Justyna
N.
PRZEDSTAWICIEL
MEDYCZNY
Temat: Sparaliżowany kotek szuka opiekuna, inaczej zostanie...
Kochani, wklejam, może ktoś pomoże Panu Sowie, czasu jest mało.http://www.facebook.com/note.php?note_id=1291743304652...
wersja dla tych, co nie mają facebook'a:
To opowieść Pana Marcina, człowieka, który chciałby pozostać CZŁOWIEKIEM
"Oto Pan Sowa.
Dzięki niemu, paradoksalnie, zmieniliśmy się bardzo, mniej zaczęliśmy myśleć o sobie, ale też nabraliśmy większej odwagi w proszeniu innych o pomoc.
Dziś właśnie potrzebujemy pomocy. Pan Sowa jej potrzebuje. Uważamy, że na nią zasłużył.
Zacznijmy od początku. Było mroźne, grudniowe przedpołudnie, kiedy odebrałem telefon od żony: "znalazłam rannego kota, weterynarz jest zamknięty, przyjeżdżaj, musimy go gdzieś zawieźć". Do dzisiaj pamietam, jak wybiegłem z pracy i po drodze złamałem wszelkie przepisy drogowe.
Kiedy dojechałem na miejsce, moja żona (wtedy jeszcze z pokaźnym brzuszkiem, mieszczącym naszego syna) siedziała na ławce z zakrwawioną kurtką i spodniami, przytulając do siebie mizerny, chudy skrawek futerka, z którego wyzierały jednak żywe i emanujące spokojem oczy. Wsiadła do samochodu i pojechaliśmy na poszukiwania czynnej poradni weterynaryjnej.
Jak się później dowiedziałem, kot, czołgając się na samych przednich łapkach przez śnieg, po asfalcie i przez rozsypywaną wszędzie sól, po prostu pokazał się Kasi zza zaspy. Jakby wiedział, że ona krzywdy mu nie zrobi. Kiedy z pewnym wahaniem wzięła go na ręce, przylgnął do niej po prostu całym swoim chudym kocim ciałkiem, szukając schronienia i ciepła...
Wizyta w poradni weterynaryjnej przyniosła kolejne szokujące odkrycie - kot miał łapki zdarte praktycznie do kości od czołgania się po osiedlu. Jak do tego doszło, że nikt się nim nie zainteresował, pozostanie dla nas tajemnicą. Zostawiliśmy kociaka na parę godzin, aby zrobiono mu rentgen, podano kroplówkę, oczyszczono i opatrzono rany. Po powrocie sugestia lekarza była jasna: kot ma przetrącony kręgosłup, nigdy nie będzie chodził, jest wycieńczony, nie panuje nad czynnościami fizjologicznymi, sugeruje się go uśpić. Jednak na pytanie, czy go coś boli, odpowiedź była negatywna - brak czucia w tylnych partiach ciała to brak bólu.
Nie mogliśmy nie dać mu szansy na szczęście. Nie chcieliśmy odbierać mu życia.
Pierwsza noc to było praktycznie zero snu z naszej strony. Wybudzanie z narkozy, podawanie pierwszego jedzenia i picia ("na razie niech je cokolwiek, byleby jadł", stwierdził weterynarz)... Kociak w stanie półprzytomnym próbował się do nas przytulać, jakby chciał czuć czyjąś obecność. Kot wybudził się, zaczął jeść i pić. I był uosobieniem spokoju. Więcej - mruczał, gdy się go głaskało, przytulał się dalej. Pierwszy tydzień to codzienne wizyty w poradni weterynaryjnej na kroplówce i zmianie opatrunku, badania krwi i moczu. Stan ogólny kota był stabilny. Nasz stan ogólny - trochę mniej. Dosyć szybko udało nam się nawiązać kontakt z Fundacją AFN. Pani Agnieszka pomogła nam dostać się do poradni w Myślenicach, gdzie stwierdzono, że może być szansa. Tylko trzeba pojechać do weterynarza do Wrocławia. Nie zastanawialiśmy się długo. Dokładnie 23 grudnia, dzień przed Wigilią, wieczorem wysiedliśmy z Panem Sową przed wrocławską lecznicą. Został tam powitany bardzo ciepło. Po kilku dniach pojechałem go odebrać. Niestety, szanse na cudowne uzdrowienie zmalały prawie do zera - badanie kontrastowe wykazało przemieszczenie kilku kręgów i wyciek płynu rdzeniowego. Co więcej, wyszło na to, że jest to uraz mający prawdopodobnie parę miesięcy. Co doprowadziło nas do wniosku, że ktoś trzymał kalekiego kota po wypadku jeszcze jakiś czas, a potem wyrzucił. Na mróz...
Pan doktor podał nam namiary na jednego z profesorów weterynarii z wrocławskiej uczelni, jednak sam kontakt telefoniczny i przesłanie skanów zdjęć rentgenowskich dało jednoznaczną odpowiedź - zabieg byłby kosztowny (z tym jeszcze moglibyśmy się pogodzić), ryzykowny i najprawdopodobniej nieskuteczny. Wtedy nadzieje się skończyły. Kolejne tygodnie to okresowe badania, analizy moczu, zastrzyki, codzienne zmiany opatrunków - już w domu.
Nadzieja się skończyła, ale na szczęście nie skończyła się miłość Pana Sowy do nas. Nie zraziły go do nas ani kroplówki, które otrzymywał w przednią - a więc posiadającą czucie - łapę, ani zastrzyki, ktore robiliśmy mu również w domu, z preparatu specjalnie sprowadzonego z Niemiec, ani wizyty u kolejnych weterynarzy. Niezmiennie, kot tulił się, łasił, mruczał, był zadowolony.
