konto usunięte

Temat: Bajania - tym, co mity są dobra metodą na mówienie prawdy

Tak nie miałby nic przeciwko - próbuj:)
Powrót Darbożyca:)
Albo - Darbożyc II - ostateczna inkarnacja:)

konto usunięte

Temat: Bajania - tym, co mity są dobra metodą na mówienie prawdy

może będzie coś o włochatych mieszkańcach...

ale ja za mało biegły
w zawiłościach pogaństwa...

;-))

popiszę się wieczorem
lub innym razem najbliższym

dzięki za zachętę
i bodźce...

!!

konto usunięte

Temat: Bajania - tym, co mity są dobra metodą na mówienie prawdy

Pamiętaj, że jedyną granicą jest Twoja wyobraźnia, czyli granic brak:)
A Darboga sam wymysliłem:)

konto usunięte

Temat: Bajania - tym, co mity są dobra metodą na mówienie prawdy

Pogranicze



Niewątpliwie zmierzch nie należał do szczególnych w tej części świata, o podobnej sobie porze, takiej jak wczoraj i przedwczoraj i tak od dnia gdy pierwsze jaskółki odkrzyczały uwiośnienie. Nie był on, zmierzch szczególnym, ale nieszczególnym też nie był... Bowiem w swej zwykłości i powtarzalności zmierzch ów zdążył już stać się zmierzchem ukochanym przez młodziszawe dziewczę o krótkich, czarnych warkoczach, która właśnie stała i patrzała oczami koloru wody jeziorzanej prosto w ten sam od kilku tygodni już widok... Po dzikim polu rozlewał się jarzębinowy blask kładąc długie cienie po uśpionych trawach, między którymi budzić poczęły się dotąd skrzętnie poukrywane owady, co mieszały się z pyłkami w kłębowisku tańca aż po horyzont, gdzie znikała ryża twarz słońca. Dziewuszka stała boso z czarnymi butami w dłoni, stopy miała zaczerwienione po brzegach i poobcierane przy kostkach. Na smukłych łydkach widniały zadrapania i pręgi po chłoście witkami krzewów i trzcin, co znamionowało, że szła ona brzegiem rozlewiska, od którego wzniesienie doprowadziło ją na skraj ługu, nad którym zmierzch obejmował teraz dzierżawie... Prosta, lniana sukienka, o kolorze zgasłej czerwieni była pomięta na plechach, jakby dziewojka wylegiwała się czas jaki w trawie, zaś spod niej wysklepiały się drobne, mocne ramiona, spod których spływały sprężyście wygięte plecy. Wzrostu niskiego, stała wyprostowana jak jałowiec nieruchomo, bez widocznego wyrazu wpatrując się w przedstawienie, jakie dawało trawowisko roztętniające się powoli do nocnej zmiany. W jej unieruchomieniu znać jednak można by było zadowolenie i radość, które wywoływał w niej jej ukochany czas... Nie czuła nawet szczypiących urazów na białych jak mleko nogach, ni mogacego być dokuczliwym uczucia potu sklejonego z kurzem i tym wszystkim, co rośliny wystrzeliły tego wieczora w powietrze... Ozwał się chrupot deptanej wysokiej trawy i szelest cholew o zarośliny, na co dziewuszka wzdrygnęła się i szybko odwróciła.

Pani...-powiedział cicho przybysz. Zawiesił głos w oczekiwaniu, pozostając w odległości trzech kroków od niej, lekko schylony.

Dlaczego szukasz mnie tak późno po bezludziu i nazywasz śmiesznie archaicznie... Czy zmieniło się coś odkąd wiesz?- Mężczyzna chrząknął i niezręcznie spróbował się uśmiechnąć. Miał na sobie buty do jazdy wierzchem i szary strój jeździecki, pierwszej mody, wąski, z czarnymi wszywkami na mankietach. Rude światło nieżnie opływało jego wysoką, chudawą sylwetkę, dużą twarz o jasnym zaroście, okoloną włosami koloru żętego owsa. Skupione, kare oczy smużyły dziewczę spojrzeniami spod czarnych rzęs. Mięśnie twarzy drgały ledwie, zdradzając napięcie i gwałtowny charakter. Długopalczaste dłonie miętosiły rękawiczki z czarnego zamszu, obczepione topolowym puchem i nasionami mlecza.

Przepraszam pani dyrektor... powiedzieli mi, że tylko tu pani bywa... ja... ja chciałem tylko zameldować, że wykonałem polecenie.-

Czyje?- spytała dziewuszka- A jeśli moje, to które?- jej przyciężkie powieki pozwoliły ujść wyrazowi mieszanki zniecierpliwienia i sympatii.

Twoje Pani...to znaczy pani, pani dyrektor- zająknał się i pospieszył dokończyć – odnalazłem Serhija Zadorożnego i sprowadziłem do Zamościa. - przełknął ślinę, uświadomiwszy sobie jak mało jej ma... Dziewuszka uniosła brwi i po raz pierwszy się usmiechnęła, nieznacznie, ledwie dostrzegalnie. W jej uśmiechu po raz pierwszy przebił się cień pojęcia jej dojrzałości. Mężczyzna przytaknął niemo.

I zdołałeś zmusić go do przyjazdu? A jak przekroczyłeś granicę? Przecież on nie ma nawet paszportu.-

Porwałem go, pani dyrektor, to znaczy oficjalnie porwałem.. Za kordon przejechałem z sukinsynem w bagażniku. Ale wlazł do niego sam. Tak, jak sam zgodził się siebie przeszmuglić.- w jego głosie brzmiał zalążek dumy, gotów jednak w każdej chwili stać się z powrotem niepewnością Dziewuszka odwróciła się znów w stronę zachodu, który miał już swoje ostatnie sceny i zatrzęsła się w bezgłośnym śmiechu.

Straciłam przez ciebie najlepsze sekundy ,- powiedziała matowym od chichotu głosem – ale cieszę się, że mnie tu znalazłeś. Gdzie zostawiłeś konia?

Przy rzece , Pani!- zawołał prawie mężczyzna- Jest wypoczęty i czeka przy wierzbie za meandrą! Ja piechotą pójdę, albo zadzwonię po wóz! Dziewuszka uciszyła go gestem, w którym była czułość i uwaga. Mężczyzna zamilkł jak obezwładniony.

Zdejmuj buty. Nogi mam obtarte. W strzemionach nie stanę.- Gdy on siadłszy począł zzuwać czarne buciory, ona zwróciła się z powrotem ku horyzontowi i rzekła: -

Mamy żercę, teraz trzeba tylko ofiary. _

konto usunięte

Temat: Bajania - tym, co mity są dobra metodą na mówienie prawdy

Pogranicze 2



***

Samochód parł przez szosę połataną jak stare spodnie z podziwu godną wydzierżczością. Zawieszenie skowytało i grzechotało na wybojach, o ile bez sensu było omijać nierówności, jesli chciało się jechać równym i w miarę ludzkim tempem przed siebie. Stara Niwa żegotała karoserią pożółkłą jak suszące się po poboczach liście tytoniu, ktorymi obwieszone były płoty zagród. Chaty stały dziarsko, szczerząc malutkie okna, wyzierając kwiatowymi wzorzyście firankami i doniczkami z begoniami i gąsiorami z domowym trunkiem. Chmiel zwisał już wysoko z tyczek, a rosnące w dali pól spływających od szosy topole i brzozy rozkładały się koronami jak kolosalne chlorofilowe baterie słoneczne. Blondyn dyndał dłonią przez otwarte okno bawiąc się ze strumieniem wiatru, niewzruszenie znosząc wibracje podróży. Drugą ręką przepacał sobie skórę od rozpalonego kółka kierownicy i odparzał cały tył ciała o skajowe siedzenie, niszcząc, jak sądził ponuro, swój markowy, grafitowy garnitur. Siedzący obok niski, gniadowłosy mężczyzna o nie do określenia na rzut oka wieku, wydawał się bardziej rozbawiony i nieco swobodniejszy. Zarost kotłowacił mu się w wypłowiałych do ryżości kędziorkach na kwadratowego kształtu twarzy, obdarzonej znaczną żuchwą, hakowatym nosem i parą oczu koloru pokrzywowego. W oczach owych tańczył ognik wesołości, niefrasobliwego dowcipu, oraz inteligencji... Pochopnie dałoby się uznać jegomościa za łagodnego, jeśli nie widok jego grubych palcy i poobijanych knykci dłoni, z których jedną unosił do pożółkłych warg papierosa. Był niski, co znamiennie widać było przy osobie kierowcy, który był długi, rzec by można nawet, że drabowaty, gdyby nie wyszukana elegancja, z jaką siedział znudzony mitręgą jazdy w samo południe na drodze relacji Wielkie Oczy – Zatyle.

- Ne daly Ci liepszoj fury, pan?- spytał gniadowłosy zaciągając się głęboko.

-Lepszą mnie po Ciebie wieźli capie.- odpowiedział aksamitnym głosem, z niewymuszoną wyższością blondyn, obojętnie smużąc drogę czarnymi, jak węgle oczyma.

-Pan majże mily jesteś... Jak “pocałuj w dupu” powiesz , to aż sia czlek oblizuje mimo woli. - zachichotał “capem” nazwany. Blondyn zaśmiał się prawie. Przyzwyczajał się powoli do humoru panującego w tych stronach – ciepłego i rubasznego, ale też z niejaką nutą dobrodustwa. Zarówno po polskiej, jak po ukraińskiej stronie w żart gotowi byli obrócić wszelką powagę, dawno jednak mężczyzna nauczył się czujności wobec tej dziwnej, gościnnej serdeczności , jaką mieli tu wszyscy, od posterunkowego, przez księdza, aż do podwierzbnego pijaczyny. Nie ufał jej, jak kazała mu jego służba, profesja i charakter... W jego okolicach, zanim się kto odważył opowiedzieć dowcip przy kim, musiał wpierwy beczkę śledzi do wódki zjeść z nim, a tu się, cholera tak wszyscy bratali, psia ich mać... “Kochanieńki” częściej słyszał, niż od własnej matki, a o drogę bał się pytać, by go zaraz nie obdarzono półgodzinną opowieścią, o tym jakimi to mozliwymi atrakcjami obsypie go pytana droga. Żebyś wiedział, “majże miły”.. Majże o tyle, o ile mam być miły, panie krasny. Płacą mi za bycie miłym, póki zadanie tego wymaga.

- Oj, kochaneńki... zestresuwawsja? Ja znaju, slużba... Takoji harnoji dziwczyni slużyć, tobym i ja “majże” milujący był taki, jak i pan jasny.

-Zamknij się Zadorożny.- warknął blondyn. - Dojedziesz cało, bo tak miałeś dojechać. Pies tam zna, po co jesteś dyrektrysi potrzebny. I mówiąc szczerze, obchodzi mnie to, jak to, czy będzie dzisiaj padać, czy nie.

- Aj, ważna rzecz - doszcz, kochaneńki. I dla kożnoji rzeczy inaczej. Ot, podywysja – dla łąk – dobrze, a dla tabaka, co się przy drodze suszy – źle. Dlatego ważne jest, po co mene wieziesz do Jasnoji Pani, bo ja jak deszcz teper. Może urośniesz , a może zgnijesz... Nie prawda li, pane Jarzębski.?- ostatnie słowa Zadorożnyj wypowiedział przenikliwie i poważnie. Niwa zatrzymała się powodowana nagłym stąpnięciem na pedał hamulca. Nazwany nazwiskiem patrzał rozszerzonymi oczyma na pasażera. Za oknem samochodu unosił się kurz wzniecony pojazdem, wirując szalenie w kontraście do bezruchu jaki zapanował w samochodzie. Bezruchu, który mógł istnieć tylko w umyśle zdumianego blondyna.

-Skąd znasz moje nazwisko?

- Aj czy ce ważne zwidky znaju?- Zadorożny odwrócił wzrok od spojrzenia Jarzębskiego. - Znaju chto ty, znaju, że przyjichaty miał po mnie i do kogo mene wieziesz. Co sia po prawdi samo rozumije, że ty nawet ne znajesz komu slużysz , kochaneńki.- Jarzębski wyrwał się z osłupienia i odruchowo odpalił zgasły nagłym zatrzymaniem silnik. Pomimo wszystkiego, co w nim teraz się gotowało, pomimo ciekawości trawiącej go na równi z niepojętym lękiem, przed tym, że jest trybikiem w machinerii mu nieobjawionej, postanowił być zawodowcem “jak mamusia uczyła”.

-Jest ładny czerwiec, panie krasny, chociaż gorąco jak sukinptak. Dowieziemy cię do pani dyrektor, choćbym miał z przydziału nie Ładę, a trabanta w zaprzęgu.- “kurtwa mać twoja” dodał w myślach, kierując wzrok z powrotem ku jezdni. Serce kołatało mu jak jaskółcze skrzydła, ale nie dał poznać nawet drgnieniem dłoni na drążku zmiany biegów.

