce poświęciliśmy już i nadal poświęcamy sporo miejsca na naszym forum w odrębnych tematach.
Pora zatem na inne „głosy i dźwięki” i – zapożyczając tytuł znanego filmu Ingmara Bergmana –
- „szepty i krzyki” w poezji, a więc wszystko to, co słyszymy uchem, ale również to, co bezpośrednio przemawia do naszej duszy, tzw. „głosy wewnętrzne”, nazywane niekiedy „głosami sumienia”. Myślę, że jest to ciekawy obszar ludzkiej egzystencji, o którym możemy się też sporo dowiedzieć z utworów poetyckich. Poetą, który wyjątkowo dużo miejsca poświęca tym sprawom
w swojej twórczości jest na przykład Yves Bonnefoy, prezentowany szerzej na naszej stronie
W języku Baudelaire’a.
Yves Bonnefoy
Głos
Nosiłem w tobie moje słowo jakby płomień,
Ciemności zacieklejsza niż wiatr dla płomieni.
I nic mnie nie poddało w tym głębokim starciu,
Ani zła gwiazda ani zagubienie.
Przeżyłem więc, lecz ogniem wspomagany,
Cóżem znał oprócz jego skoków i załamań
I nocy której czekam kiedy wypadają wyzute z losu szyby jej uniesień.
Głosem tylko jestem godzącym w nieobecność
I ona natarczywość mą zniweczy.
Bo zostać głosem tylko znaczy zginąć wkrótce,
Fatalny to jest trud i próżne uwieńczenie.
Inny głos
Roztrącając swe włosy albo popiół Feniksa,
Jaki gest wykonujesz gdy wszystko przystaje,
I gdy północ istnienia rzuca blask na stoły?
*
Jaki znak zachowujesz na swych czarnych wargach
I jakie słowo marne kiedy wszystko milknie,
Ostatnią głownię w drżeniu gasnących palenisk.
*
Potrafię w tobie żyć,
Wydobędę z ciebie każde światło,
Każde wcielenie, każdą rafę, każde prawo.
*
I przebiję próżnię, gdzie się wznoszę
Drogą gromu,
Najgłośniejszym krzykiem jakiego próbowano by kiedykolwiek.
Ciche głosy i Feniks
Głos
W dobrej chwili otwarłeś, on przyszedł w ciemności,
Postawił obok ciebie swą lampę kamienną,
W twym posłaniu zwyczajnym ułożył cię nową,
Żywy twój wzrok zmieniając na niezwykła noc.
Inny głos
Pierwsza z brzegu nadchodzi pod postacią ptaka,
Do okna stuka w północ mojego czuwania.
Otwieram i schwytana pogrążam się w śnieg,
Umyka mi mieszkanie gdzie strzelał mój ogień.
Głos
Spoczywała z sercem odsłoniętym. Północą,
Pod gęstym listowiem umarłych,
Zbłąkanego księżyca stała się zdobyczą,
Wspólnym domem gdzie wszystko powraca na miejsce.
Inny głos
Jednym gestem katedrę chłodu mi wystawił:
O Feniksie! Straszny wierzchołku drzew spękanych
Od zimna! Spadałam jak pochodnia ciśnięta
W tę noc gdzie Feniks ponownie odtwarza.
Głos
Pamiętaj o tej wyspie gdzie ogień wzniesiono
Z każdej żywej oliwki na wyżynnych zboczach
Ażeby noc się stała wyższa i o świcie
Ani wiatru nie było ani jałowości.
Wiele dróg poczerniałych utworzy królestwo
I dumę przywróci którą znaliśmy niegdyś,
Bo nic nie może nabrać wiecznej siły poza
Wiecznym ogniem i wszystkim co się w nim przetrawia.
Więc znowu się połączę z tą ziemią popiołów,
Pochylę serce nad jej ciałem spustoszałym.
Czy nie jest twym życiem w głębokich alarmach,
Którego monumentem Feniks jest na stosie?
Ten sam ciągle głos
Jestem jak chleb który rozerwiesz,
Jak ogień który wzniecisz, jak woda czysta
Która towarzyszyć ci będzie na ziemi zmarłych.
Jak piana
Która urodziła ci światło i przystań.
