Temat: Opowieść o Indiach i o nas (Przekrój)

Kiedy w Wielkiej Brytanii odbierała za „Brzemię rzeczy utraconych” prestiżową Nagrodę Bookera, w północnych Indiach palono jej książki. – Pisarz sądzi, że tworzy fikcję, a ludzie odbierają to politycznie – mówi Kiran Desai

Twoja powieść rozgrywa się w postkolonialnej rzeczywistości pełnej zatargów narodowościowych, ale ten niestabilny świat, w którym każdy może stać się obcym, uchodźcą i wrogiem, jest w naszej części Europy bardzo czytelny.
– Słyszę to w Polsce już po raz kolejny. Opisuję indyjsko‑tybetańskie pogranicze (dziś to granica indyjsko‑chińska) pełne uchodźców, wymieszanych nacji, w którym wrzało jak w kotle. Wracam do czasów, kiedy miałam 14-15 lat, do burzliwych lat 80. Mieszkający tam ludzie nie mieli poczucia przynależności do Indii. Pierwszą lekcję, na czym polega bycie emigrantem we własnym kraju, dostałam, kiedy okazało się, że nie wiadomo, czy mój język może być wykładany w szkole, czy mamy prawo do państwowości. Wtedy nie rozumiałam tych problemów, dopiero później w Stanach jako emigrantka zaczęłam myśleć o Indiach mojego dzieciństwa. Poza tym jesteśmy tym, co czytamy, a ja podobnie jak moja bohaterka Sai przed wyjazdem z Indii czytałam rzeczy kompletnie nieprzystające do rzeczywistości – Jane Austen i siostry Bronte.
Sai i jej dziadek, sędzia, to postacie całkiem fikcyjne?
– Są mieszanką cech rozmaitych znanych mi ludzi i zasłyszanych dialogów. Jednak książka jest związana z moją rodziną, bo mój dziadek był sędzią i tak samo jak mój bohater opuścił swoją wioskę w Indiach i pojechał do Wielkiej Brytanii studiować prawo brytyjskie. Został sędzią, wrócił do kraju i kontynuował praktykę. I musiał orzekać w sprawach, które nijak się miały do prawodawstwa brytyjskiego. A kiedy doszedł do głosu Gandhi i przeszła fala ruchu wyzwoleńczego, był w trudnej sytuacji, bo reprezentował kolonialistów. Jednocześnie to dzięki Brytyjczykom zrobił karierę i choć pochodził z najniższej kasty, wskoczył na najwyższy szczebel. Trudno winić młodego chłopca za chęć awansu.
Też tak uwielbiał i zarazem nienawidził Brytyjczyków?
– Trudno było stwierdzić, bo miał kamienną twarz przedstawiciela prawa. Nie, nie był takim potworem jak bohater książki, nie kochał jedynie swojego psa i nie poślubił mojej babki, gdy miała 14 lat. Natomiast żył w bardzo trudnym czasie. Co ciekawe, widzę paralele z jego pokoleniem – tymi, którzy wyjeżdżali do Wielkiej Brytanii – i moim, czyli hinduskimi emigrantami w Ameryce. Z jednej strony chcą się zamerykanizować, a z drugiej nienawidzą Ameryki. Próbują się asymilować, palą za sobą mosty, zrywają kontakty z rodziną i cierpią z tego powodu. Na proces emigracji patrzy się zwykle jako na akt heroiczny, podczas gdy naprawdę to jest proces niezwykle okrutny.
Powieść rozgrywa się na dwu planach – opowieść o hinduskim imigrancie w Nowym Jorku przeplata się z historią Sai w Kalimpongu...
– Na początku wydawało mi się, że cała historia będzie osadzona wśród imigrantów, ale szybko okazało się, że to nie wystarczy. Ameryka dała mi pół historii, a drugiej połowy musiałam szukać gdzie indziej. Stany Zjednoczone to gigantyczny rój emigrantów, którzy stanowią siłę tego państwa. Ja sama należę do szczęściarzy, nie jestem nielegalnym emigrantem i moja historia nie była tu ważna. Nowy Jork stał się symbolem sukcesu wielokulturowej i wieloetnicznej mieszanki, tymczasem ja pokazuję inną, ciemną stronę. Tych, którym się nie udało. Musiałam wrócić do Indii także po to, by mówić o podziałach klasowych. W Indiach wystarczy otworzyć okno, a historie o ludzkich nieszczęściach same wpadają do uszu. W Nowym Jorku jest podobnie. Idziemy ulicą, otwiera się klapa ścieku, a tam w głębi istnieje odrębny świat. Wystarczy zapytać taksówkarza, by usłyszeć emigrancką epopeję.
Czym jest tytułowa utrata, dziedzictwo utraty?