-Głupi ci ludzie, tytoń w czerwcu suszą. Dochodować coś trza do końca, jeb...- powstrzymał się dokończyć zdanie. Zadorożny nie odzywał się już, On jednak miał wrażenie, że ten słyszy go na wylot... Niwa pruła dziarsko przez kurz w kierunku wsi Zatyle. Chmury siniały nad horyzontem od lewych drzwi. Nad Lubyczą lało.

konto usunięte

Temat: Bajania - tym, co mity są dobra metodą na mówienie prawdy

Pogranicze 3

Wojciech Jarzębski przeczesał włosy o barwie słomy owsianej. Sokołowaty profil rzucał długi cień łamiący się o karoserię najbliżej stojącego z grupy samochodów tłoczących się na parkingu przed jednopiętrowym domkiem stojącym na wzgórzu porośniętym niekoszoną trawą i rzadko strzelającymi w górę z niej jodłami.

Mężczyzna sklął pógłośnie porę. Znowu przedzmierzchanie, znowu ten fatumiczny zachód słońca sprowadza go z obowiązkami pod jej drzwi.

Na parkplacu był jedynym człowiekiem. Oprócz niego same maszyny, owady podniecone parnym przedwieczorkiem i wszechobecna trawa.

Wyłaziła spomiędzy płyt w podjeździe, z dziur w fundamencie płotu, nawet kiełkowała z erodowanego parapetu okna komórki przyklejonej do domku. Sam domek zaś zbudowany był z bielonej cegły, częściowo kafelkowany z zewnątrz na niebiesko, kryty złotawą dachówką, z rasowanej miedzi. Ze swymi lustrzanymi szybami i krwawoczerwoną bramą na pilota wyglądał jak regionalny oddział banku w rezerwacie przyrody.

Czerwonawordzawe słońce zachodziło za chołm opodal, porośnięty szczeciną młodych topoli, przeglądając zza krat ich pni podejrzliwym okiem całą powierzchnię widzianej ostatni raz tego dnia ziemi.

Papieros w ustach Jarzębskiego niemiłosiernie skracał się ku filtrowi, co znamionowało, że zbliża się czas, gdy będzie musiał wejść do domku przez rzeźbione, buczynowe, jasne jak siano drzwi i stanąć za krzesłem dyrektorki w pozycji zasadniczo- groźnej.

Splunął i postanowił zrobić to zanim zacznie się tlić lignina. Wdeptał niedopałka w beton z udaną gorliwością i ruszył w stronę drzwi domku czując, jak sztywno przychodzi mu jego zwykły, sprężysty krok.

Wbiegł cicho na schody i stanowczo, jak stanowczo łapie się za rękę złodzieja złapał klamkę i pociągnął.

Owionął go zaduch świecowego dymu i półmrok przedpokoju pełnego ludzi. Dywanami obwieszone ściany tłumiły dodatkowo każde echo, czyniąc z odgłosów przesuwających się postaci natłok mormorandów i cichego pochrząkiwania.

Dziewczyny z ochrony kłaniały mu się, gdy je mijał, stojące sztywno pod ścianą, z szacunkiem, którego nie oczekiwał po chłopczycach, które widział zabawiające się przerzucaniem sobie nawzajem przerażonego funkcjonariusza drogówki, gdy zaryzykował zatrzymać ich rozśpiewany furgonek mknący przez prawie pusta szosę , tchnący dymkiem i zawiesistym aromatem anyżówki.

Tłumaczył się z tego zeznania czterem z kolei przełożonym, każdy o biurko wyżej, coraz mniej wierząc we własne słowa , coraz śmieszniej widząc siebie popychanego z jednych smukłych rąk ku drugim, przypominał sobie przez lepką mgłę wstydu wyraz obojętnej radości w pomalowanych oczach, śmiejących się i patrzących przez niego, bez agresji, jedynie oczami dziewczynek zabawiających się złapanym pajączkiem, czy nietoperzem. Potem przypomniał sobie tępe pieczenie w wątrobie, jakby mu się żółć zagotowała, gdy znudzona żonglerką blond, zielonooka wsadziła mu osłupiałemu obrotem sprawy haka pod prawe żebro.

-”No co miałem zrobić?”- powtarzał w kółko-” Strzelać? Do dzieci? Toć to młodzianki takie Panie Kumisarzu byli, kiej moja własna córka, jakbym miał swojo. To już ja nic wolał nie robić, bo oddać- wstyd. Aresztuwać- bez grożenia bronio bym nie zdołał, to już ja tak zbaraniał, że wolał ino patrzyć i doczekał ja się, że jak ta mała czarna z fury wyjrzała i dała znak to zaraz mnie pierwsza w pieczeń zasuneła, a następne na buty wzięły... Nie wierzycie? Jakże bym ja przecie mógł to sam teraz wymyślić? Ja pod czapko przecie diabła ni mam, a już mie się wszystko kołuje, jakby mi to w baśni jakiej sie działo... Pan sie nie śmieje Panie Kumisarzu....One mocno biły. Tak, że po sekundzie chciałem, żeby mnie dobiły. Żeby zostawiły, albo sie zmęczyły, psiekrwie. Ja spojrzał potem na zegarek. To były dwie minuty walenia, Panie Kumisarzu, a ja bywało i od takich zbirów dostawał, jak ten Waleńczuk , co go z listu gończego, za przekroczenie ciągłej zgarnąłem, albo ci , co na wiec do Przemyśla jechali, jak tam ten festiwial był, co sami łysi, na zielono. Tamci nie żartuwali, ale dał ja jednemu w mordę, drugi mnie, nakrył się ja nogami, ale litości nie prosił, a tu? Jak pies...”

Jarzębski spojrzal na nie przez pryzmat oczu policjanta i zapragnął jak najszybciej opanować grymas niepewności, który poruszył mu przyczepami wszystkich mięśni twarzy. Przebił się przez tłumek stojących z kieliszkami, mówiących po ukraińsku mężczyzn, ubranych w czarne garnitury, czesanych na modę szpitalną, znaczy wcale nie czesanych.

Podszedł ku dziewoji, co pierwsza straż miała przy drzwiach do saloniku pokerzanego, gdzie , jak z samej nazwy dało się znać, grano w brydża...

Była jego wzrostu i smukłej jak koziczka sylwety. Dresopodobny, technologicznie srebrny garniturek opływał osią talię i kładł się łukami po napiętych, jak u klaczy udach. Miała smutne oczy i za wyraziste, zrośnięte jak u Fridy Carlo brwi. Oczy, które Jarzębski pamiętał jako orzechowe, tu w tym świetle nie dały się jako takie rozpoznać. Tu były jen duże i melancholijnie ikonowate. W kontraście do nich, na wydatnych wargach tańczył diabolizujący uśmieszek, nieco cyniczny, pozbawiony sentymentalizmu i dziki.

- What, szefuniu? Everysyng ołright?- spytała z akcentem dziewoja zadzierając wysokawe czoło jak uczennica. Jarzębski stłumił ciepło , jakim obdarzył w myslach te słowa i gest wspomnieniem poniewieranego patrolowca.

- Stój , nie gadaj. Pętał się gdzieś tu ten Święty Pantelejmon od Pustego Kufla?- rozejrzał się za Zadorożnym.

- Ha! Wytrąbił on już piąty. Pięć razy święty on, tak, bossik?- zaśmiała się „Frida”.

- Gdzie?-

„Frida” wskazała, przez otwarte drzwi baletowym gestem koniec pokerzanego saloniku, gdzie przy stole, nakrytym suknem kiedyś zielonym, siedzieli dyrektrysa, Zadorożny z czerwonym nosem, pod krawatem zawiązanym prawie na pęk, pod kołnierzem markowej koszuli i jeszcze kilku, których w dymie cygar postanowił Jarzebski rozpoznać później.

Jeden z Ukraińców, co stali w kółku i zagadywali namiętnie o czymś odłączył się od kręgu i podszedłszy do Jarzębskiego, położył mu rękę na ramieniu familiarnym , ciężkim gestem, którą zaraz zdjął, kiedy napotkał zimny wzrok mężczyzny.

- Szljachtycz, skaży meni... Oj ne hniwajsja... Ty tu ważny jaki, ni? – facet miał aparycję dobrze ubranej chłodziarki przemysłowej, zuchwały wzrok i łeb ogolony na kolano. Z klapy marynarki wystawał znaczek pewnej partii politycznej, ale jakiej, Jarzębski nie pamiętał... polityka była czymś, co uznawał w swej profesji za zbędny ciężar.

„Frida” spojrzała pytajnie na Jarzębskiego, zawsze , gdy liczyła na udowodnienie, że nie za darmo jej płacą. Nie dostawszy sygnału odeszła cicho tyłem ku głębi sali i stanęła w jej progu, dalej jednak strzygąc oczami w kierunku rozmówców.

- Ważny, proszę pana. W czym pomóc?- zapytał wyklepanym modelem szef ochrony.

- Ja tilky chciał znaty, czy przy stolie miejsce zwolniło sia. Cały dzień tu tak gwarzym, a Pani Jasnoji jakoś ne wdajestsja zobaczyć... Śpieszno nam... Rozumiesz, my ludzie czynu, do czekania nie nawykli..-

- Będzie pan musiał jeszcze poczekać. Pani dyrektor w tej chwili jeszcze rozgrywa partię brydża. Jest pan umieszczony na liście?- pytał z suchą starannością, jakiej wymagała od niego funkcja. To zawsze wywoływało w interesantach całą gamę zachowań, według których ich klasyfikował. Ten nie wydawał się być z dolnych , nieśmiałych rejestrów szaraczkowego proszenia, bo zagrzał się pod kołnierzem i z twarzy zniknął mu wyraz przyjaznej zuchwałości.

- Pane, u nas z lujudynoj treba po ljudski. U nas jak człowiek sia mundurem zasłania, to go zrazu widzą, że albo on świeży i nie wie z kim howoryt’ , albo musi jakiś życia nie ceniący...- cicha groźba przyprawiła Jarzębskiego o szybsze tętno, ale póki co słuchał.- Ja i nazwisko mam, ale mi go niezręcznie w takim miejscu używać w celiach wymuszenia, bo to nieładnie. Nie chciałby ja..- tu zerknął przez ramię, czy go koledzy słyszą - ..nie chciał by ja musieć powiedać potim komu treba, że czas kadrę zmieniać. Może ja niewyglądający, bo człowiek prosty, ale możu bahato...-

Jarzębski skinął ku „Fridzie” i pokazując dwa palce dołem machnął głową ku stojącym w kółku, przyglądającym się rozmowie mężczyznom.

Jeszcze dwie dziewuchy natychmiast ich obstąpiły. Tamci wyszczerzyli po głupiemu zęby jak do panienek, ale im trochę one pogasły z rezonu, widząc zimne i zacięte spojrzenia ochroniarek. On sam zaś zbliżył twarz do zbuldożonego oblicza „ważniaka” i wyrecytował powoli, jak mniemał, improwizując całkiem nieźle:

- Sram, kochany dygnitarzu na to, jakie macie zwyczaje. Ten konus przy stole – wskazał Zadorożnego - może potem cię nawet przez serwetkę w dupę całować dla większej higieny, ale ja dostaję swoje nędzne pięć złotych miesięcznie na garnitury i cygara, żeby się tym nie przejmowac.- po raz pierwszy od dłuższego czasu uśmiechnął się, zimno, z wyrazem oczu, z jakim patrzył na i zawsze miał ochotę patrzeć na różnej maści wysoko postawione śmieci.

Kloc spocił się i odszedł z powrotem do kręgu. Na koncu sali pokerzanej sprzątaczka wieszała świeże firanki. W całym pomieszczeniu smierdziało świeżym arbuzem od żakardu...

Jarzębski wszedł do wewnątrz karcianego ula, stanął za krzesłem dyrektorki w pozycji zasadniczo-groźnej i oparł ręce na rzeźbionym oparciu.

Napotkał jej wzrok... Jakże stary w tej chwili, niebezpiecznie mu się spodobał.

- Dobrze zrobiłeś. Będzie mi tu krawatem partyjnym chorągiewczył.- syknęła dziewuszka. Jej cichy, chłonący wszelkie światło bordowy komplet odcinał się czarcio od jej bladej skóry. Ukąszoną przez komara szyjkę otaczał sznureczek pereł rzecznych. Jarzębski znał ich historię.

Spojrzała na niego rozumiejącym wzrokiem.

- Zawsze będę je nosić Wojtek.- szepnęła.- Nawet teraz, gdy już wiesz.. A teraz miej baczenie. Karta mi idzie, a nasz żerca dostaje w dupę specjalnie.- zachichotała, a on doznał skurczu żołądka, jakiego dawno nie pamiętał. Zdlawił w sobie poryw nagłych słow, błogosławiąc chwilę, gdy ona odwróciła się znów ku stołowi...
Beata M.

Beata M. Darth Miracle

Temat: Bajania - tym, co mity są dobra metodą na mówienie prawdy

ło matko, będzie się działo...

konto usunięte

Temat: Bajania - tym, co mity są dobra metodą na mówienie prawdy

Uj, żeby Jasna Pani wiedziała:)

konto usunięte

Temat: Bajania - tym, co mity są dobra metodą na mówienie prawdy

A czy tym razem akcja potoczy się dalej... aż do zakończenia..??

konto usunięte

Temat: Bajania - tym, co mity są dobra metodą na mówienie prawdy

Pogranicze 4

Karta nie szła.