Jak ptak wieczorny co zaciera brzegi,
Jak wieczorny wiatr zrywający się nagle i zimny.
tłum. Artur MiędzyrzeckiRyszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 28.06.11 o godzinie 10:01 -
Yves Bonnefoy (ur. 1923) – francuski poeta, tłumacz i krytyk literacki. W młodości związany był z ruchem surrealistów, m. in. z André Bretonem. W poetyce surrealizmu pisał swoje pierwsze wiersze, które ukazały się w jego debiutanckim tomiku „Traité du pianiste” (Traktat pianisty, 1946). Bonnefoy nie do końca podzielał poglądy surrealistów, na przykład czerpanie inspiracji z okultyzmu, zerwał więc ostatecznie kontakty z przedstawicielami tego kierunku pod koniec lat 40-tych. Pewne elementy surrealizmu, zwłaszcza poetykę marzenia sennego, zachował jednak na trwałe w swojej twórczości. Kolejne tomy jego poezji to: „Du mouvement et de l'immobilité de Douve“ (O ruchu i martwocie Douve, 1953), „Anti-Platon” (Anty-Platon, 1953), „Hier régnant désert” (Wczoraj królując pustyni, 1958), „Pierre écrite” (Kamień zapisany, 1965), „Dans le leurre du seuil” (Ułuda progu, 1975), „Ce qui fut sans lumière” (To, co było bez światła, 1987), „Récits en rêve” (Opowiadania w snach, 1987), „Début et fin de neige, suivi de Là où retombe la flèche” (Początek i koniec śniegu, a potem Tam, gdzie upada strzała, 1991), „ La Vie errante, suivi de Une autre époque de l'écriture” (Wędrówki życia, a potem W innym okresie pisania tych słów, 1993), „La Pluie d'été” (Letni deszcz, 1999), „Le Théâtre des enfants”(Teatr dzieci, 2001), „Le Cœur-espace" (Serce-przestrzeń, 2001), „Les planches courbes” (Płyty skrzywione, 2001), „La Longue Chaîne de l'ancre” (Długi łańcuch kotwicy”, 2008). Oprócz własnej twórczości poetyckiej oraz eseistycznej znany jest ze swoich cenionych przekładów z angielskiego (W. Szekspir, J. Keats, W. B. Yeats, J. Donne) i włoskiego (F. Petrarca, G. Leopardi).
Po polsku ukazały się dwa wybory jego poezji: Ten sam ciągle głos. Wiersze. Wybór i przekład Artur Międzyrzecki. PIW, Warszawa 1968 oraz Poezje. T. 1-2. Wybór i przekład Adam Wodnicki. A&D, Kraków 1994.
Douve parle
I
Quelquefois, disais-tu, errante à l'aube
Sur des chemins noircis,
Je partageais l'hypnose de la pierre,
J'étais aveugle comme elle.
Or est venu ce vent par quoi mes comédies
Se sont élucidées en l'acte de mourir.
Je désirais l'été,
Un furieux été pour assécher mes larmes,
Or est venu ce froid qui grandit dans mes membres
Et je fus éveillée et je souffris.
II
Ô fatale saison,
Ô terre la plus nue comme une lame!
Je désirais l'été,
Qui a rompu ce fer dans le vieux sang?
Vraiment je fus heureuse
À ce point de mourir.
Les yeux perdus, mes mains s'ouvrant à la souillure
D'une éternelle pluie.
Je criais, j'affrontais de ma face le vent...
Pourquoi haïr, pourquoi pleurer, j'étais vivante,
L'été profond, le jour me rassuraient.
III
Que le verbe s'éteigne
Sur cette face de l'être où nous somnes exposés,
Sur cette aridité que traverse
Le seul vent de finitude.
Que celui qui brûlait debout
Comme une vigne,
Que l'extrême chanteur roule de la crête
Illuminant
L'immense matière indicible.
Que le verbe s'éteigne
Dans cette pièce basse où tu me rejoins,
Que l'âtre du cri se resserre
Sur nos mots rougeoyants.
Que le froid par ma mort se lève et prenne un sens.
przekład Artura Międzyrzeckiego pt. „Douve mówi”
w temacie Śmierć
z tomu „Du mouvement et de l'immobilité de Douve“, 1953
La maison natale (fragm.)
I
Je m’éveillai, c’était la maison natale,
L’écume s’abattait sur le rocher,
Pas un oiseau, le vent seul à ouvrir et fermer la vague,
L’odeur de l’horizon de toutes parts,
Cendre, comme si les collines cachaient un feu
Qui ailleurs consumait un univers.
