Maria Zofia Tomaszewska www.edumuz.pl
Temat: Rozmowa z Boguławą Latawiec, pisarką (O d r a)
rozmawia Joanna Roszak– Państwo przeszli z Karpowiczem na „ty” dopiero podczas pobytu w Chicago na sesji przybosiowskiej. Ale przyjaźń między wami zawiązała się o dwa dziesięciolecia wcześniej. Korespondowaliście ze sobą i spotykaliście się już od 1962 roku. Zacznijmy od historii.
– Dzieje naszej prywatnej przyjaźni z Karpowiczem i wiele innych więzi ponadpokoleniowych z tamtego okresu stają się bardziej czytelne na tle czasów, w których się zawiązywały, politycznych przełomów, przewrotów artystycznych. Oboje z mężem należymy do pokolenia rozmaicie określanego, jako: „dzieci wojny”, „dzieci peerelu”, „pokolenie bez biografii”. W kontekście przemian, w których wielu z nas brało czynny udział, to ostatnie określenie brzmi wręcz surrealistycznie. Maturę robiliśmy w maju 1956 r., a egzamin na poznańską polonistykę zdawaliśmy w czerwcu, w parę dni po tym, jak świtem do mojego miasta wjechały czołgi i weszła armia. Polonistyka po przełomie zaczęła się zmieniać, ale przez całe nasze studia do roku 1961 daleko jej było do normalności. Wracała już wprawdzie do oficjalnego życia naukowego, do dydaktyki odsunięta w czasie czystek stalinowskich od wydawnictw i kontaktów z młodzieżą przedwojenna kadra profesorska, ale stale jeszcze brakowało młodych naukowców, specjalizujących się zwłaszcza w literaturze końca XIX i XX wieku. Pamiętam, że dojeżdżał do Poznania aż z Warszawy docent Furmanik (póki się nie rozchorował), by wygłaszać u nas wykłady z literatury międzywojnia. W efekcie sami musieliśmy wkraczać w zupełnie nam obcy świat izmów, w spory programowe, polemiki artystyczne, ostre pojedynki między krytykami, poetami, wyznawcami takich a nie innych nurtów, które zostały przez wojnę przerwane, a potem w okresie realizmu socjalistycznego uprowadzone w niebyt. Prędko znikły przecież z rynku wydawniczego „nieprawomyślne” i eksperymentujące książki, o które w dwudziestoleciu toczono zażarte boje. Bardzo trudnym czytelniczo zadaniem były dla nas także późne, w pełni już dojrzałe debiuty poetyckie po 1956 roku twórców, którzy przez lata pisali „do szuflady” – Białoszewski, Herbert, Grochowiak, Harasymowicz, również gwałtowna popularność muzy Gałczyńskiego. Należy pamiętać jeszcze o nowych prądach literackich, książkach, często genialnie tłumaczonych, które dopiero wtedy zaczęły docierać do polskiego odbiorcy zza żelaznej kurtyny, z zachodu Europy, z Ameryki. Nie tylko my młodzi byliśmy zdezorientowani i zagubieni. Pamiętam, jak dramatyczny przebieg miały w tamtych czasach spotkania autorskie, jak publiczność czytająca (a czytało się wtedy dużo) atakowała twórców. Krzyczano: Pańskie wiersze mnie obrażają. Ja nic z nich nie rozumiem. To bełkot! Dlaczego w pana wierszach nie ma rymów? Bez rymów nie ma poezji! Po co pan opisuje piec, podłogę, zamiast wychowywać młode pokolenie? Jakim ideom służą te wiersze? Jakim prawem pan tu występuje, kto za to odpowiada, kto panu płaci? – itd. Na szczęście prędko skrzyknęła się brać pisząca: twórcy, krytycy, naukowcy, popularyzatorzy, tłumacze; razem stworzono, niezależnie od tego, któremu z „izmów” się hołdowało – wspólnotę edukacyjną. Uczono zapamiętale na wieczorach autorskich, w prasie literackiej, w szkole – czym jest naprawdę dobra literatura, jakie winna poza wychowawczymi pełnić funkcje. Powrócił wymóg oryginalności, nowatorstwa, eksperymentu artystycznego. Zmartwychwstały z niebytu, kusząc młodzież piszącą atrakcyjne, zabawowe programy i skandalizujące zachowania futurystów, Tuwimowskie słopiewnie, poezja pozarozumowa, dadaistyczna i oczywiście – awangarda: „najmniej słów”, walka z gadulstwem w poezji, wstyd uczuć, wieloznaczność, nowe sytuacje liryczne, ucieczka od ogólników, lęk przed mówieniem wprost, zauroczenie językiem, neologizmami i światem poetyckim Leśmiana; długo jeszcze można by wymieniać to Wielkie Nowe.