Zadorożny klął w duchu każdą nadchodzącą chwilę. Widział bowiem, że każde rozdanie z mających nastąpić, jest z góry skazane dla niego na niepowodzenie. Przekleństwo jasnowidzenia w swym rozrywkowym wymiarze. Miał gdzieś to ,czy wygra z ambicjonalnego punktu widzenia, albowiem nie posiadał już ambicji zwykłego człowieka, od czasu, gdy zapomniany przez rodziców w lesie, zabłąkał się w gęstwę. .....

“- Serhijko! Seriooooożaaaaaa!- mały szkrab o gniadych , poskręcanych jak okrewki fasoli włosach słyszał swoje imię wołane z daleka, ale panika odebrała mu orientację. Paprocie, ich wielkie, szorstkie łapy zasłaniały wszystko, kiedy maluch brnął wycierając zasypane brudem i zarodnikami oczki. Nie płakał.

Mimo strachu nie potrafił wydobyć łzy.

Powoli ciemniało, a zmierzch we wrześniu nadchodził podstępnie szybko. Prawdziwy strach nadszedł dopiero , gdy las ogarnął mrok. Ledwie szelest w rozdygotanej ciszy, nawet głośniejszy stuk bucika o wystający z mchu pniak wywoływał orgię obrazów w główce, która wnet wspomniała wszystkie straszne bajki, jakie opowiadali mu bracia i jakimi matka zaganiała go wcześniej do łóżka.

Świat przed oczami zlewał się w jedną, migotliwą całość rozdzwonionej do granic wytrzymałości jeżącej się burzy lęku zawieszonej w bezgłośnym powietrzu. Serhijko stawiał ostrożne kroczki, szedł, nie śmiał siadać, ni skrywać się w jakimś zamknietej przestrzeni, pod kustem jakim albo zwalonym drzewem.

Parł przez zarośliszcza, wymacując pnie, grube, szorstkie i chłodne. W tym obojętnym na cierpienie dziecka świecie dotyk kory wydawał się prawie przyjazny małym rączkom, tulił się do niej i przechodził bardzo blisko. W końcu zaczął przemawiać do drzew, jak przemawia się do tych spośród tłumu nieznajomych, którzy obdarowali nas choćby spojrzeniem, podsadzili do tramwaju, uśmiechnęli się niestrożnie, odruchowo.

Czepiamy się tych napotkanych, jak gdyby byli naszymi jedynymi przyjaciółmi, choć pewnie u siebie, na własnym podwórku wolelibyśmy trzymać się od nich z daleka...

Serhijko przechodził od pnia do pnia, dotykając mchu na korze i głaszcząc łuszczącą się skórę sosnową, jak i świecącą jasnymi plamami w ciemności brzozę. Ciemne, jak z ołowiu pnie dębów i buków wyłaniały się prawie dotykalnie z atramentowego powietrza, że gdyby ich nie czuć dłonią, Serhijek pomyslałby, że nie istnieją naprawdę a duchami są raczej jakimi, nieoddzielnymi od nocy.

Gęstwa niespodzianie się skończyła, chłopczyk nie wiedział jednak gdzie był. Jego krótkie nóżki przywitała wysoka trawa owijająca się wokół stópek prawie złośliwie, przekornie, jakby szeptała..”stój, nie dojdziesz, donikąd nie trafisz...stój...im dalej, tym gorzej... nie uwolnisz się... nie uciekniesz..nie zachodź... uciekaj...”

Był zbyt wystraszony, by posłuchać. Umial jedynie iść, iść przed siebie niewytłumaczalnym, hipnotycznym uporem, z umyslem skupionym i rozbieganym jak u myszy. Brnął przez trawiska , co czyniło mu jeszcze większy wysiłek. Czuł się odsłonięty, nagi, wystawiony na żer potworom schowanym wśród drzew. Instynktownie upadł w łąkę i schował główkę w raczki. Usłyszał własne serce, które biło gwałtownie jak wróbelek o ścianki klatki, do której go kiedyś schwytał. Obiecał sobie , że odtąd nigdy nie złowi żadnego zwierzątka dla zabawy, gdyż czuł się jak ono...jesli tylko uda mu się wrócić do mamy, do batka... To dziwne, jak zawsze batka się bał, to teraz jego szorstkie, ojcowskie dłonie wydały mu się ostoją bezpieczeństwa, za którą nie widziałby g na pewno żaden potwór, żadne czudowyszcze, żadna jaga gmerwa, ni żadne dzikuństwo... tęsknił za dłońmi tatowymi.

Odwrócił się twarzą do nieba i po raz pierwszy w życiu sam zwrócił uwagę na gwiazdy. Księżyca nie było, zatem świeciły wyjątkowo jasno, migotały i pulsowały jak jego skronie. Oczka, co w świetle słońca i lampy były zielone, teraz błyszczały jak czarne jantary, podeszłe miodem gryczanym sosnowe krwawienie.

Kiedy patrzał w niebo, stał już nad nim. On, albo ona, zależy kim się go chciało widzieć. Jego szary płaszcz błyszczał jak skrzydła ćmy, a w kudlących się włosach sterczały gałązki i pióra, co dojrzał przywykły do ciemności serhijkowy wzrok.

Przemowil do niego dziwną mową, zadziwijąco jejdnak rozumiał co mówi, mimo, że ni slowa nie znał... Był dzieckiem, mial tę zdolność. Rodyczi nie raz wolali do niego zlepkami wyrazow, ktore były dla niego niczym, jak hałasem, a z których musiał szybko wyłowić zamiary mówiącego, obietnicę kary, lub nagrody...

To rzecz, ktorą zapominają często ludzie dorastając... Serhijek postanowił, że nigdy jej nie zapomni...

Nie poruszył się na widok jego, choć serce walić mu poczęlo jeszcze mosniej zagłuszając wszystko na świecie... Tak myslał, dopóki on nie odezwal się raz drugi...

- Co tu szkudzisz?- zapytał on, a raczej pewnie miał zapytać, gdyby słowa te mozna bylo zapisać, zapamiętać i unieszkodliwić gramatyką...- Ni majesz chaty, ni majesz?

Serhijko zaprzeczył ruchem głowy odruchowo, jak zaprzeczał całe swoje , krótkie życie matce, gdy go przyłapywała na lizaniu węża od beczki z winem, co go batko pędził.

-Nie szkudzisz? Nie szkudzi! Ha ha!- zasmiał sie jestestwo mrużąc oczy- Czy ni majesz chaty? He?

Jestestwo odpowiadal na jego pytania , zadając je, zanim Serhijko zdołal przecisnąć je przez zaciśnięte gardło.

Wstał i stanął przed nim, twarzą w twarz z jego jeleniowatymi wiankami gałązek we włosach, pod którymi ledwie dostrzegał białka jego oczu i czarny otwor jego ust. Był jego wzrostu.

Jestestwo ruszył w las, a Serhijko, podświadomie ciągniony skierował za nim kroczki, niewiadomie czując, że gdziekolwiek za nim pójdzie - nie zginie... Szedł za jego szumem stóp, który o świcie ucichł, a on sam zniknął... Przez brunatne bruzdy, potykając się i zapadając w grunt gonili ku niemu rozradowany batko i zapłakana matka. Wtedy i on po raz pierwszy zapłakał"

Zadorozny obudzil się z ciągu obrazów , zwanych wspomnieniami, gdy niespodziewanie wyrosła przed nim dobra karta. Wytarł nos mankietem wełnianego garnituru i pociągnął łyk z kufla, co obok osuszał się jak dotąd prędko.

-"Czyżby?"- pomyślał. Zadrżal z niepokoju, ale i z ekscytacji, bowiem sam nie spodziewal się, że jeszcze cokolwiek go dziś zaskoczy. Nawet się przestraszył, bo to oznaczałoby, że nie wyprzedza spojrzeniem biegu wydarzeń, był to jednak tak nieznaczny szczegół...

Jarzębski omiatał salę spojrzeniami znudzonego irbisa, stał zaraz za krzesłem Jasnej Pani, wyjątkowo dziś młodo wyglądającej, nawet jak na swój podlotkowaty wygląd...

Wejrzał w jego serce, szybko, tak ,by ten nie poczuł. Dojrzał ,jak roznieca się , gdy stoi za nią i ile go kosztuje zachowanie spokoju, ten posąg, co nigdy nie podniósł głosu...

Jasna Pani odezwała się do niego, mowiąc coś ze wskazaniem na naszyjnik z rzecznych pereł, co płożył się na jej dekolcie. Serce Jarzębskiego rozdygotało się do niewyobrażalnych odcieni czerwieni i ciemnego błekitu.

Żerca szybko odwrócił wzrok, by zbyt nie wejść w jego duszę...

W serce Jasnej Pani nie odważył się spoglądać ni raz. Oniesmielała go sama temperatura powietrza w jej otoczeniu - czuł to jako jedyny chyba. Była raz niższa, raz wyższa niż wszędzie indziej, zupełnie jakby w niej odbywał sie inny cykl pogodowy, dając czasem ujście przez jej wypromieniowanie jej skóry... Jako jedyny chyba wiedział kim była... Nawet jeśli znano ją tu i zjeżdżali ku niej rózni, by wybłagiwać łask.

On jeden nie chciał od niej nic, sama po niego posłała. Miala jakiś zamiar , to pewne, jednakoż nawet przed jego spojrzeniem zakryty był jego rdzeń, jego wizja ostateczna, jego środki, ktore ledwie odnajdywał krok po kroku, wciąż nie rozumiejąc dlaczego...



Jej pies, Jarzębski przywiózł go w bagazniku przez granicę.

Czekał na niego spakowany od dwóch tygodni. Jej twarz pojawiała mu się we snach od kilku miesięcy. Mówiła do nie go czule, a on płynął ku niej wypowiadając inwokacje do Makoszy, nie będąc pewnym, czy nie popełnia bluźnierstwa, jednak im więcej wylewało się z niego uwielbienia, tym ciaśniej czuł sie związany z jej wizerunkiem.

We śnie kochał ja, po przebudzeniu nie pamiętał uczucia.

Gdy jednak wszedł do jego izby Jarzębski, wspomniał cały wachlarz uczuć jakimi był nafaszerowany.

Potrzebowała go Jasna Pani, zwana po ukrainskiej stronie Zirkoju Piwnoczi, największa czariwnytsja calego pogranicza. Ta , do której drzwi nie zamykały się od ponad dwudziestu lat i która żyła z tego, że spełniała życzenia innych... Teraz pragnęła czegoś dla siebie i on był jej do tego potrzebny.

Jestestwo z lasu kiedys mu powiedział, gdy powracał do niego, jako coraz starszy chłopiec, że skoro usłyszy szepty , którymi wymieniaja się drzewa dziesiątkami lat i powtarza sobie trawa od korzenia do korzenia, źdźbło źdźbłu, wtedy ludzie będą dlań czytelni, jak dno strumyka pod kryształową wodą

Rozejrzal się jeszcze po stole. Do prawej licząc siedziała starsza damulka z naprawianym biustem i szpachlowaną cerą. Pod jej drogocennym cialem, na które pożadliwie patrzeli młodzisze z jej orszaku, co za nią warował, dostrzegł szare zmęczenie. Jej pragienia krążyły wokól lęku przed utratą młodości i wokół pieniędzy... I chciała być kochana...tak ...tego wszyscy pragnęli...

Dalej ksiądz, co raz zadzierał nosa probując udawać, że naprawdę jest tu dla zbawienia dusz graczy, po dobrosąsiedzku, raz głupkowato sie uśmiechał. kryjąc zakłopotanie wywołane tym, że się dobrze bawił. Jego pragnienia wirowały na purpurowo i złoto...pragnął władzy, choć co jakiś czas zerkal pożadliwie ku zwierzęco pięknym ochroniarkom Jasnej Pani.

Potem grał detektyw. Był sławny, nawet na Ukrainie o nim słyszano. Mial swoją brygadę szturmową i zorganizował wiele akcji , ktore sfilmował i dał do telewizji... Bał się. Chciał ochrony. Trząsł się cały wewnątrz maskując to fingowaną nonszalancją i bufonadą.

Na końcu pewnien chudy młodzieniec, którego ciemne włosy okalały zarośniętą twarz.

Stalowe oczy pełne były ukrytego szaleństwa i obłędnej inteligencji. Zadorożny zadrżał.

Jego dusza była czarna, raz to jasna jak wnętrze opalu, mglista i słodka... Miał długoplaczaste dłonie i delikatne rysy.. Podobno czekal tu już od kilku miesięcy, by zostać dopuszczonym do stołu...

To gest oznaczający, że w dalszej kolejności dane będzie mu skorzystać z pomocy Zirky Piwnoczi...

Zajrzal weń głębiej, lecz ten spojrzał w oczy Serhija i nieznacznie się usmiechnął.