Je passai dans la véranda, la table était mise,
L’eau frappait les pieds de la table, le buffet.
Il fallait qu’elle entrât pourtant, la sans-visage
Que je savais qui secouait la porte
Du couloir, du côté de l’escalier sombre, mais en vain,
Si haute était déjà l’eau dans la salle.
Je tournais la poignée, qui résistait,
J’entendais presque les rumeurs de l’autre rive,
Ces rires des enfants dans l’herbe haute,
Ces jeux des autres, à jamais les autres, dans leur joie.
przekład Adama Wodnickiego pt. „Rodzinny dom I”
w temacie Co się poetom śni...?
IV
Une autre fois.
Il faisait nuit encore. De l’eau glissait
Silencieusement sur le sol noir,
Et je savais que je n’aurais pour tâche
Que de me souvenir, et je riais,
Je me penchais, je prenais dans la boue
Une brassée de branches et de feuilles,
J’en soulevais la masse, qui ruisselait
Dans mes bras resserrés contre mon cœur,
Que faire de ce bois où de tant d’absence
Montait pourtant le bruit de la couleur,
Peu importe, j’allais en hâte, à la recherche
D’au moins quelque hangar, sous cette charge
De branches qui avaient de toute part
Des angles, des élancements, des pointes, des cris.
Et des voix, qui jetaient des ombres sur la route,
Ou m’appelaient, et je me retournais,
Le cœur précipité, sur la route vide.
przekład Adama Wodnickiego pt. „Rodzinny dom IV”
w temacie Co się poetom śni...?
VI
Je m’éveillai, mais c’était en voyage,
Le train avait roulé toute la nuit,
Il allait maintenant vers de grands nuages
Debout là-bas, serrés, aube que déchirait
A des instants le lacet de la foudre.
Je regardais l’avènement du monde
Dans les buissons du remblai; et soudain
Cet autre feu, en contrebas d’un champ
De pierres et de vignes. Le vent, la pluie
Rabattaient sa fumée contre le sol,
Mais une flamme rouge s’y redressait,
Prenant à pleine mains le bas du ciel.
Depuis quand brûlais-tu, feu des vignerons?
Qui t’avait voulu là et pour qui sur terre?
Après quoi il fit jour; et le soleil
Jeta de toutes parts ses milliers de flèches
Dans le compartiment où des dormeurs
La tête dodelinait encore, sur la dentelle
Des coussins de lainage bleu. Je ne dormais pas,
J’avais trop l’âge encore de l’espérance,
Je dédiais mes mots aux montagnes basses,
Que je voyais venir à travers les vitres.
przekład Adama Wodnickeigo, pt. „Rodzinny dom VI”,
w temacie Wspomnienia
X
La vie, alors ; et ce fut à nouveau
Une maison natale. Autour de nous
Le grenier d’au-dessus l’église défaite,
Le jeu d’ombres léger des nuées de l’aube,
Et en nous cette odeur de la paille sèche
Restée à nous attendre, nous semblait-il,
Depuis le dernier sac monté, de blé ou seigle,
Dans l’autrefois sans fin de la lumière
Des étés tamisés par les tuiles chaudes.
Je pressentais que le jour allait poindre,
Je m’éveillais, et je me tourne encore
Vers celle qui rêva à côté de moi
Dans la maison perdue. A son silence
Soient dédiés, au soir,
Les mots qui semblent ne parler que d’autre chose.
(Je m’éveillais,
J’aimais ces jours que nous avions, jours préservés
Comme va lentement un fleuve, bien que déjà
Pris dans le bruit des voûtes de la mer.
Ils avançaient, avec la majesté des choses simples,
Les grandes voiles de ce qui est voulaient bien prendre
L’humaine vie précaire sur le navire
Qu’étendait la montagne autour de nous.