Nie ukrywam, że kot wymaga opieki. Trzeba kupić pieluchy. Trzeba zrobić w nich dziurę na ogon. Trzeba przynajmniej dwa razy dziennie pomóc kotu w czynnościach, których sam wykonać nie może. Wbrew pozorom jednak nie jest to takie straszne, jak by się mogło wydawać. Kot usadzony na kuwecie doskonale wie, co się dzieje. Pewnie nie jest zadowolony, ale nie rusza się, pozwalając sobie pomóc. I wbrew pozorom nie jest to tak, że "o mój Boże, dajcie mi najgrubsze gumowe rękawiczki!". Nie trzeba prawie w ogóle wprawy, aby "pomóc" kotu w ciągu 5 minut (włącznie ze zdjęciem pieluchy i założeniem nowej), dotykając wyłącznie kota. Dosadniej mowiąc - ucisk na pęcherz nie różni się "higieną" od głaskania kota po brzuchu, tylko techniką. Te "inne" rzeczy porównałbym do głaskania kota po nasadzie ogona. Z całą pewnością nie trzeba niczego z kota "wyciągać" na siłę, chociaż byliśmy na to przygotowani. I wbrew kolejnym pozorom, po różnistych preparatach wspomagających pęcherz i nerki, jeśli kociak jest regularnie, przynajmniej dwa razy na dobę (my robimy to rano i wieczorem) "obsługiwany", nawet jeśli pielucha spadnie, szanse, że kot coś "zgubi" są bliskie zeru. Coraz rzadziej już nawet zwracamy uwagę na zgubioną pieluchę.
A jak odwdzięcza się Pan Sowa za pomoc? Przede wszystkim wręcz emanuje miłością. Do ludzi generalnie. Jest to pierwszy kot, w którym nie widzę ani odrobiny agresji. Jedyne, za czym goni z zamiarem usidlenia, to sznurek. Poza tym kot kocha wszystkich ludzi, bez wyjątku, jak na razie. I - o dziwo - jak dotąd był przyjazny wobec wszystkich kotów, które spotkał. A najmilszym momentem dnia jest powrót do domu, kiedy kot biegnie do drzwi, żeby chociaż na chwilę (lub dłużej) połasić się do domownika w przedpokoju. Tak, biegnie. Ten kot BIEGA. Niejednokrotnie szybciej niż ja bym potrafił. Kiedyś myśleliśmy nad zrobieniem dla niego wózka, ale doszliśmy do wniosku, że tylko by go ograniczał. Kiedyś myślałem, że nie będę mógł patrzeć, jak kociak wlecze za sobą tylne nóżki. Dziś wiem, że on zupełnie nic sobie z tego nie robi. Nie potrafi skakać. To wie. Oprócz tego i kwestii kuwetowej, jest pełnoprawnym, sprawnym technicznie kotem. Największym zdziwieniem było dla nas, kiedy kot zaczął wchodzić na fotel. I zeskakiwać z niego - lądując idealnie na dwóch łapkach. Kiedy nasza kotka bawi się z Panem Sową, czasem nie wiem, kto jest szybszy. To już nie jest ten kot, który czołgał się przez śnieg i asfalt. To nie ten kot, który broczył krwią z ran wyżartych przez drogową sól. Rany zagoiły się. Pan Sowa jest dobrze odżywiony, silny i szybki. I jest szczęśliwy z życia.
I wszystko byłoby pięknie, gdyby nasz syn, który urodził się w kwietniu, nie był alergikiem. I to nie taim zwyczajnym, uczulonym na pyłki. Specjalnie zrobiliśmy badania krwi - jest uczulenie na koty. Jeśli kiedykolwiek jeszcze chcemy mieć szanse przygarnięcia jakiegoś bezdomnego kociaka, musimy na jakiś czas wydać te, które aktualnie mamy (przeprowadzamy się właśnie do mieszkania, gdzie nigdy żadnych zwierząt nie było), albo alergia może się pogłębić. Niestety, nie znamy nikogo, kto byłby skłonny zająć się naszymi kotami. Kotka jest zdrowa, więcj dużego problemu nie powinno być. Gorzej z Panem Sową. Dla takiego kota brak domu to wyrok śmierci. Szansa, że znajdzie się w kraju jeszcze jeden tak pozytywnie na punkcie kotów zakręcony człowiek, że zaopiekuje się Panem Sową, są znikome. Ale tak, jak nie potrafiliśmy po prostu uśpić go, na początku, tak i teraz szukamy kogoś, bo nie potrafimy nie dać naszemu przymilnemu kalece kolejnej szansy na dom, na życie i na szczęście.
Jako podsumowanie tej historii powiem, że może jest trochę rozwlekła, ale nie zmyślałem ani nie łagodziłem faktów. Nie sposób zaprzeczyć temu, że kot wymaga opieki. Ale jest to może 10 minut w ciągu całego dnia (15 jesli ktoś zdecyduje się to robić trzy razy dziennie - u nas dwa razy wystarczają). Kot w chwili obecnej nie wymaga oprócz tego żadnych dodatkowych względów, wizyt, czegokolwiek innego, dlatego piszę, jak jest, a jak było. Jeśli znajdzie się ktoś chętny zaopiekować się nim, żebyśmy nie musieli odbierać mu życia, będziemy najszczęśliwszymi ludźmi na świecie. Pomijając fakt, że Pana Sowy nie będzie już z nami. Ale niestety - nie może z nami zostać... "
Pan Sowa nie może zostać uśpiony, to byłoby nieludzkie!!! Pomóżcie, udostępniajcie swoim znajomym, proszę!