Żerca uciekł wzrokiem. W spojrzeniu tamtego była cyniczna, chłodna siła, bez emocji. Nie mógł znać jego pragnień. Nie byly czytelne.

Wtedy przegrał. Ujrzal gówniane karty, jakie mu ostały w rękach... Ale tak miało być.. Przynajmniej pozostał kim był, nie stracił wejrzenia...

Odsunął krzeslo niedbałym ruchem i dopił piwo.

Jasna Pani rzuciła mu cieple spojrzenie na pożegnanie. Poczuł , że prawie taje pod tą odrobiną ciepła. Nachylił sie ku jej bladym policzkom i szepnął tak, by go wszyscy słyszeli:

-Zirońko, dorohaja, czy ne dala by ty staromu szeptunowi na noc młodego ciała w ręku pomacaty? Tyle masz krasnych diwok tu, a mnie tak spaty samomu odwyklo sia..

- Powiedziałam, że masz u mnie wszystko, czego zachcesz, czy nie powiedziałam panie Zadorożny?- oczy błysnely jej figlarnie i gestem wskazala ku stojącej pod kominkiem i dłubiącej w nosie, wysokiej jak sarna ryszawej członkini ochrony.

- Pani, djakuju żeś pelna zrozuminnia dla pragnień niepohamowanego satyra- Serhij oddalał się w komicznych pokłonach.

Dyrektor wybuchnęła głosnym smiechem. Cały stolik zawtórowal, a za nim stojący najbliżej w sali... Ksiądz zachichotał nerwowo. Detektyw się skrzywił. Jarzębski spiął się w sobie i spojrzeniem wskazał rudej Zadorożnego.

Żerca minął ją wychodząc z salonu pokerzanego i zagarnąl za kibić, gdy ta zarechotala gardłowo i dała się powieźć ku pokojom.

-Pokażu ja tobi maleńka jak sia swiatyt Matir Bohyniu- zaśmiał się i objął ją za talię.

-Znaczy najpierw się będziesz modlił, czy po tym, jak mnie przelecisz?- spytało dziewczę zuchwale i bez cienia ironii.

-W trakcie, maleńka, zabójczyni ty, w trakcie...-Oleg Pawliszcze edytował(a) ten post dnia 05.05.09 o godzinie 16:04

konto usunięte

Temat: Bajania - tym, co mity są dobra metodą na mówienie prawdy

Anna Gabor:
A czy tym razem akcja potoczy się dalej... aż do zakończenia..??
Mam taki zamiar:)

konto usunięte

Temat: Bajania - tym, co mity są dobra metodą na mówienie prawdy

Cieszę się!!!:-)
Beata M.

Beata M. Darth Miracle

Temat: Bajania - tym, co mity są dobra metodą na mówienie prawdy

Oleg, szkoda mi Ciebie...
Dałeś nam dwa kęsy,
i teraz my już nienasycone będziem!

konto usunięte

Temat: Bajania - tym, co mity są dobra metodą na mówienie prawdy

Ej, mam jeszcze kilka odcinków w zapasie:)
Beata M.

Beata M. Darth Miracle

Temat: Bajania - tym, co mity są dobra metodą na mówienie prawdy

Oleg Pawliszcze:
Ej, mam jeszcze kilka odcinków w zapasie:)

tylko niech no za szybko...
no wiesz :)

konto usunięte

Temat: Bajania - tym, co mity są dobra metodą na mówienie prawdy

Poganicze 5 cz 1

Ciemność skrywała zarys postaci rudej młodziszy, wplatując jej blade i kanciaste jak na kobietę wdzięki w plątaninę pomarszczonej pościeli. Bujała długimi łydkami patrząc niemo i bez większej ekspresji w rozpinającą mdłe swiatło lampkę na stoliku, ledwie zarysowanym rdzawomahoniowym prostokątem w mroku. Zadorożny siedział nagi na parapecie okna paląc, jak zwykle bezfiltrowe Watry nasycając ciemność nieprzejrzystą szarością dymu. Dziewczyna odwróciła się w nagłym zbudzeniu z zadumy i usiadła na wprost aury światła, kierując ku żercy swój wzrok – dziewczęcy i beznamiętny. Piersi miała białe jak jogurt, z błękitnymi żyłkami wokół jasnych, dużych sutków. Mięśnie ujawniały się w światłocieniu pod skórą swoją grą za każdym ruchem, zmianą pozycji ramion, skłonem głowy. Oparła na żelaznej ramie łóżka dłoń z wykrzywionym małym palcem – śladem po źle zrośniętym złamaniu. Kiedy spojrzała na Zadorożnego w jej oczach pojawiło się ciepło.

–dlaczego wybrałeś mnie? stałam po drodze? -spytała nieoczekiwanie miłym głosem.

–Tomu, bo ty chotila. Ty mene wybrala lysyczko, ne ja tebe... Ja twoim ...twoim poslannykom buw.- uśmiechnął się szeroko żerca.

Zęby mial nieidealnej prostości z ubytkiem w głebi z prawej strony, mimo czego usmiech jego miał w sobie coś zwierzęcego. Na szyi dyndał mu woreczek z brązowej skóry – jedyne , co nie było jego ciałem w tej chwili, tak jednak znoszony i stary, że zdawał się być nieodłączną całością Zadorożnego. Nie był zupełnej młodości, jednak jego chude, drobne ciało miało w sobie coś sprężystego, ociosanego, jak kamień opłukany przez morskie fale.

–Posłańcem? Co ty gadasz dziwaku? - jej głos wrócił w jej zwykłe, aroganckie i nieokrzesane rejestry. Ochroniarka uniosła wysoko brwi nad zimnymi oczami i podrapała się w nos w tak instynktowny, dziewczęcy sposób, że mężczyzna od razu pomyślał o jej niekontrolowanej i nieprzemyślanej kobiecości.

–Znajesz co ty mala zi mnoju toj noczi w tom liżku robyla?- spytał ja poważnie patrząc bez cienia ojcowatej ironii, którą epatował dotychczas.

Ochroniarka prychnęła odruchem, zaraz jednak powazniejąc.Pochylila głowę, jak na kazaniu i wybąkała:

–Bo chciałeś sobie poszturchać przed snem.- powiedziała , bez przekonania jednak.- Coś ty tam w trakcie wygadywał pod nosem?

–Co ty czula? Skaży? Baczyla coś?- –Wydawałeś mi się większy, jak byłam na Tobie. Jak pagórek jaki. Teraz jesteś taki karaczan jak ...kurde...wybacz... no mały taki...ale wtedy miałam mysli, że, no kurde... że ..

–Howory dali..Mów, mów... rozumiju- żerca gapił się w otwarte okno, jakby kobieta przy nim nie była naga i do tego na swój dziki sposób piękna, a zakonnica jaka, po końce włosów zakryta , klęcząca w rozmodleniu, kiedy patrzał na jej dłonie złożone

–A jak na mnie leżałeś , to lubiałam sobie mysleć , że jesteś ...zabij mnie , jak to zrozumiem – no kurwa sklepieniem niebieskim jakim! A od tyłu to mi się wydawało, że jesteś buhajem jakim, albo niedźwiedziem...

Zadorożny się nie śmiał, choć ona rechotała z tego, co opowiadała. Niemym , świdrującym spojrzeniem patrzył w jej oczy oczekując dalszych relacji. –Jak mi kazałeś, wiesz... to od razu wyobraziłam sobie, że jestem... tak to się nie czułam nigdy, jak żyję... Robiłam różne rzeczy z chłopakami. Jeden to nawet do dzisiaj nie może bachorów płodzić jak mi zaczął ubliżać, jak mu to robiłam. Lubił sobie skurwiensen poponiewierać jak mu się miło robiło. Ale ja nie lubię, żeby mi byle gnój uwłaczał , to mu konikowi podgryzłam pęciny przy kopytkach, hehe... Ale jak z Tobą... Jakby mi kto ofiarę składał... szacunek był w tym, wiesz? I miłość jakaś... Takie ciepło Ty wiesz chudzino, ile trzeba się namodlić, żeby raz jeden poczuć co takiego? Ja nie wiem ino, skąd to w Tobie dziwaku, a nie w tych cudach, którym wcześniej dawałam. Jakby mi Wojtek chciał tak zrobić, jak Ty mi dzisiaj, to bym mu stopy całowała... ale on patrzy w Nią... żadnej cipki poza Nią nie zauważa. Na sznurku go wodzi, suka czarna...

Głos jej zaszklił się i zadrżal lekko, jakby miał się rozpłakać, ale zaraz szybki ruch brew i znowu ozwał się ciąg dalszy:

- A wiesz, co teraz czuję? Nic. Jakby... jakbyś mi spacerek ofiarował a nie przeleciał. Ani mi jakoś nie smutno, ani nie czuję, żebyś ...no wiesz... wyeskloaptował... Ani, żeby coś strasznego, wielkiego się stało... Wtedy - to tak...ale teraz? Teraz siedzę ja sobie na łóżeczku w twoim pokoju i tyle jest mi fajnie, że chciałabym piwa się napić... Jestem Joaśka, wiesz? Wiesz ty w ogóle dziwaku, że mam imię? Dasz mi piwa? Serżyk?

Zadorożny bez słowa zsunął się z parapetu i wyszedł przez drzwi, jak stał. Joanna odprowadziła go zdziwionym i rozbawionym spojrzeniem, a on ruszył nagusieńki korytarzem w kierunku kuchni. Czerwony dywan niemo tłumił kroki bosych stóp i dawał Zadorożnemu miłe uczucie przytulności... tego zaznał w życiu mało i chyba za tym nie tęsknił, jednakoż w tej chwili było to miłe i zaakceptował to jak przytulność wszystkiego, co go tej nocy spotkało.

Jego wejście do kuchni, po przeskoczeniu kilku chłodnych, kafelkowanych terrakotą schodków, wywołało lekkie zdziwienie, ale kucharze nawykli już do wyczynów gości ich chlebodawczyni bez większego wzburzenia ztaksowali wejście żercy, który z cycerońskim spokojem doczłapał do lodówki, otwarłszy drzwi dostał gęsiej skórki, porwał zeń dwie butelki pszenicznego Obołonia i wyszedł kołysząc biodrami z gracją kogoś, kto całe życie ganiał po drzewach.

Joanna przywitał go śmiechem, dzikim i niepohamowanym:

-Jesteś czub! Rany, przecież tam cię mogli zobaczyć! Jakby cię czarna zobaczyła! Oj... Ty tu masz jakieś dziwne układy... To pierdyknięte środowisko BHP ten dom tu, ale ty tu jesteś nawet jak sam kwiatek w polu szczerym... Nalej- nadstawiła szklankę

-Joanna- powiedział Zadorożny głosem prawie serdecznym, nadal jednak był cichy i wypytujący.

- No?- pociągnęła łyk Obołonia mlaszcząc rózowym językiem. Teraz jej wzrok był sennawy i łaskawy majże, gładki i akceptujący.-Misiu, za to piwko odpowiem na każdy zestaw pytań, pod warunkiem, że nie spytasz mnie, jakie mam wykształcenie, hihi...

-Ty nazwala Jasnu Pani sukoju czornoju.. Czomu?

Ochroniarka spoważniała. Oczy utkwiła w szklankę. Zadorozny podszedł do niej i usiadł obok niej na łóżku. Jak oczekiwała, objął ją żylastym ramieniem.

- Bo to suka i tyle.. co tu wiedzieć więcej? Aaaa prawda..Jasna Pani twoja... Słuchaj, co ty w ogóle tu robisz. co z ciebie za czlowiek? Kim ty tu masz być?

Zadorożny niespodziewanie odpowiedział, sam sobie robiąc niespodziankę:

- Jestem tu dlja ofiarowania... Więcej zobaczysz sama, jak budesz chotity ... Jak Jasna Pani pozwolyt...- "po kiego czorta ja jej to każu?', sam siebie w duchu zapytał

Joanna przytaknęła bez cienia zainteresowania sensem słów, które usłyszała.

-Tak, tak... - jej opowieść dopiero się miała zacząć i nie ciekawiło jej, dlaczego szeptun wnet się zamyslił... Czuła, że nareszcie będzie mogła komuś opowiedzieć, jak kocha Wojtka Jarzębskiego i jak nigdy nie będzie ci on jej, oj nie będzie....

konto usunięte

Temat: Bajania - tym, co mity są dobra metodą na mówienie prawdy

Pogranicze 5 cz 2

Kac obudził Joannę brutalnie swoją nieuchronnością, mimo wszystko nadal niepostrzeżenie, jakby nie dotykając nawet głowy obręczą ni żołądka uczuciem gniazda myszy ze stadkiem małych prących pod górę ku wyjściu norki...

Ot, po prostu, ogólnie nie kleiły się myśli i wewnętrzny żyroskop nieco wariował, wibrował i bujał nieregularnie... W łóżku nie była sama, jak się spodziewała. Obok spał w najlepsze Zadorożny. Na zaroście pętały mu się jej jasne włosy, pojedynczo, jak włókna lniane. Wspomniała, że bała się, że go rano znajdzie koło siebie.