O souvenir,
Elles couvraient des claquements de leur silence
Le bruit, d’eau sur les pierres, de nos voix,
Et en avant ce serait bien la mort,
Mais de cette couleur laiteuse du bout des plages
Le soir, quand les enfants
Ont pied, loin, et rient dans l’eau calme, et jouent encore.)
przekład Adama Wodnickeigo, pt. „Rodzinny dom X”,
w temacie Wspomnienia
z tomu „Les planches courbes”, 2001
Inne wiersze Yvesa Bonnefoy’a w tematach: W poetyckim terrarium,
Cóż jest piękniejszego niż (wysokie) drzewa..., Pory roku, Cisza w poezji,
Mój świat, O przemijaniu, W zamieci słowa, Głosy i dźwięki, szepty i krzyki,
Dawni Mistrzowie, PięknoRyszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 03.01.12 o godzinie 14:05 -
Yves Bonnefoy
Rodzinny dom (fragm.)
VII
I przypominam sobie, był poranek, lato,
Okno wpółuchylone, podszedłem
I zobaczyłem ojca; stał w głębi ogrodu.
Wyprostowany, nieruchomy, patrzył,
Na co? Na kogo? Nie wiedziałem, gdzieś bardzo daleko,
Już przygarbiony, lecz wznosząc spojrzenie
Ku temu, co niemożliwe, albo niespełnione.
Położył na ziemi rydel i motykę,
Powietrze było rześkie w ten poranek świata,
Lecz świeżość jest niepojęta i okrutne
Jest wspomnienie poranków dzieciństwa.
Kim był, jakim był wtedy w świetle,
Ja nie wiedziałem, i do dzisiaj nie wiem.
Ale widzę go także, jak idzie powoli
Po bulwarze, ach, ileż zmęczenia
Spowalniało jego niegdysiejsze kroki,
Wracał do pracy, gdy ja się włóczyłem
Z kilkoma chłopakami z klasy
Wczesnym popołudniem, jeszcze niespełnionym.
Tym jego krokom, widzianym z daleka
Poświęcam te słowa, które nic nie mówią.
(Jadalnia, letnie popołudnie w niedzielę,
Zamknięte okiennice bronią przed upałem,
Gdy stół już sprzątnięty
Proponuje mi karty, bo w rodzinnym domu
Nie ma innych obrazów, aby zaspokoić
Głód marzeń, a potem wstaje i wychodzi.
Dziecko zgarnia nieporadnie karty)
Zamienia na inne, wzięte z innej talii,
Te , które wygrywają. I czeka
W napięciu, aż gra się rozpocznie od nowa,
I ten, który stracił, wygra i to tak chwalebnie
Że stanie się to znakiem, i będzie nim żywić,
Już samo nie wie, jak wielką nadzieję.
Potem drogi się rozdzielają, jedna
Prawie natychmiast się gubi, i to jest
Niepamięć, mimo wszystko, żarłoczna niepamięć.
Przekreśliłbym sto razy
Te słowa, wszędzie, w wierszu, prozie
Lecz nie mogę sprawić
Aby nie wypływały na powierzchnię mowy.
VIII
Otwieram oczy i to jest mój rodzinny dom,
Taki, jakim naprawdę był, nic więcej.
Ta sama skromna jadalnia, z oknem
Wychodzącym na sad śliwkowy, ciągle taki sam.
W okiennej wnęce mężczyzna i kobieta,
Siedzą twarzą w twarz, rozmawiają wreszcie
Dziecko widzi ich z głębi ogrodu,
Patrzy na nich, wie
Że takie słowa mają moc narodzin.
W głębi pokoju, za rodzicami, rozpełza się mrok.
Mężczyzna wrócił właśnie z pracy. Zmęczenie,
Jedyna aureola spowolniałych ruchów,
Jaką jego synowi dane było dostrzec
Już go oddala od tego wybrzeża.
IX
I oto wreszcie nadszedł taki dzień
Gdy usłyszałem tę strofę niezwykłą
Keatsa, wizję Ruth: „when, sick for home,
She stood in tears amid the alien corn”.
I wcale nie musiałem
Zgłębiać znaczenia tych słów
Bo od dzieciństwa nosiłem je w sobie,
Mogłem je tylko odnaleźć i kochać,
Gdy powracały z głębi mego życia.
Bo cóż mogłem zatrzymać
Z niknącej obecności matczynej,
Prócz odczucia wygnania i łez
Które mąciły obraz, każąc mi dostrzegać
We wszystkim wokół miejsce utracone?
X
A zatem życie; i to był znowu
Rodzinny dom. Wokół nas
Strych nad nawą kościoła w ruinie,
Gra lekkich cieni, we mgłach, o poranku
A w nas ów zapach ździebeł suchej słomy
Który tu czekał, jak nam się zdawało,
Z ostatnim wniesionym workiem pszenicy lub żyta,
W to niegdyś, niekończących się, świetlistych lat
Przesianych przez szpary w gorących dachówkach.