– Nie było walki pokoleń, buntu przeciwko „starym”?
– Nie, bo cała wartościowa sztuka, niezależnie od kierunku, który realizowała, była zbuntowana przeciwko wspólnemu, odchodzącemu w mrok wrogowi – socrealizmowi. Panował za to wzajemny, krytyczny „nasłuch” na siebie. Oni, starsi (też zresztą z co najmniej trzech wcześniejszych pokoleń się wywodzący), wyławiali nas z piszącej wielości, ułatwiali debiuty, uczyli, wprowadzali do środowiska literackiego, wydawnictw, prasy literackiej, nagradzali w rozmaitych konkursach, przyznawali wyróżnienia, w końcu wielu z nich się z nami zaprzyjaźniło. Ciekawe, że te przyjaźnie były wyjątkowo trwałe, ocalały mimo wielu późniejszych przełomów. I w końcu wraz z nieubłaganym biegiem czasu przekształciły się w nowe, także wielopokoleniowe związki. Po zażyłości z Przybosiem odziedziczyliśmy przyjaźń z Utą Przyboś, po przyjaźni z Wiktorem Woroszylskim – przyjaźń z jego córką Natalią, po przyjaźni z Witoldem Wirpszą – serdeczny kontakt ze znanym nam nieomal od dzieciństwa jego synem, Leszkiem Szarugą. W sześćdziesiątych, siedemdziesiątych latach uczyliśmy się od naszych mistrzów pracy twórczej, odwagi połączonej z ryzykiem artystycznym, a oni w nas dostrzegali szansę na zwycięstwo własnych opcji literackich, w efekcie szansę na wielokierunkowe odrodzenie po socrealistycznej zapaści. Rozgrywającymi w bitwie, która jednocześnie cały czas toczyła się między poetami klasycyzującymi a nowatorami, z ramienia awangardy byli, otoczeni zwartą grupą krytyków, starszy Julian Przyboś i młodszy od niego, ale mocno z nim związany programem artystycznym Tymoteusz Karpowicz. Przyboś miał wyraźnie wodzowski temperament, Karpowicz bardziej edukacyjny. Obaj wykazywali zainteresowanie tym, co ja i mój mąż Edward Balcerzan pisaliśmy (Przyboś mówił nawet o grupie „Nurtu”, gdy zjeżdżał do Poznania, przysyłał listę nazwisk poetów, z którymi chciał się prywatnie spotkać).
– W latach sześćdziesiątych, do nich właśnie pani dotarła, Tymoteusz Karpowicz –poeta i redaktor działu poezji i prozy we wrocławskiej „Odrze”, był wśród adeptów sztuki słowa postacią zmitologizowaną.
– Oceniał, pomagał, drukował. Do dziś jest dla mnie niedościgłym wzorem redaktora – zawsze wiernym tym, których sobie wybrał. Walczył o nich, ale i z nimi jednocześnie. Nakłaniał mnie często do tego, co sam cenił najbardziej w swojej poezji: chciał, aby w moich wierszach było mniej urody i niezwykłości świata widzialnego, a więcej filozofii. Robiło to wrażenie, jakby własny program sprawdzał na wierszach innych, albo jakby chciał zobaczyć, do jakiej granicy można poprawiać tekst, by jednocześnie nie wyrzec się siebie samego.
– Karpowicz nie tylko nakłaniał panią, często pewnie bezskutecznie, do swoich poetyckich wyborów, ale i stawiał drogowskazy: Niech pani tylko jaśniej i precyzyjniej gromadzi obrazy. Proszę nie wierzyć wielkim słowom – kłamią. Nie operować pojęciami. Zawsze są puste. Poza Biblią (tam się dokonał dziwny cud ze słowem) – pisał w listach. Miała pani przy Karpowiczu poczucie bezpieczeństwa?