Spojrzała na jeża porannego z butelek Obołonia, po które żerca biegał po nocy odzian jen w prześcieradło, w którym prezentował się jak sam Diogenes w świeżo wypranym hitonie. Teraz spał cicho, jak kot i zdałoby się płytko prawie tak i czujnie, że wystarczyłoby poruszyć się, by otworzył oczy. Klnąc rozklekotane samopoczucie, przeszkadzające jej w bezszelestności wypełzła z pościeli na czworaki. Zachichotała niemo, widząc się w wyobraźni w tej pozie i powoli sie wyprostowawszy, jakby chrzęst ścięgien i szum jej krwi mógł poczynić nadmiar hałasu, poczłapała w kierunku łazienki. Światło żarówki było łaskawsze od słońca, Joanna przyjrzała się swym podkrążeniom i wymięciom ze zwykłym, codziennym nadkrytycyzmem i schyliwszy się pociągnęła głęboki łyk kranówki. Ulga, chwilowa i szorstka , rozlała się po przełyku i żołądku. Kiedy wyprostowała się do lustra, była już o wiele bardziej zadowolona z wyglądu.

Klepnięcie było jak impuls elektryczny. Ochroniarka odwróciła się nagle, łokciem czyniąc zamaszysty łuk. Trafiła w powietrze. Z odruchu kopnęła w przód z przeciwnej nogi i napotkała ubitą szczupłość. Zadorożny poleciał metr na ścianę w krwistych kafelkach z klaśnięciem przywierając doń plecami. Trzymał się za brzuch, skrzywiony lekko. Śmiał się.

–Żeby cię, kurwa ciole świętojebliwy! Mogłam ci, kurwa zrobić kuku , że OJOM to los na loterii! Nie klep mnie nigdy po dupie rano, w łazience, kurwa, po gołej nawet ...Czego się śmiejesz koźle jeden?-

–Lysyczka sprawżnia, jak w liżku tak u poli..hihi... Chto tebe tresuwaw? Ja dumaw, jak my raz perespaly, to za delykatne chlopannja ne obrjazyszsja... Ale pomylywsja, toż i zasunula ty meni jak matuszka kotu za maslo..uch...- odetchnął- Szczastja umiju ja strybaty...

–A właśnie.. Jak to możliwe, żeś Ty zwinął się przed pierwszym ciosem, he ?- uznanie w jej oczach było, jak ryba na piasku... nienaturalne i szybko umierało...

–Bijesz powoli- powiedział po polsku żerca i znowu się zaśmiał – sylno ale pomalu, hihi...

–Pier....- wypsnęło się dziewczynie. –Tresuwaw mnie capie jeden taki zwierz , o ktorym ty wiesz tyle, że jak sięgniesz wysoko to mu do dupy trafisz! Moglam cię zabić przecież! Zadorożny zarechotał i wyszedł swobodnym krokiem z łazienki...

- Muchy ne wbyjesz cim sposobom, tarakana może, jak na piw otrawlenyj bude..hihi... Jego nonszalancja i nagła kpina rozeźliła dziewuchę. Ruszyła za nim i majże baletowym ruchem wzięła nogą zamach do ciężkiego kopnięcia, ktorego impet miał „tarakana” nauczyć moresu. Noga przecięła powietrze z potęgą nieodczytywalną ze smukłości i dziewczęcości formy, którą była i ... popadła w dalsze powietrze zageszczając furię , gdy nie ozwało się oczekiwane uszami dziewczęcia gromkie klaśnięcie o obnazony tyłek szeptuna. Szeptun natomiast uskoczył z miejsca jak podwieszony na sznurkach. Stał teraz w półkucki na stole i czujnie patrzał, jednak nie w oczy Joannie... Kolejny zamach nogą, niby kosą ... Szeptun stał znów na podłodze... Gonitwa wyglądała jak uganianie się za szczurem... Dziewucha szybko pojęła, że próbując sięgnąć go siłą, jak ciężkiego kloca, z którymi uczyła się walczyc od Jarzębskiego zmęczy się tylko... Poczęła więc go łapać i sadzić za nim susy jak za uciekającym ze smyczy psem... Zadorożny uciekał w nieoczekiwanych kierunkach, znad skoncentrowanych i nieobecnych oczu strojąc dzikie miny i wygadując, zdałoby się, co mu slina na język przyniesie...

- Lysyczko.... koho Ty lowyty choczesz? Skok na ramę łóżka, karkołomnie, po ptasiemu przysiadł... uskok ku oknu...

- Ne wdarysz mene w dupu, bo ja dupy ne maju kochana, niczoho ne maju... Ne najdesz nyczjoho , szczo możesz chwataty...

Joanna powoli zaczynała odczuwać rozbawienie, a w jej oczach pojawiało się uznanie dla zręczności szeptuna.

- Masz wszystko na miejscu, małpo jedna, w nocy zapamiętałam każdy centymetr...- sapała między susem, a susem. – Zresztą , jak ci – skok- mówiłam – lądowanie w zmarszczonym dywanie pod drzwiami łazienki.- Jak ci, cholera , mówiłam, dajesz te centymetry tak, jak chciałabym nie od ciebie...cholera..dostać....

Zadorożny podszedł do niej bez lęku. Przysiadł obok jej oddychajacego szybko, spoconego, młodego ciała. Spojrzała mu w oczy i natychmiast zamarła.

- Ne wmiszujsja doroha miż ukochanoho twojeho i Jasnoju Pani. Za bahato je w plani...

- Jakim planie? I coś ty wygadywał? Że dupy nie masz?- Patrzyła w jego oczy, które teraz były nieme i nieludzkie. Głos mówił, ale oczy .... Tęczówka była miodowozielona, źrenica zaś owalna... Mowił do niej zwierz, ale mówił z nieprzejednanym przekonaniem i ona czuła, że musi go wysłuchać, jeśli nie ma jej ominąć coś naprawdę istotnego... Nie wiedziała, czy chce , by jej to dotyczyło, ale wiedziała, że skoro dotknęła krawędzi tego, wkrótce to dotknie jej...

- Teper ja ne ludyna... Ja ne Serhij, nawit imeni ne maju... nyczjoho ne maju... Ja teper prostir i twoji bażannja...

- Moje co? Mówiłbyś czasem po ludzku. – w niepojęty sposób nie rozumiała, dlaczego mówi do tej istoty przed nią, jakby była człowiekiem, przecie bardziej ludzkim, niż ktokolwiek był dla niej... Boże... ojciec bił ją i uczył lać w gębę jak chłop, matka pila z rozpaczy, brat... jego oczy spod krokwi stodoły, puste i szkliste do dziś widziała... a to zwierzę, ten diaboł o oczach niedźwiedzia przyjął na siebie wszystek jej żal, zmęczył jej pustkę i wściekłość...

- Dlaczego nie mogę mieć Wojtka? – spytała jak dziewczę ledwie z sandałków wyrosłe Zwierz posmutniał... Chrząknął i przekrzywił głowę... Siedział, jakby pól życia spędził w kucki wyczekując chwili ,by otrząsnąć się z liści i mchu i wejść ni stąd ni z owąd między ludzi..

- Ja jestem Twoimi prahnieniami – niespodziewanie po polsku, z akcentem jednako powiedział Szeptun – Przyszedłem, coby uwolnić wszystkich od ciemneho prahnienia... A ty Wojtka nie kochaj, bo jemu ... bo go nie pokochasz... tak , jak kocha dziwczyna szczęśliwa.... pokochasz go , jak kocha zając sokoła, gdy go w powitria porywa do hory... Będziesz całować jeho szpony, hdy twoją krew będą wytaczać i jeho dziób budesz czcić , co ci trzewia wyrwie i da sokolicy w pokarm, ja ci to hadam....

Słowa docierały do niej powoli i w sposób nie dający wątpliwościom ujścia, ciasno przylegając do wszystkich wejść i ścianek jej pojmowania... Ból w płucach wgniótł jej wszystko, co kazało jej parskać i kpić z dziwaka... Tęsknica zabrała jej myśli i mogła już tylko leżeć z nagimi pragnieniami, jak jej piersi, unoszące się teraz szybciej w oddechu i stopy, teraz o zarumienionych od gonitwy końcach palców... Nie mogła kłamać, że się nie zgadza ze słowami szeptuna-zwierza, nie umiała wysmiać jego słów, jak wyśmiewała, gdy nie patrzał tak na nią i nie zdzierał z niej szat jej powłok udawanej zadziorności i prostactwa.

Schwyciła go za szyję i wciągnęła na siebie. Był bardzo ludzki w dotyku... gorący i przystępny. Chciała go teraz mieć tak, jak nigdy nie mogła mieć Jego... W myślach błagała go, by czymś jej Jego przypomniał, modliła się do swojej pamięci, by coś mu podpowiedzieć... Jest tym czarownikiem, czy nie jest , do licha ostatniego, ujrzyj to, weź ode mnie, pokaż mi to , daj w dłonie! Żerca poszukał ustami jej ucha i kiedy zaczął swój szept, oczy Joanny otworzyły się w pełnej okrągłości.

- Bądź ciszej Aśka, pora mi cię odkryć... ciszej Asiula.... – Głos Jarzębskiego snuł się z ust Zadorożnego, czysty, miękki, mroczny i beznamiętnie roztętniony...taki, jakim pamiętała...tylko teraz mówił słowa, które chciała, ach...chciała ...

- Dlaczego wcześniej nie mówilaś, skąd ty tutaj? Skąd? Ile czasu czekałaś? Droga moja? Ile? Czemu idiotko bez słowa, jak ten koń znarowiony, co? Tyle już lat odkąd cię spod płotu, ojcu spod siekiery wyłowiłem... A ty byłaś dla mnie cały czas nie dając mi nic z siebie...-

- Kochany!- mówiła- Kochany, kochany, kochany.... Powtarzała jak w gorączce, bez pojęcia ile razy i po co aż takim szeptem i że nie jemu, że nie jemu... - Ja jestem, teraz już jestem i nie odejdę już na krok i zawsze już będziesz wiedział, zawsze... Jestem pijana, jestem w sztok w trupa, kurwa mać jego, rozumiesz draniu skończony, rozumiesz jedyny, rozumiesz???-

szepty krzyżowały się i zlewały, zderzały i rozpryskiwały w kaskadach nierozumnego smiechu... Jej palce wpiły się w plecy szeptuna a biodra przywarły do jego bioder. Jej pięty gładziły tył jego ud, język szukał smaku skóry w każdym kawałku, ktorego sięgnął , by tylko ucho mogło dalej łowić, to co mówiły jego wargi. Chciała pochłonąć go sobą i wetrzeć w siebie jak maść. Oczy zamknęły się jej i zaciśnięte powieki zaczęły rodzić pierwsze łzy. Kochała się wstrząsana spazmami płaczu w niepojęty sposób pragnąc coraz więcej, nie czując nadal ni grama ulgi, ni błysku otrzeźwienia... Tak właśnie o tym myslała, tak właśnie nigdy tego nie przeżyje, właśnie tak nigdy nie będzie... Ale teraz było... Zwierz, szeptun, Serhij... kim on był teraz?? Wojtek, Wojtuś, jej... Poczuła, że się zbliża, gdy zaczęły się obrazy... Szept nie byl już słowami... teraz to On na niej leżał i On mówił... Włosy koloru owsa omiatały jej twarz, a Jego twarz zmieniał grymas szczytowania.. Szczyt rozpromienił się jej we wszystkich mięśniach, zapragnęła bólu, by i ten zmienił się w rozkosz.. Kazała mu gryźć się wpijając zęby w jego szyję i ramiona.. W ostatnim pulsującym skurczu wyprężyła się niemo i zapłakała, tym razem głośno. Łkała jak nad grobem, bez cienia utulenia, na całą pierś i trzewia...

Leżeli oboje złożeni wysiłkiem. Deski podłogi ciemniały ich potem. Joanna płakała dalej a Zadorożny leżąc przy niej kładł jej dłonie na pierś i szeptał dalej... Tym razem zupelnie niezrozumiale. Sen nachodził Joannę powoli, ale skutecznie. Nie chciała się przed nim bronić. Po prawdzie, to nie chciała się już z niego obudzić... Na tę myśl żerca uśmiechnął się...