Już przeczuwałem ten dzień, który wstanie,
Budziłem się i ciągle jeszcze się odwracam,
Ku tej, która śniła u mojego boku
W utraconym domu. Jej milczeniu
Niech będą poświęcone w godzinie wieczoru
Słowa, co zdają się mówić całkiem inne rzeczy.
(Budziłem się,
Kochałem te dni nasze, bezpieczne,
Jak wolno płynąca rzeka, choć już pochwycona
W głuche głosy morskiego sklepienia.
Nadchodziły w majestacie rzeczy zwykłych,
Wielkie żagle tego, co jest, pragnęły przygarnąć
Niepewne, ludzkie życie na statek
Gdy dookoła piętrzyły się góry.
O, wspomnienie,
I wypełniały biczowaniem ciszy
Szum wody po głazach naszych ludzkich głosów,
Przed którymi biegnie, oczywiście, śmierć
Choć w mlecznym kolorze owych skrawków plaż
Wieczorem, gdy dzieci czując pod nogami grunt,
Brodząc daleko w wodzie, bawią się i śmieją).
XI
I znów ruszam w drogę
Która pnie się pod górę, skręca; wrzosowiska, wydmy
Nad nieuchwytnym jeszcze szelestem, niekiedy
Z ulotnym skarbem ostu modrego na piaskach.
Tu czas zapada w otchłań, i oto
Wieczna woda, która faluje wśród pian,
Gdy ja dotykam już stopą wybrzeża.
I widzę statek, co czeka na redzie,
Czarny, jak świecznik o wielu ramionach,
Ogarniętych płomieniem i dymem.
Co robić?, zewsząd dobiegają krzyki
Czy wspomóc tych, którzy błagają,
Pragną się dostać na ląd? Tak, krzycz głośno, cieniu
I widzę tych, którzy nocą
Spieszą wpław ku statkowi, trzymając
W rękach wzniesionych nad wzburzoną falą
Lampy z długimi, barwnymi wstęgami,
Prawdziwe piękno, w swym miejscu narodzin,
Kiedy jest jeszcze najprawdziwszą prawdą.
XII
Pięknem i prawdą, lecz te strome fale
I krzyki, które trwają. Jak zachować
Wśród tego zgiełku słyszalną nadzieję,
Jak sprawić, aby schyłek stał się odrodzeniem,
Aby dom się otworzył od środka
I aby śmierć nie odpędzała
Od drzwi tego, co prosił o miejsce narodzin?
Teraz rozumiem, że ta, która nocą
Zastukała do moich drzwi, szukając schronienia
To była Ceres i nagle
Na dworze, cała jej piękność, jej światło
A także jej pragnienie, potrzeba
Picia z czary nadziei, zachłannie, aż do dna,
Ponieważ gdzieś zbłądziło, lecz jeszcze
Można było przecież odnaleźć to dziecko,
Którego nie umiała, choć boska i bogata sobą,
Unieść w płomieniu młodych pędów zboża,
Aby się śmiało, w pewności, która darzy życiem
Nim upomną się o nie bogowie umarłych.
I litości dla Ceres, nie grymas szyderczy,
Spotkanie na rozstajach wśród głębokiej nocy,
Krzyk wezwań ukryty w słowach, nawet bez odzewu,
Słowo, choć ciemne, ale które może
Pokochać wreszcie Ceres, co cierpi i szuka.
z tomu „Les planches courbes", 2001
tłum. Adam Wodnicki
Pierwsza część poematu, I-VI, w temacie Co się poetom śni...?Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 07.05.09 o godzinie 02:23 -
Prezentowany poniżej poemat Yvesa Bonnefoy'a "Rodzinny dom" ("La maison natale") wyjątkowo trudno poddaje się tematycznej klasyfikacji. Ogromne bogactwo treści
i znaczeń (wspomnienia, dom rodzinny, rodzice, podróże w czasie i przestrzeni, sens życia i śmierci, sens sztuki) i to wszystko napisane w poetyce marzenia sennego, predestynują ten utwór do różnych tematów na naszym forum. Zdecydowałem się zaprezentować go w dwóch częściach: utwory I-VI - z uwagi na dominującą poetykę snu - w tym temacie, natomiast utwory VII-XII w temacie "Wspomnienia". Uważam jednak, że wszystkie dwanaście utworów, składających się na ten poemat, należy czytać jako jedną całość, a zastosowaną tu klasyfikację tematyczną traktować jedynie jako zabieg techniczny, który nie powinien rzutować na interpretację całego utworu. Życzę miłej lektury i gwarantuję, że nie będzie to stracony czas dla koneserów poezji
z najwyższej półki. R.