– Można by to określić jako czujne poczucie bezpieczeństwa. Nawet gdybym chciała w pełni zaspokoić żądania Karpowicza, nie umiałabym tego dobrze zrobić. Ale w końcu zawsze po negocjacjach dochodziliśmy do porozumienia. Więcej o tych, przeważnie korespondencyjnie toczonych, bojach opowiedziałam przy okazji publikacji części jego listów pisanych do mnie i do mojego męża w „Tekstach Drugich” (nr 4/2006) we wprowadzeniu Tyle lat – jakby razem? Nie chciałabym się powtarzać. Wspomnę tylko, że Karpowicz recenzował dla Wydawnictwa Poznańskiego mój debiut poetycki w 1965 roku. Otwierają się rzeki. Pomógł mi w jego ostatecznym układzie, wyborze tytułu. Potem zainteresował moją i męża twórczością redaktora PIW–u Juliana Rogozińskiego. W końcu oboje wydaliśmy tam tomiki. Za Całe drzewo zdania (PIW 1970) odebrałam we Wrocławiu (gnieździe Karpowicza) nagrodę Tadeusza Peipera. Lubił także moją prozę. Pomógł mi bardzo przy pracy nad powieścią Ogród rozkoszy ziemskiej. Jej nieudana wersja Ujście, której duże fragmenty drukował w „Odrze” – rozpadła się, nie potrafiłam jej złożyć w przekonywującą całość. Karpowicz obszernie omówił w długim liście (opublikowanym także w „Tekstach Drugich”) całą strategię naprawczą, którą powinnam zastosować przy generalnym przepracowaniu powieści. Ten list to właściwie ciekawa rozprawa dotycząca relacji, jakie powinny istnieć według Karpowicza w epice między postaciami, konfliktami a językiem. Narysował mi nawet przekonywujący wizualnie krzyż celowniczy, który miał mi unaocznić w ujęciu graficznym, jak mam ten układ napięć stworzyć w nowej wersji. Warto przytoczyć kilka zdań z listu: ten krzyż celowniczy odmierzy precyzyjnie, co warte jest strzału słowa, co jest żywe, a co jest atrapą. Praca to ogromna. Ale cieszy mnie, że wróciła Pani chęć walki. Obym w jej rezultatach pomógł choć jakąś cząstką. Udało mi się, w dużej mierze dzięki niemu, zamienić pierwsze moje niepowodzenie pisarskie na zwycięstwo. Powieść miała dobre przyjęcie, a ja nauczyłam się rzetelnej pisarskiej pokory. W mojej pamięci jednak, tej najbardziej osobistej, najbliższej sercu, zachowam wspomnienie jego pierwszych odwiedzin w naszym dawnym mieszkaniu. Dowód, jak Karpowicz uważnie czytał, jak pamiętał przysyłane do niego utwory. Musieliśmy wspólnie z mężem wyjść po gościa na dworzec, bo w trójkę wchodziliśmy na nasze wysokie, drugie piętro. Szedł jak zawsze dziarsko, był jeszcze w sile wieku, z plecakiem przerzuconym przez ramię. I nagle przystanął przy oknie, otworzył je, wysunął głowę i powiedział: – A więc tu jest ta wieża, co ma wskazówkę jak wiosło rozrosłe w złocie i to dlatego wszystkie wasze godziny są obite w dzwonie. – Naprzeciwko okien klatki schodowej i naszych okien rozciągał się szeroki widok na Rynek Wildecki, kościół z wielką wieżą w miedzianym kołpaku z czterema ogromnymi złotymi cyferblatami. Jeszcze teraz (po sześćdziesięciu latach zmieniliśmy wreszcie zbyt duże dla nas mieszkanie) gdy chcę się dowiedzieć, która jest godzina, automatycznie zaczynam nasłuchiwać bicia zegara, i odruchowo co rusz spoglądam w okno w nadziei, że zobaczę za nim cyferblat, zamiast balkonowych drzwi w sąsiednim domu. W naszym z kolei pokoju, gdzie zazwyczaj oboje pisaliśmy, ja na fotelu, a Edward przy stole, pan Tymoteusz rozejrzawszy się wokoło, zauważył jakby mimochodem: – Tutaj, jak widzę, jest moja malarnia pani Bogusławy. – Błyskawicznie uchwycił organiczny związek między przestrzenią przedstawioną w jednej z moich próz poetyckich a codzienną przestrzenią naszego mieszkania. Przyznaję, że dopiero wtedy, a wcale nie po przeczytaniu pierwszej recenzji z pierwszej mojej książki, poczułam się przyjęta do bractwa ludzi piszących wiersze.
Z tamtego okresu zapamiętałam także jedno z jego twórczych przykazań. Często je powtarzał. Widocznie chciał, żebyśmy stosowali je w praktyce: Nie piszemy dla kogoś. Piszemy dla siebie! Tylko dla siebie. Wtedy dopiero jesteśmy wolni.(...)