- Zawżdy taky dumky buwajut..- mruknął- Zabudesz..diwczynońka maleńka taka...sylna taka...

konto usunięte

Temat: Bajania - tym, co mity są dobra metodą na mówienie prawdy

Pogranicze 6

Serhijko mełł w rękach postrzępioną rączkę teczki, niegdyś z brązowej, sztywno wyprawianej skóry, dziś pociętej zmarszczkami wzdłuż linni. Mundur ucznia jedenastej klasy, brązowobury, teraz nadpłowiały i sfatygowany, z wyraźnymi śladami błota na nogawkach wisiał nieco luźno na szczupłym ciele chłopaka, na swój wiek niskiego i delikatnego. Kędzierzawe, brązowe włosy ocieniały w pozczepianych zakędzierzeniach wysokie czoło i smutne, pokrzywowe oczy, w których było poczucie krzywdy i drzemiące niespełnienie, zwilżone najzwyklejszymi łzami. Piegowate ledwie co policzki i nos, powoli haczykujący się i uwydatniający dawały wrażenie starego orła zamkniętego w ciele podrosłego, nielotnego jeszcze pisklaka, podobnie jak figura ciała – drobnego i smukłego w proporcji do dużych ocząt i wielkiej, poskręcanej grzywy przypominających okrewki fasoli włosów. Otaczał go piaszczysty dół, w ktorym siedział, wykopany w środku dzikiej polany po zwalonym buku, wraz z żóltymi, przemokniętymi trawami i barbakanem lasu wokół, oblanym anemicznym, październikowym słońcem, nie wdzierającym się nawet głębiej niż półkoronia rdzawolistych i krwawolistych drzew, pozostawiając w półszarości siwiejące runo i brzemienne schnącymi jerzynami splotami kolczastych pnączy.

-A łzy to nie zawsze zła rzecz jest...- powiedzialo jestestwo za jego plecami. Serhijko czuł zawsze zbliżanie się jestestwa i zawsze czuł wtedy tę samą otuchę, jaką czuł, gdy odnalazło go, jako dziecko w nocy i zaprowadziło na skraj lasu. Teraz nawet nie odwrócił się, żeby przyjrzeć się znowu jego siwej pelerynie, plątaninie włosia i gałązek, które miał zamiast zarostu na głowie, ubloconych, nagich płaskopalcych stóp, które nigdy nie zostawiały śladów i dłoni o grubych, czarnych paznokciach i zaskakująco miękkich opuszkach. Nie widział nosa wystającego spomiędzy pozlepianych pajęczyną i żywicą wąsów, pyrkatego i bladoszarego od brudu, ani opalizujących błysków zza zasłony skołtunionego sierściowia, które należały do oczu, w które nigdy nie spojrzał. Wstał z ziemi i odwrócil się w końcu do jestestwa. Było teraz niskie, nawet dla niego, karłowate i pękate jak pniak. Serhijko wiedział, że często właśnie stawało się pniem, gdy chciało zniknąć, lub zasnąć w słońcu w otwartej polanie, nie budząc sensacji. –Zwierza, drzywa, krzewczyny...trawiny i grzybiny nawejt oglundały...oglundały łzy różniste- mówiło jestestwo.- Były te grymaśne, co som jak czerwuna jeżyna, były te zimne, co som jak nieprzeglądny lód i były gorzkie, co som jak żywica, kołkiem w żołądku i były te, które płakasz ty, płakasz ty, tak... Jego mowa dobywala się już wyraźnie z umysłu do umysłu, jak zwykle, bez ruchu wąsów wskazującego, że istnieją jakie wargi, co mogą cokolwiek modulować... Tyle, że teraz wsze było pojmowalne Serhijkowi bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.. jestestwo miało z nim pełną więź i docierało do niego wszystko, co jestestwo chciało wypowiedzieć. Bywało, że mówił coś, czego Serhij nie rozumiał. Wtedy w głowie chłopca rozlegał się cichy pomruk, jakby przy rozmowie przez telefon w sygnał wcinał sie obcy impuls. Wystarczyło jednak, by Serhij zrozumiał wyjaśnienie i wnet w jego głowie rozbrzmiewało już słowo, które było najkrótszą drogą do znaczenia rzeczy, którą chciało przekazać jestestwo. Ciekawe, jak z wielką czułością odnosiło się zawsze do życia, mówiąc – jagodziny, ptaszyny, mszyny... Jeśli zaś nie przepadało za czymś, mowiło – chłopiszcza, dymiszcza, ogniszcza... wszystko to było juz tak proste i spójne, że chłopiec nie miał z pojęciem tego żadnych trudności. W pewnym sensie rozumiał jestestwo lepiej niż ludzi.

Ludzie go nie chcieli. Zrozumiał to, odkąd wyrósł spod wysokości maminej spódnicy. Już pierwsze spotkanie z jestestwem zmienilo go. Pies przybiegał zawsze, gdy go chciał zawołać, zanim zagwizdał, koty chodziły mu przy nodze jak psy, a gdy wyciągał małe rączki do motylków, one same siadały mu na paluszkach. Batko z matulą przyglądali się temu podejrzliwie, ale milczeli... Póki był mały, sąsiedzi nie widzieli, bo i tak większość czasu spędzał w lesie, albo na zagonach, ale nawet jak kto w polu go minął, to widok małego srajtka gadającego do kapusty i pogwizdującego do wróbli na płocie nie był jeszcze w niczym dziwny w seljanskomu sredowyszczi... Mijały lata, Serhij poszedł do szkoły, gdzie wpisali go do dziennika pod nazwiskiem Siergiej Siemionowicz Zadarożnyj. Na całe selo była jedna nauczycielka literatury i to z Doniecka. Słowa po miejscowemu nie bałakała, wszystko po rusku trzeba z nią było...

Dyrektor musiał cały program ustalić w moskalewszczyni, żeby z rajkomem nie mieć problemów... Dla małego Serhijka, co poza batkową zagrodą i lasem świata nie oglądał, Zenowja Anatoljewna była istotą z Marsa, a porządki w szkole, lekcje i ciągła atmosfera dyszącej w kark nadzorczości dusiła i tłamsiła chlopca.

Serhijek rozglądał się po szkole wzrokiem zaszczutego rysiątka i z szokiem odkrywał, że dzieciaki odnajdywały się znakomicie w boksach klas, w rzekach przemocy, obojętności i samotności, jakimi były dla niego korytarze szkoły, gdzie jak stada owiec, od dzwonka do dzwonka przewalały się klany chłopackie, bluzgających jak marynarze, o których Serhijek tylko czytał, z hierarchią od zeków przez swojaków, po kujony i niedojdy, których stawiano mniej więcej razem, toczące wojny między sobą, tępiące wszelką słabość, wykorzystujące każde frajerstwo i brak refleksu stadnego.

Widział chadzające parami i trójkami dziewczyny, zawierające, zrywające, negocjujące i zdradzające sojusze mniej lub bardziej krwawo opatrywane pieczęcią śmiertelnej sekretności, organizowane orszakowo – dwie brzydsze i biedniejsze, wokół jednej bogatszej i ładniejszej, do czego jakaś zakujoniona brzydula, na odrobek, odrabniająca wszystkim lekcje... Alianse krasawic zdarzały się, były jednak trwałe jen do pierwszej kłótni. Z przyjaźniami niedojd nikt się nie liczył. Ich stronnictwa nie miały głosu na korytarzu. Do jego szkoły zjeżdżało setki dzieciaków z kilkunastu wsi, z których nawet te z kasty “niedodelok” odnalazły swoje miejsce i społeczną rolę. Każdy był od czegoś – zeki i krasawice od rządzenia wszystkimi, równiachy i przeciętniary od rządzenia kujonią, debilią i jemocją, kujony, debile i jemoty zaś stanowiły klasę robotniczą i siłę pozbawioną wiary w wartość mocy, która jednako nieświadomie niosła na barach odrobek całej społeczności – od odrabiania prac domowych, po marginesy w zeszytach, daninę w drugich śniadaniach i noszenie tornistrów i teczek. Serhijko zaś nie należal nigdzie. Dziewczyny wszelkiej maści omijały go, ze względu na skromny strój i milczkowatą naturę. Wolały nawet chamskich i niechlujnych zeków i oportunistycznych równiachów, zawsze rozszczekanych, przy forsie, dobrze ubranych... Kujony i debile nie trzymali z nim ze strachu przed utratą tej resztki uznania, ktorą oferował im korytarz, choć uczył się nieźle, szczególnie przyrodniczych przedmiotów, a z nich najwięcej biologię. Dla zeków i równiachów był dziwnym zwierzem, o którym krążyły anegdoty podobne dowcipom o kosmitach, idiotach, jednak obcość jego odstręczała wszystkich od nadawania mu zleceń i pobierania podatków. Był to los gorszy od najgorszego. Nawet jemota mógł liczyć na pomoc, gdy mu ktoś z obcej grupy rozkwasił nos, albo miał dziesięć pał na okres.

Pracował na swoje miejsce na korytarzu od pierwszej klasy, od Oktjabrjenka, przez całą pionierkę. W ramach, tego, kim był, mógł liczyć na kumpli, współstadników, dłużników... Serhijko był nikim. Był dziwadłem, co było gorsze niż jemotyzm. Piętnowali to nawet nauczyciele, a zwłaszcza zaangażowana w edukację uspołeczniającą Zenowja Anatoljewna. Tępiła, gdy mówił do niej bezwiednie: –Zinowijo Anatolijewno....- jako objaw gwary. Wygłaszała w klasie i na forum pedagogicznym opinie o szkodliwości osobniactwa i introwertyzmu, który w porę nie zauważony i nie zneutralizowany zdrowym wpływem kolektywu staje się zalążkiem aspołecznych postaw życiowych.

Nieśmiało bronił go biolog, mrukliwy Taras Mychajlowycz, wąsal o aparycji przedrewolucyjnego czynownyka, ale jako nauczyciel ulubionego przez Serhijka przedmiotu był pomijany, jako stronniczy.

Fizkulturnik, były zeka z ostatniej ławki, wyrażał się o nim pogardliwie – lebiodowaty Zadorożnyj, choruje tylko, puknąć go, to w pół się złamie...

Jedynie plastyczka obserwowała jego dłonie gdy rzeźbił w glinie, lubo kreslił coś w skupieniu kawałkiem ołówka i kiwała głową... Nazywała się Nina Fjodorowna i była z Marjupola, znad samego Azowskiego Morza, mówili, że Natsmenka...nikt tylko nie wiedział Greczynka, czy Tatarka. Kiedyś przeżyła wielki głód i w czasie wojny była w armii zaopatrzeniowcem... Jej czarne, wnikliwe oczy taksowały zawsze zaintrygowane czymś i nieobecne jednocześnie spojrzenie Serhijka. Czasem sam on zauważał, że patrzy na niego, gdy w czasie przerwy szkicował coś w notatniku, albo gapił się przez zasmarowaną szybę na gałęzie, co roku wyżej rosnące i grubsze Mówiła do niego po ukraińsku i nigdy nie kazał mu nic robić tematycznie. Żadne tam

– Serjożenka, namaljuj kinia abo dim, abo namaljuj, jak by ty chotiw kanykuly prowesty... Po prostu rzucał mu temat, cicho, w tajemnicy przed innymi uczniami i patrzała jak z jego wyobraźni w dłoniach rodzi się jakiś byt. Tak...

Ojciec przestał go rozumieć od chwili, gdy skończył przedszkole. Maty nie umiala go odtrącać, ale bała się jego inności.

–Oj synok... Czomu ty ne jak wsi, tobi lipsze by bulo chulyhanom buty jak cej Tolik wid Herasymczukiw, nyż takym widljudkom... Jak ty żinku najdesz, jak ty ditej chowaty budesz, jak ty syl ne naberesz.. nychto tebe ne zachocze... Ljudy palcamy pokazywaty tebe budut

Maty chodziła do cerkwi. Ojciec nie mógł, bo pracował w kołchozie. Stąd nie mógł, jak matula, wyżalic się Otcu Swjatomu, że syn odmieniec, do zwierząt gada, a z ludźmi nie chce, ani świeczki zapalić przed ikonostasem. By móc dalej żyć w nadzieji, że chłopczyk znormalnieje...

Jedyne chwile, gdy oddychał pełną piersią, gdy śmiał się, mówił pełnym głosem, albo w ogóle nie musiał się odzywać, były momentami, gdy był z jestestwem. Nie pytał go o imię, bo czuł podświadomie, że mu go nie poda, lubo, że nie ma go, lubo, że nie potrzebuje....

Przy nim sam nie odczuwał, żeby istniała konieczność , by miał jakiekolwiek miano. Dziwnie czuł się, gdy wracając do domu słyszał je wołane drżącym głosem matki, czy niecierpliwym, jak warknięcie owczarka – ojcowskim.

Tego właśnie dnia, gdy Serhijek odwrócił się do jestestwa stojąc w swoich znoszonych butach i szkolnej formie w dole pełnym mokrego, ciemnożółtego piasku, zobaczył w jednym mgnieniu pod powiekami w błyskach kilku mrugnieć oczyma mokrymi od łez, całą swoją historię życia wśród ludzi...

–Płakaj, płakaj, skoro się płaka samo – powiedziało myślą jestestwo. Słowa jego brzmiały polszczyzną.

Serhijek odkrył to, gdy kiedy, jako pierwoklasnik jeszcze skubał słonecznik skryty pod płotem. Zatrzymał się samochód jakiś i wyszło z niego dwóch mężczyzn i zapaliwszy papierosy poczęło gadać słowami, które Serhijko natychmiast zrozumiał. W zaaferzeniu pognał ku batkowi i przyciągnął go, by mu powiedział, co za ludzie, co leśną mową gadają. Ojciec spojrzał wtedy dziwnie na niego i pogłaskał po głowie.