Yves Bonnefoy
Rodzinny dom (fragm.)
I
Zbudziłem się i to był mój rodzinny dom
Piana musowała rozbijając się o skałę
Ani jednego ptaka, wiatr tylko otwierał i zamykał falę.
A dookoła zapach horyzontu
I popiół, jakby pagórki ukrywały ogień,
Który gdzieś indziej spalał cały świat.
Przeszedłem na werandę, stół był zastawiony,
O nogi stołu, o kredens, uderzała woda.
Jednak wejść musiała ta, co nie ma twarzy,
Przecież wiedziałem, że potrząsa drzwiami
Korytarza, od strony ciemnych schodków, ale nadaremnie,
Już tak wysoko stała woda w sali.
Szarpałem klamką: stawiała mi opór,
Prawie słyszałem, tam na drugim brzegu
Głosy, śmiech dzieci wśród wysokiej trawy.
Zabawy innych, zawsze innych, radość...
II
Zbudziłem się i to był mój rodzinny dom.
We wszystkich pokojach padał lekki deszcz
Przechodziłem od jednego do drugiego, patrząc
Na wodę, która połyskiwała na lustrach
Zrzuconych tu, poskładanych, niektórych rozbitych.
Zepchniętych między meble, opartych o ściany.
W ich sennych odbiciach nagle jakaś twarz
Wyłaniała się, uśmiechnięta słodko
I tak inaczej, niż mógłby uśmiechać się świat.
A ja niepewnie dotykałem w lustrze
Rozrzuconych włosów bogini,
I odkrywałem pod wodnym welonem
Smutną i nieobecną twarz małej dziewczynki,
Zdziwienie pomiędzy bytem a niebytem,
Dłoń, która nie śmie dotknąć oparu na szkle,
Potem słyszałem jak śmiech się oddala,
Błądzi po korytarzach bezludnego domu.
Tutaj zawsze zostanie dar marzenia,
Dłoń wyciągnięta, co nie sięgnie brzegu
Za wartką wodą, gdzie znika wspomnienie.
III
Zbudziłem się i to był mój rodzinny dom,
Noc zapadała i ze wszystkich stron
Dokoła naszej furty cisnęły się drzewa.
I w lodowatym wietrze stałem na progu.
Lecz nie, nie sam; dwie wielkie istoty
Rozmawiały przeze mnie, ponad moją głową,
Ta jedna za mną, stara, zła i pokrzywiona,
Druga na dworze, jak wysoka lampa,
Piękna, z pucharem w dłoni, który jej podano,
A ona piła, chciwie, gasząc swe pragnienie
Czyżbym chciał szydzić? Nie, na pewno nie
To raczej był miłosny krzyk
Ale krzyk z całą zmiennością rozpaczy,
I trucizna krążyła we wszystkich mych członkach
Pokonała, wyśmiana Ceres tego, kto ją kochał.
Tak dzisiaj mówi życie, uwięzione w życiu.
IV
Innym razem.
Była jeszcze noc. I woda bezgłośnie
Spływała na czarną ziemię,
A ja wiedziałem, że moim jedynym
Zadaniem jest pamiętać i śmiałem się,
Schylałem, podnosiłem z błota
Pełne naręcze gałęzi i liści,
Dźwigałem je, ciężkie, nasycone wodą
Brałem w ramiona, tuliłem do serca.
Co robić z drewnem, gdzie wzbiera tak wiele
Nieobecności hałasem koloru,
Nieważne, spiesznie biegłem na poszukiwanie
Jakiejś szopy, zgięty pod ciężarem
Gałęzi, w których się czaiły
Raniące drzazgi, ból, kolce i krzyki.
I głosy, które słały cienie na gościniec,
Lub mnie wzywały; i z bijącym sercem
Odwracałem się i widziałem tylko pustą drogę.