– Dziedziczenie kojarzy się ze zdobyczą, tymczasem dziedziczy się coś innego, kiedy ma się za sobą pokolenia wykorzenionych. Zawsze kiedy dążymy do poznania świata, jednocześnie coś zyskujemy i tracimy. Szukamy pełni, zakorzenienia, a może wcale nie o to chodzi, może zawsze będzie nam czegoś brak pod każdą szerokością geograficzną? Edward Said cytował takie zdanie Hugona od świętego Wiktora: „Ten, któremu podoba się kraj ojczysty, jest dopiero młokosem, ten, dla którego każdy kraj jest domem, jest już dojrzały, ale doskonałość osiąga ten, dla którego każdy kraj jest krajem obcym”. Czyli ten, kto nie próbuje się zakorzenić, ale w każdym kraju jest cudzoziemcem, niezaangażowanym obserwatorem. To jest właśnie doskonałość utraty.
Mieszkasz tak długo w Ameryce, nie przyjęłaś jednak amerykańskiego obywatelstwa. Czy po to, by zachować podwójną, emigrancką perspektywę?
– Ta książka pomogła mi w odzyskaniu tej perspektywy. Spróbowałam sama dla siebie przeformułować pojęcie tożsamości czy narodowości. Świadomie zrezygnowałam z wielkich koncepcji, które są tworem politycznym. Żyjemy w świecie płynnym, w którym wszyscy się przemieszczają. To dotyczy nie tylko Indii, ale wszystkich państw na świecie. Dzisiaj kwestie takie jak nacja czy naród przestają być oczywiste.
Ciągle pada pytanie: Czy jesteś Amerykaninem? Co tak naprawdę znaczy: Czy jesteś z nami, czy przeciwko nam? Czy złożysz przysięgę na amerykańską flagę i czy chwycisz za broń, kiedy kraj będzie zagrożony? – bo to właśnie rozumie się pod pojęciem obywatela. Czy można od kogokolwiek czegoś takiego wymagać? Na froncie w Iraku walczą Amerykanie, ale to są albo bardzo biedni Amerykanie, albo cudzoziemcy, którzy dostali obywatelstwo w zamian za to, że pojechali na wojnę. To są ludzie z Ekwadoru, z Meksyku, z Ameryki Łacińskiej. W takiej sytuacji cała koncepcja przynależności narodowej bierze w łeb i staje się wręcz żartem.
Pisarza często traktuje się jako reprezentanta jakiejś nacji.
– Nieustannie próbuję się od tego uwolnić. Uważam, że pisarze nie powinni być politykami. Ostatnie, czego mi potrzeba, to zaakceptowanie takiej roli i narażenie się fundamentalistycznym siłom, które chciałyby mnie zabić.
W Kalimpongu już palono twoje książki.
– To było okropne. Jechałam pociągiem i rozdzwonił się telefon z tą wiadomością. Przyjechałam na tournée promujące książkę. Rodzina mojej ciotki pochodzi z tego regionu i chciałam tam pojechać, ale okazało się, że szykują się demonstracje przeciwko mnie. Do niektórych regionów mam wręcz zakaz wjazdu, mam nadzieję, że nie na zawsze. Co najdziwniejsze, sympatyzowałam z tym ruchem, który uznał mnie za wroga. Być może taki właśnie jest los pisarza na wygnaniu. Staje się wyrazicielem grup, którym odebrano głos. Pisarzowi wydaje się, że tworzy fikcję, ale ludzie to odbierają politycznie. A tymczasem chodzi o coś przeciwnego – o odzyskiwanie swojej własnej, pisarskiej przestrzeni. Josif Brodski, kiedy odbierał Nagrodę Nobla, powiedział, że miejsce pisania znajduje się w autonomicznym oku pisarza, to jest najdrobniejsza, najbardziej prywatna przestrzeń, jaka jest dla pisarza zarezerwowana. Rolą pisarza jest reprezentowanie jednostek, nie racji politycznych. Pokazuję los pojedynczego człowieka, jego miłość, dojrzewanie, zawsze koncentruję się na małym świecie postaci. Wtedy jednak po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, z czym do czynienia mają inni pisarze i z czym trzeba walczyć, by pisarzem móc być.
Bohaterowie twojej powieści bez przerwy coś jedzą, poświęcasz kulinariom mnóstwo miejsca. To twoja pasja?
– Zawstydziłam się, kiedy zdałam sobie sprawę, ile miejsca poświęciłam jedzeniu. Pierwsza wersja tej książki miała 1500 stron. Wyrzuciłam jednak z niej wiele długich i precyzyjnych opisów związanych z jedzeniem. Zastanawiałam się na przykład, co sobie myśli Hindus w barze z kanapkami, kiedy proponują mu „Gandhi sandwich”. Albo kucharz, który się zastanawia, po co te wszystkie wymyślne kształty makaronu, skoro ma on zawsze ten sam smak. Musiałam zrezygnować z tego wszystkiego, bo ważne kwestie globalizacyjne tonęły w jedzeniu. W pewnym momencie zaczęłam się nawet zastanawiać, czy nie zająć się pisaniem książek kucharskich. Okazało się jednak, że nie potrafię mówić o jedzeniu w zimny, techniczny sposób. Od razu zaczynam poetyzować, budować atmosferę – po prostu automatycznie piszę powieść.