–Ljachy synoczok... Poljaky. Wony żywut o het, het taam..- i pokazał wielką dłonią za las w kierunku, gdzie tamtego dnia miało zajść słońce.

–A wony szczo...w lisi żywut, batku? Ojciec zarechotał, aż zgiął się w pół.... Na myśl, że Polacy mieszkają w lasach jego pokrzywowe, mgliste oczy łzawiły ze śmiechu. Długo potem opowiadał wszystkim to zdarzenie, jako dowcipną historyjkę z czasów serhijkowego dzieciństwa. Kiedyś spytał jestestwo, dlaczego mówi do niego po lachowemu i dlaczego rozumie każde słowo. Nie rozumiało chłopca, gdy o to pytał. Odpowiadało z wyraźnym zakłopotaniem:

- Mysli mi się, że takie gadanie przydatne ci jest i więźba jest wyraźna z przyszłym twoim żywotem . Aleć jesli przyszłość isnuje, bo równie może jej nie być - i tu zawsze, gdy była mowa o przyszłości, jestestwo chichotało.

- Jakże to?- pytał Serhijek- jakże nie ma przyszłości?

I wtedy jestestwo wzięło patyczek, nadmurszały od deszczy i cisnęło nim w Serhijkową twarz, wprost.... Chłopiec ledwie zdołał się zmarszczyć, gdy nagle wsze zamarło.

Powietrze zgęstniało i wszystko, co w nim frunęło, liście, patyk ów, uniesione wiatrem włosy, nawet wiecznie krążące wokół jestestwa pyłki i zarodniki grzybów - wszystko zamarło...

Myśli Serhijka biegły zwykłą drogą, szalenie i gorączkowo, choć nie mógł ruszyć ni ręką, ni końcem nosa, ni brwią nawet...

A słowa jestestwa płynęły mu do głowy swoim miedzianobrzmiącym szeptem po polsku:

- Nie ma ma w przestrzeni wolnego miejsca, nie ma sceny, na kierej mógłby grać niezależny muzykant... Nie ma muzyki, skoro nie ma jej kto grać. Tedy nie ma równie dobrze braku muzyki, ani nie ma stanu zanim muzyka się narodziła.... Wszytko jest tak jednym ciałem, że ani pyłek, ani chwilka czasu, ani gram powietrza nie istnieje bez kolejnego i kolejnego i kolejnego....

- Czemu zatem myśli nasze i słowa słyszę, a wszystko jest jak nieżywe?- pytał myślami Serhijko

- Bo to, co baczysz dzieje się w tobie, ale starczy, by znów wsze ruszyło w kołowrocie zmian i zda ci się, że ty w tym wszystkim się dziejesz...- chichot jestestwa ozwał się, dziecięco radosny i niepokojący.

- Dlaczego wsze mi to pokazujesz? Na cóż mi lepiej znać to, czego inni nie baczą?- Serhijko czuł radość, ale wiedział, że kiedy tylko wizja minie, znów zaleje go smutek.

- Żebyś wiedział, jaka jest prawda. Będziesz tej wiedzy potrzebował, kiedy nadejdzie ta z niezliczoności chwil, kiedy zawoła cię mocny duch tej, która zrodziła mnie i wszystko dokoła. Pierwej musi doznać ciała, a potem cię zawoła...

- Dlaczego mnie?- słowa te w tej chwili wydawały się wysoce sensowne i spoiste. Spositości tej miał potem juz doznawać tylko w przeczuciach.

- Dla tego samego powodu, dla którego gnijąca ściółka ratuje chrząszcza przed śmiercią, a podmuch wiatru kieruje pajączka na babim lecie w miejsce, gdzie zagniazduje, lubo zemrze w chwilce jednej i prędzej trafi tu, gdzie teraz obaj stoim...-

Patyczek stuknął w nos chłopca. Lekkie trącenie nieproporcjonalnie do swej niewielkiej siły wytrąciło z go równowagi. Chłopiec padł w piasek i jeszcze lśniącym od znowu żywych łez oczami zapytał jestestwo o to ,czego najbardziej się bał, ale i pragnął.

- Tak- odpowiedziało w jego myślach jestestwo- Nic nie dzieje się na darmo.-

konto usunięte

Temat: Bajania - tym, co mity są dobra metodą na mówienie prawdy

Pogranicze 7

Dyrektrysa szła powoli bosymi stopami, zdałoby się muskając ledwie zielony, szorstki dywan, zmierzając wzdłuż korytarza garderoby, o ścianach z sukien, żakietów, płaszczy, koszulek, bluzek, prostych sukienek, spodni, spódnic, dodatków, kapeluszy, butów i zawieszonej koło apaszek biżuterii, poruszanej każdym podmuchem przeciągu buszującego tu od otwartych drzwi, ku przebieralni, gdzie kołysała się ażurowa zasłona parawanu o kolorze dzikiego bzu. Oglądała ściany falujących garderobianych zwierząt, odzieżowych stworów, jakimi jawiły się części ubrania w swym samoistnym byciu, poza jej ciałem, gdy szła koło nich, bez nich boso w długiej, krwawej woalowej koszuli nocnej, haftowaną w czarne róże.

Włosy miała świeżo uczesane, w kruczych smugach okalające jej okrągłą twarz. Lekko przydarty nos i zarumienione policzki prawie przypominały jak młodą się stała. Okola zielonych jak wrześniowa trawa oczu, pozbawione makijażu byłyby prawie zwyczajne, gdyby nie ich nieco szklany, nieobecny wyraz i ściągniete prawie gniewnie w koncentracji na czymś nie występującym w najbliższym otoczeniu łuki brwi.

Wnęka składziku na nieużywane części garderoby wyłoniła się prawie niespodziewanie zza fal satynowych sukien. W jego ciemnym wnętrzu, wsród starych pudeł i na stosach tekstyliów widniał mroczny kontur czegoś pionowego. To jego obecność czuła Dyrektrysa.

Przystanęła przed drzwiami bojąc się dotknąć progu. Jej palce u stóp marszczyły wykładzinę w nerwowych zgięciach, niczym kocie łapy. Miała nadzieję zachować spokój, czuła się bowiem wewnętrznie bezpieczna. Pomimo wszelkiej rzeczy, która mogła się wydarzyc jej ciału, była pewna, że ma dość mocy, by nie poddać się potędze pionowego kształtu, spoczywającego w pełnej godności pozie na tym, co nosiła kiedyś, gdy była starsza i ....młodsza. Cisza trwała jakiśczas... wymagał jej szacunek i tradycja.

Ne spiszyłasia tej nocy do mene ty..- niespodziewanie zimny głos wstrząsnął całym jej jestestwem.

Ne mohla ja ranisze Welykyj, żercja ne bulo, nykomu bulo żertwuwannia robyty.. Os' zaraz moji ljudy prywezly...

Ja znaju koho prywezly... Znaju ja koho ty poslala.. Dobroho poslala, c'ikawyj win, sylnyj... Micniszyj za tych jaky dlja tebe ranisze pracjuwaly..- w głosie postaci pobrzmiała nuta tak znajoma, że Dyraktrysa poczuła, jak na całym ciele jeżą jej się włosy

Postać wstała w sposób wielce znajomy i w wielce znajomych krokach poczęła zbliżać się do progu. Dziewczyna zdołała cofnąć się pół kroku. Na resztę nie pozwolił jej strach... cholera! Jednak dała się mu, oddała w pełni nieświadomie i niepostrzeżenie. On był nieprzewidywalny, zawsze inny, nigdy nie był czymś, czego oczekiwała, a zawsze oczekiwała. Mimo upartych prób wykorzenienia wszystkiego z umysłu, co nosiło jego znamię, wciąż podświadomość karmiła ją przystosowaniem do jego uprzednich manifestacji, a on, niewiadomo, cholera jak, zmieniał się, nie dając jej odnaleźć w sobie niczego , co zapamiętała. Z mroku wynurzył się wysoki męczyzna o owsianym kolorze włosów opływających trójkątną twarz, orli nos, delikatne, zacięte usta i ciemne oczy, orzęsione gęsto, nie jednak tamte, nie wojtkowo smutne i spłoszone, nie oczy zagubione i zdziczałe. Te były skupione i szalone, niewzruszone i ironiczne. I obecne. Natrętnie wszechwidzące. Ich spojrzenia nie można było wytrzymywać, natomiast uniknąć, tym bardziej. Jej dusza wirowała pod jego obecnością jak pyłek w bulgoczącym wrzątku.

Joho tilo duże lehko nosytsja.... Je sylne ta posluszne. Dobre tilo... ale holowa! Ni odnoji dumki spokijnoji, ni odnoho odnokoliorowoho pjatna... use w ruchu, use tancjuje, ta w bezzupynnomu rus'i warytsja nacze kasza z kapustoju... Sumnyj i hniwnyj win.. bezzupynno dumky joho krużat' nespokijno wkolo ...- zawiesił głos, głos Wojtka Jarzębskiego, ale już nie ten sam miękki i podskórnie wrzący tembr, niecierpliwego chłopca, zmęczonego zawodowca, mężczyzny. To był głos istoty nie znającej sprzeciwu wobec swej woli, istoty niespokojnej inną miarą niepokoju, głos dla którego słowo NIE padało zwykle w jedną stronę.

Ciało Wojtka podeszło do dziewczyny. Jego oczy spojrzały głęboko do dna jej oczu. Dyrektrysa poczuła to spojrzenie w żołądku. Wytrzymała. Usta Wojtka uśmiechnęły się, ale oczy pozostały nieme, obce.

Baczu ja, czoho win szukaje u tebe..- wyrzekł słowa, których spodziewała się dziewczyna -zowsim spodiwane, szczo znajde win ce w tebe... tilky sam ne rozumiju, jak cjoho można chotity...

Można. My ne umijemo żyty bez czuttja! - wypaliła w nagłym porywie On spojrzał na nią zaskoczony. Jedynie przez chwilkę, bowiem zaraz potem jego przepastne źrenice przyjęły w siebie treść zrozumianą i znów wszystko było oczywiste...

Ale ty żywesz bez cjoho c'ilkom dowho... zachyszczajesz serce pered cim, ne prawda li?

Ja je insza.- bąknęła Dyrektrysa – ja wże zminena. Dziewczyna schyliła głowę i złożyła dłonie przed sobą. Całe jej wnętrze drżało, cudem ratowała ciało przed dygotaniem.

Wybraw ty todi żertwu, Welykyj?- spytała cichym, skupionym głosem-

Roześmiał się i spojrzał na nią w sposób, który nawet w jego spojrzeniu mógł uchodzić za ciepły.

Ni. Ce ne win szcze... - a widząc jej wyraźną ulgę dodał:- Dlja Tebe ce roblju... Tomu szczo ty taka, jakym ja chotiw staty kolys'-

konto usunięte

Temat: Bajania - tym, co mity są dobra metodą na mówienie prawdy

Pogranicze 8

Wojtek Jarzębski leżał bez przytomności na podłodze garderoby na zielonym dywanie przykryty ściągniętą podczas padania satynowaną sukienką w wielkie, czerwone kwiaty. W swoim ciemnografitowym garniturze o dość ascetycznym kroju i w lśniących, czubatych butach po kostki miał wid padłego na polu jakiejś legendarnej bitwy króla przykrytego żałobnym trenem rzuconym nań przez damę. Tą damą był wieszak, zaś stojąca nad nim nieporuszenie dziewczyna nie poruszyła nawet dłonią , nie mówiąc już o tak dramatycznych gestach. Patrzała na jego jasną czuprynę rozlaną po rękawie wokół ramienia wysuniętego przed siebie jakby mężczyzna upadł stopniowo, powoli, nie nagle, w błysku utraty nad nim kontroli przez siłę, która kierowała jego odruchami, mięśniami, systemem nerwowym. Choć twarz dziewczyny nie wyrażała niczego, gdy tylko drgnęła i zgięła się w przyklęku nad jego kształtem widać było jak pełna jest przelęknienia i troski, której nikt nigdy po niej nie widział. Prawie panicznie przesunęła wzrokiem od stóp do głów leżącego Wojtka, gładząc odruchowo jego miękkie włosy w geście, którego zaraz sama się wystraszyła... Cofnęła dłoń i podjęła irracjonalną próbę dźwignięcia dużego, szczupłego ciała z podłogi. Szybko jej zaniechała. Wstala i odwróciła się jednym, płynnym ruchem. Z jej drobnych ust dobył się krzyk, którego nikt się nie był w stanie spodziewać w tak wielkiej ciszy i skupieniu, które widniało na jej twarzy i w przymrużonych oczach, zogniskowanych na nieobecnym punkcie w przestrzeni :

-Aśkaaaaaa!!!!!!!!! Kurrrwaaaaaaa!!!! Jolka!!!!! Zojaaaaa!!!!! Julaaaaaa!!!! Słyszy mnie która dziwka??!! Do mnieeee! Doo mnieeeee!!!! - wrzask z niemożliwym fizycznie jazgotem parł korytarzami i roznosił się po całym domu. W łóżkach w panice zrywali się z pościeli goście, kucharze, służący i te w końcu, których wołania dotyczyły - ochroniarki. Pierwsza przybiegła ruda Zoja, miała wachtę. Uspokoiła się na widok skoncentrowanych oczu Dyrektrysy, jednak widok leżącego Jarzębskiego przyprawił ją o rozszerzenie powiek. Wyraźnie nie wiedziała co ma robić. Spokój postaci Dyrektrysy zupełnie ją ogłupił. Zaczęły zbiegać się inne, w piżamach, bieliźnie, koszulach nocnych, jak która spała, zaspane jak licho, ziewając i mrużąc oczy, skacowane po wolnym wieczorze...