V
A teraz, i w tym samym śnie
Leżę na samym dnie barki,
Z czołem wspartym o burtę, mając przed oczami wygięte deski.
Słucham jak z dołu uderza w nie rzeka.
Czuję, że nagle dziób barki się dźwiga,
Wyobrażam sobie, że to już jest ujście,
Lecz wzrok mam wbity w drewno pokładu
Które ma zapach kleju, ostry zapach smoły.
Nazbyt bogate i nazbyt świetliste
Są obrazy, które w mój sen się zbiegły.
I po cóż oglądać gdzieś na zewnątrz siebie
Rzeczy, które mówią słowami, lecz nie przekonują,
Ja pragnę mniej mrocznego lub wyższego brzegu.
A jednak się wyrzekam tej ruchomej ziemi,
Pod ciałem, co szuka siebie, wstaję
Chodzę po domu, od sali do sali,
A tych sal jest teraz bez liku,
I słyszę jakieś głosy i krzyki za drzwiami,
Bezradny wobec cierpień, które biją ślepo
W zmurszałe odrzwia, biegnę,
Ta noc jest nie do zniesienia, wchodzę przerażony
Do sali zastawionej szkolnymi ławkami,
Patrz, słyszę głos, to była kiedyś twoja klasa,
Patrz, na ścianach twe pierwsze obrazy
Patrz, to drzewo, patrz, pies, który szczeka,
I mapa świata na żółtym ekranie
To wypłowienie nazw, imion i kształtów,
Zawieszone istnienie rzek, górskich łańcuchów
W bieli, która odrętwia mowę,
Widzisz, to była twa jedyna księga. Gipsowa Izyda
Na złuszczonej ścianie nie miała
I mieć nie będzie dla ciebie niczego,
Co mogłoby odsłonić lub zamknąć nad tobą.
VI
Obudziłem się i było to podczas podróży,
Mój pociąg toczył się przez całą noc,
I pędził teraz ku wielkim obłokom,
Spiętrzonym, zwartym; w świt, który co chwila
Rozdzierała na dwoje wstęga błyskawicy.
Widziałem narodziny świata
W krzakach nasypu; i nagle
Ten inny ogień dołem, na granicy pola
Winorośli i głazów. Deszcz i zawierucha
Przyciskały do ziemi dym, lecz rudy płomień
Rowichrzał się znowu
I chwytał chciwie rąbek nieboskłonu.
Od kiedy płoniesz, ogniu winogradów?
Kto cię tam zaprószył, dla kogo na ziemi?
A potem nastał dzień; i słońce
Wstrzeliło zewsząd tysiące swych strzał
Do przedziału, gdzie głowy podróżnych
Kołysały się sennie wsparte na koronkach
Poduszek z niebieskiej włóczki. Ja nie spałem,
Byłem w wieku zbyt wielkich nadziei,
Zwracałem słowa ku niskim pagórkom
Nadbiegającym ku mnie za szybą wagonu.
z tomu „Les planches courbes", 2001
tłum. Adam Wodnicki
Druga część poematu, VII-XII, w temacie WspomnieniaRyszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 07.05.09 o godzinie 02:15 -
Yves Bonnefoy
Sztuka poetycka
Kształt oddzielony od głównych swoich konarów,
Piękno całe w niepokoju na niskim niebie.
W jakim palenisku odtworzyć ogień twojej twarzy,
O schwytana Menado rzucona głową w dół!
Sztuka poezji
Pogłębił się wzrok poza tą nocą.
Znieruchomiały i wyschły ręce.
Zjednano gorączkę. Powiedziano sercu
By sercem było. Gnieździł się demon w tych żyłach
I uciekł krzycząc.
Mieszkał w ustach ciemny głos krwawiący
I uładzono go i zapomniano.
tłum. Artur MiędzyrzeckiRyszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 01.08.09 o godzinie 21:27 -
Yves Bonnefoy
* * *
Jakie słowo wyłoniło się przy mnie,
Jaki krzyk się zrywa na nieobecnych ustach?
Ledwo mnie dobiega to wołanie,
Ledwo wyczuwam ten oddech mówiący moje imię.
A jednak ten krzyk nade mną pochodzi ode mnie,
Zamurowany jestem w swoim dziwaczeniu.
Jaki boski i jaki cudowny głos
Zechciał zamieszkać w moim milczeniu?
tłum. Artur Międzyrzecki