rozmawiała
Justyna Sobolewska


Obcy u siebie
Powieść o Indiach i o nas
Znowu książka multikulti? Już słyszę narzekania. Tymczasem „Brzemię rzeczy utraconych” to przeciwieństwo książek Zadie Smith czy Salmana Rushdiego. Podczas gdy oni budują wizję współżycia kultur i asymilacji, Desai pokazuje społeczeństwo rozbite. Postkolonialne Indie to wrzący kocioł, w którym sąsiedzi stają się wrogami i nikt nie jest u siebie. Zaś w raju emigrantów, czyli w Nowym Jorku, nielegalni przybysze mają status szczurów. Powieść, migawkowa i fragmentaryczna, nie dotyczy zresztą tylko Indii lat 80. i emigranckiej Ameryki. Desai opowiada o rzeczywistości, którą dobrze rozumiemy. Płynność granic, przesiedlenia, wyrzucanie z kraju – mamy to we krwi. Desai opisuje też kompleks postkolonialny, czyli jednoczesne poczucie uwielbienia i pogardy. Sędzia marzył, by stać się Brytyjczykiem, pogardzał Hindusami, a samych Anglików w głębi ducha nienawidził. W Polsce do sąsiadów, dawnych kolonizatorów i tych, których sami kolonizowaliśmy, żywimy podobne uczucia. Bliski jest nam też obraz raju amerykańskiego. Sceny z kolejki po wizę amerykańską mogłyby rozgrywać się w Warszawie 20 lat temu. Egzotyczna powieść o Indiach opowiada i o nas.
Justyna Sobolewska


Przekrój Nr 42/2007