-Co tak stoicie pindy głupie??- wycelowała w nich jadowicie prawie szeptem Dyrektrysa. - Zanieść go do pokoju i zadzwonić po lekarza. Mają mu zrobić USG i w ogóle wszystko, jasne?- -Pani Dyrektor ale zwidky bude ljekarz mieć aparaturu?- Zoja spytała ledwie artykułując słowa. -To niech, kurwa, erką przyjedzie! Niech wezwie pogotowie i wszystko załatwi. Za to konusowi płacę!- w jej głosie było zimno paraliżujące i odbierające własną wolę.

Dziewczyny nigdy nie potrafiły przejść przez ścianę lodu, gdy ta pojawiała się w słowach Dyrektrysy.. Tylko z Joanną, która najwyraźniej dopiero się obudziła stało się coś nieoczekiwanego. Otwarła niemo usta i ruszyła, prawie tratując wszystkie, łącznie z drobną Dyrektrysą jak gazela w swojej dresopodobnej piżamce do leżącego jej bezpośredniego przełożonego. Dyrektrysa uśmiechnęła się nieznacznie i pochyliła głowę. W tym uśmiechu była ulga i smutek. Dziewuchy pobiegły szykować pokój Wojtka, dzwonić na pogotowie i do lekarza, czym zajęła się, co dziwne Zoja, która słowa poprawnie po polsku nie znała. Opiernicz pani Dyrektor działał jak terpentyna - każdy, kogo bezpośrednio dotknął musiał osobiście dokonać jak najwięcej naraz. Sama Dyrektrysa zaś niespiesznie wyszła, nie patrząc na kreującą się ruchawicę, widząc jen kątem oka, jak Joanna chwiejąc się wybiega z garderoby niosąc na rękach bezwładnego Wojtka. Jej twarz była pełna emocji. Emocji, na myśl o których Dyrektrysę zalała piekąca zazdrość i strach.

-A myślałam, że widzę tu wszystko..- mruknęła zmieniając kierunek swych kroków i kierując je w stronę pokoju, gdzie mieszkał Zadorożny.

***

W przeciwległym kierunku ciężko i zataczając się pod ciężarem biegła Joanna. Nawet jej silne ciało, choć tak teraz nadwątlone w siłach kacem i niewyspaniem, z drugiej strony napędzane adrenaliną, nawet ono nie radziło sobie w pełni z udzierżeniem grubokościstej i smukłej jednocześnie struktury Wojciecha. Jego bezwładność również nie ułatwiała zadania, ale ból mięśni i oddech wysuszający do bólu płuca był niczym dla roztętnionego umysłu dziewczyny. Wpadła na zaskoczoną grupę służących orząc butami Wojtka po ich białych fartuszkach, po czym sklęła ich od ostatnich. Widok jej rozognionych oczu i wściekej, spoconej twarzy kazał im skulić się w sobie i grzecznie schować. Jeden z gości zaczął sobie wypraszać takie traktowanie personelu, za co dostał szybkiego kopa w brzuch i wpadł z powrotem w swe apartamenty z impetem równym jego współczuciu dla kadry pracowniczej. -Ja sama, kutasie, jestem personel!- syknęła mu na pożegnanie Wniosła go do pokoju, w którym mieszkał, i którego drzwi znała tylko od zewnątrz. Rzuciła go na łóżko i zaraz przerażona gwałtownością tego ruchu przytrzymała go z czułością jak przytrzymuje się porwany wiatrem jedwab. Pokój był ciemny i skromny, obwieszony dyplomami i certyfikatami szkoleń, fotografiami z obozów przetrwania (kto by pomyśłał, że przywiązuje do tego wagę?).. Na stoliku nocnym widniała, zrobiona w sepii matowego papieru fotografia. Joanna spojrzała w nieznane jej dotąd oczy Dyrektorki. Ze zdjęcia patrzyło na nią szczerze roześmiane dziewczę, typ studentki-idealistki, uczesana w warkocz dziewczyna o okrągłej twarzy i sznurem pereł rzecznych na szyi. Przez całą fotografię widniała dedykacja pisana szarpanym, zamaszystym, niekobiecym prawie charakterem pisma:”Wojtusiowi - Twoja Wrona” i data, ósmy lutego dwa tysiące jeden... Joanna w krótkim odruchu irytacji otwarła szufladę i zgarnęła zdjęćie do środka zatrzaskując ją z hukiem.

-Co robysz?- głos Zoji i jej ciekawe oczy spod ryżej grzywki wieńczącej głowę wytkniętą niesmiało za próg zirytowały Joannę jeszcze bardziej.

-Czego kurwa szukasz? Porządek robię. Walają się tu różne badziewia, rękę sobie można skaleczyć. No czego idiotko?- Zoja nie obraziła się. Zastrzyk adrenaliny po tym, jak zjechała ją Dyrektrysa działał nadal. Poza tym Zoja raczej nigdy się nie obrażała.

-Nu, doktor jide. Ja tilky chotila skazaty, szczo doktor bude za chwylyn dwadcat... Za dwadzieści minut - powiedziała w odruchu gorliwości - Pomóc tobie?

-Nie, spierdalaj.- warknęła, zaraz potem jednak złagodniała. Zoja była przecie bogom winna ducha.- Idź, poradzę sobie. Dzięki, serio dziołcha , dzięki jak nie wiem..

-Za co? Ja nyczoho przecież.. Ja tilky zazwonyla.. Ale jak choczesz , to ja..

-Nie! Idź już! I zamknij drzwi! Zoja posłuchała. Każda inna zaczęłaby ględzić, dopytywać się, sprzątać, po kątach rzeczy przestawiać. Ale nie Zoja. Ta po prostu zniknęła, jak się ją prosiło.Aż się żal robiło, aż się chciało przytulić i ucałować jak siostrę. Joanna działała jak w transie. Ułożyła głowę Wojtka wyżej. Zaczęła go rozbierać drżącymi dłońmi i tak delikatnie jak tylko umiały jej nawykłe do przemocy dłonie. Otaczała odsłaniane kształty kolistymi ruchami dłoni, zdjęty garnitur złożyła obok butów, ustawionych równo, po wojskowemu. Kiedy mężczyzna leżał w bieliźnie na łóżku przykryła go starannie i powoli. Przez chwilę wahała się nad jego spokojną jak u nieboszczyka postacią. Uległa pragnieniu i pocałowała go w pierś, szeroką , suchą i pooraną włóknami mięśni. Jaki on był dla niej piękny, jaki cudny, Boże... Taki silny i taki bezradny..jak ona zupełnie.. szczupły jak wilk i mocny taki... Jego bezruch wywołał w niej więcej odwagi. Podniosła wzrok ku jego twarzy i powoli, odczuwając każdą sekundę zbliżyła pocałunek do jego warg. Pociemniało jej w oczach.

-Nie ma już Marty... tak, Jasna Pani...nie ma Marty, Jasna Pani..zrozumiałem, tylko zostań..- jęk dobył się z prawie pocałowanych ust.

-Co?- Joanna spytała jak głupia. Zaraz jednak zamilkła i przytuliwszy jego orlą, nieogoloną twarz do swojej zaczęła mu szeptać jak dziecku.

- Zostaw tę sukę Wojtula, tylko ja jestem... Nie zostawisz jej, ja wiem... związała Cię... Ale ja Cię rozwiążę. Spoko, Wojtula, już ty się nie bój... Ona cię nie kocha.. Ona nie umie kochać..- Oczy ochroniarki zaszkliły się łzami, któych nie mogła zatrzymać. Ciekły po jej idealnych policzkach i kapały na kołdrę i nagą pierś jej szefa. Miała ochotę strzelić sobie w łeb, albo kogoś sponiewierać. Zadorożny otworzył w niej bramę, której nie potrafiła już zamknąć. Wstała nagle i odeszła od niego. Na korytarzu tętniły kroki. Najwyraźniej lekarz zwalił sie ze świtą.

***

Serhij Zadorożny gapił się w podłogę. Rzucił tej nocy kośćmi już trzy razy i za każdym razem wychodziło jedno - śmierć. Obok pola wróżby szeptuniej leżał ofiarny nóż i ofiarny kwiat, każdy jako symbol innego wymiaru żertwy - ofiary radości i życia, lub ofiary z życia, ofiary krwi. Kości trzy razy lądowały koło noża. Wzorzysty dywan poplamiony był woskiem ze świec płonących wkoło sceny wróżby. W niejakiej odległości, na łóżku siedziała Dyrektrysa.

-Jesteś pewnien Serhijko?- spytała go swoim zwykłym, ciepłym tonem- Jesteś penien, że to nie Wojtek ma zostać ofiarowany?

-Pewnyj, pewnyj... Ne z moho noża, ce ja znaju na sto widsotkiw.. Bud spokijna, Jasna Pani .- -W którym kierunku idzie wróżba poszukiwania?. On się niecierpliwi, wiesz?- spytała go znacząco zawieszając głos.

-Kto On? Znaju ja bahato Onych, Kotryj win cej wasz On Pani Jasna, skażit'.

Dziewczyna zadarła koszulę i podrapała się w kolano. Ułowiła ukradkowe spojrzenie Zadorożnego.

-Poznasz go, ale nie możesz go znać do dnia, kiedy będziesz stał przed nim z kwiatami..

-Abo z nożom...- dodał żerca. Mała, drobna postać Dyrektrysy, jej harmonijnie wygięte ciało nie dawało odczytać nic z jej zaniepokojonego umysłu. Co najwyżej nerwowe poskubywania kosmyków kruczej grzywki mogły zdradzać zdenerwowanie.

-Jeśli zlokalizujesz ofiarę, jeśli podszepniesz mu ją, nie słysząc go, ni nie widząc, jeśli wnikniesz w jego pragnienia, wtedy dokonamy dzieła...

-Taaa... i bude moc welyka, jaka spłynie na wszystkich i ..- recytował Zadorożny zasłyszane słowa proroctwa, którymi karmiła go Dyrektrysa

-Dokładnie... I nie pytaj po co mi ta moc, bo będziesz jak jeszcze jeden ten z tych pacanów, co tu z całego świata zjeżdżają, żeby na realizacji proroctwa skorzystać, być u źródła, gdy tryśnie, rozumiesz? Jako żerca, musisz być wolny od takich pragnień.

-A jak ja ludyna, jak kożnyj? I zachoczu szczos dla sebe?- w słowach szeptuna zabrzmiał zadzior przekory, w którą był bogaty jak mało kto.

-Wtedy zabije Cię ten, który teraz leży u siebie bez przytomności. Ma takie dyspozycje złożone na wszelki wypadek. Wierzaj mi Serhijko, on sie pokapuje, że się podłączyłeś. Widział już stan rozjarzenia ciała.

Szeptun zaśmiał się smutno..

-Ne bijsia. Ne treba meni takoji syly... Ne takoji... Spojrzał w jej oczy , próbując odczytaćz nich coś, co nagadało mu się z nagła, w jednej iskrze, gdy zagapił się na jej nogę.

-Jasna Pani...

-tak? -Ale Ty takoż czohos' prahnesz... Ta ja czuju, iże wid mene... Dziewczyna poczuła odrobinę zaskoczenia i rodzaj ulgi.. Jej następne słowa uderzyły żercę.

-Co zrobiłeś Joannie? Spałeś z nią? Zadrorożny skinął milcząco głową, czując, że to nie koniec

-TY z nią spałeś?- spytała poruszając całym jego poczuciem bezpieczeństwa. Skąd wyczuła? Jak wiedziała o transiluzji? Wyczuła aurę tworzenia? Podglądała?Podsłuchiwała? Ta zakochana dzikuska wypaplała, że dał jej poznać czym są ramiona i szept Jarzębskiego?

-Ne ja.- odpowiedział. Dyrektrysa skinęła głową na znak , że rozumie. Wstała. W bezpośpiechu i zwyczajnie, a jednocześnie w pełni ujmująco dziewczęcy sposób zdjęła koszulę nocną przez głowę. Była jak mały klejnocik. Zadorożny z trudem opanował falę gorąca, która go zalała. Serce zabiło mu słyszalnie aż i zapomniał o tym, jak bardzo był zmęczony.

-Czoho prahnesz? - spytał ją i znał odpowiedź. Delikatna krągłość jej brzucha i dzikorosłe, delikatne, ciężkawe piersi zachwycały to , co było w nim jeszcze mężczyzną.

-Chodź do mnie jako on. Jak do Aśki. I powiedz mi to, co chciałabym od niego usłyszeć.



Wyślij zaproszenie do