konto usunięte
Temat: Polska wysypiskiem muzycznych śmieci?
Wchodząc do dużego sklepu fonograficznego nie można oprzeć się wrażeniu, że oto rozsypała się zawartość rogu obfitości i bez problemu nabędziemy nie tylko światowe hity, ale także perełki muzyczne z dorobku największych światowych kompozytorów i wykonawców muzyki klasycznej. Nic bardziej mylnego. Półki sklepowe uginają się bowiem od tysięcy płyt o nikłej wartości artystycznej, za które trzeba jednak zapłacić pełną cenę. Płyt, które poza kilkoma krajami, pretendującymi do miana europejskich, trudno sprzedać. Jednym z tych krajów jest Polska.Najlepszym okresem dla polskich miłośników muzyki był początek lat 90. ubiegłego wieku. Zielone światło zapalone przez nowe władze przed odradzającą się przedsiębiorczością spowodowało rozwój licznych, choć niewielkich firm fonograficznych. Nikt wówczas nie mówił (głośno) o prawach autorskich, dlatego lwia część dostępnych na rynku płyt i kaset niewiele miała wspólnego z legalnością. Był to jednak prawdziwy raj dla słuchacza, karmionego dotychczas przez pozostające w ręku państwowych decydentów środki masowego przekazu muzyką ściśle wyselekcjonowaną pod względem ideologicznej poprawności. Teraz można było słuchać tego, co się chce! I tak rzeczywiście było. Nikt nie narzucał producentom fonograficznym, co mają wydawać, nikt też nie decydował, co mają sprzedawać sklepy.
Dziś Polski rynek fonograficzny opiera się na dwóch kołach. Oba są błędne. Swoboda na rynku fonograficznym skończyła się równie szybko, jak zaczęła. Polska podpisała międzynarodowe umowy o prawach autorskich. Wraz z nimi krajowy rynek fonograficzny został opanowany przez wielkie koncerny fonograficzne, które widziały w nim źródło całkiem niemałych dochodów. Zagraniczni szefowie firm nie wzięli jednak pod uwagę, że Polska jest krajem specyficznym, w którym profesjonalizm i lojalność wobec pracodawcy zazwyczaj ustępują układom towarzysko-koteryjnym. We władzach polskich oddziałów producentów płytowych zasiedli ludzie młodzi i bardzo młodzi, których edukacja artystyczno-muzyczna była często żadna. Z braku dobrych wzorów ich działalność ograniczała się albo do promocji artystów o znanych nazwiskach, albo swoich ulubieńców (protegowanych), bez zwracania uwagi na zapotrzebowanie rynku i gusta słuchaczy. Powstała w ten sposób błędne koło: do sklepów mogło trafić wyłącznie to, co podobało się szefom polskich oddziałów wielkich producentów fonograficznych.
Na efekt nie trzeba było długo czekać. Pod koniec lat 90. nastąpiło totalne załamanie polskiego rynku fonograficznego. Największym popytem cieszyły się wówczas płyty z... homiliami Jana Pawła II. A równocześnie istniało ogromne zapotrzebowanie na artystów, którzy nie mieli w ogóle szans, aby zaistnieć w wielkich wytwórniach. Koronnym przykładem jest fenomen Arki Noego. Wszystkie koncerny płytowe odmówiły zespołowi współpracy. Mimo to nakład płyty „A gu gu”, wydanej przez małą wytwórnię, dawno przekroczył magiczny próg miliona sprzedanych egzemplarzy, niedostępny dla większości „gwiazd”, lansowanych za niemałe pieniądze.
Reglamentacja muzyki przez koncerny płytowe, jak zresztą każde ograniczenie, niesie ze sobą duże niebezpieczeństwo. Paradoksalnie grozi ono właśnie producentom płyt oraz wszystkim artystom. Niezaspokojony popyt wcześniej czy później zaowocuje wytworzeniem się nielegalnego rynku. Doświadczyliśmy tego w latach 80. kiedy totalny brak dóbr konsumpcyjnych nie był tak dotkliwy, ponieważ istniał rozwinięty do monstrualnych rozmiarów czarny rynek. Tak dzieje się w tej chwili w branży płytowej. Ostrożne szacunki mówią, że udział piratów w ogólnych obrotach na polskim rynku fonograficznym wynosi 40%. Istnieje także niemały choć praktycznie niemożliwy do obliczenia odsetek płyt, pochodzących z przemytu. Czarny rynek płytowy byłby z pewnością mniejszy, gdyby melomani mogli nabyć swoje ulubione płyty w oficjalnej dystrybucji. Cóż jednak ma zrobić amator dobrej muzyki, który może nabyć wymarzoną płytę wyłącznie u pirata lub u przemytnika? Bogatszy może pojechać za granicę, choćby do Niemiec, Czech lub na Słowację. Tam płyty i kasety z reglamentowanymi w Polsce gatunkami muzycznymi można kupić niemal na każdym kroku. W kilkunastokrotnie mniejszym od Warszawy Popradzie liczba oferowanych tytułów country, jazzu i klasyki jest większa, niż w całej Polsce.
Producenci płyt twierdzą, że czarny rynek płytowy istnieje dlatego, że pirackie nagrania są tańsze od legalnych. Spora część płyt z mało znanymi w Polsce światowymi hitami, u ulicznych sprzedawców kosztuje od 40 do 65 złotych za sztukę, a więc tyle samo lub nawet więcej, niż w oficjalnej sieci sprzedaży. Jakość tych nagrań jest jednak problematyczna. W pudełku, zamiast książeczki z tekstami piosenek i zdjęciami wykonawców znajduje się najczęściej byle jak wykonana kopia oryginalnej etykiety. Piraci, jak widać znają potrzeby rynku. Koncerny płytowe – nie zawsze.
Nie bez winy są same sklepy. Ich właściciele albo menadżerowie zbyt często nie orientują się w rzeczywistym obrazie świata muzyki. Sklepy nie wywierają presji na producentach płyt, aby ci dostarczali im pożądany towar, ponieważ nikt o ten towar nie pyta. Nie pyta, ponieważ z góry zna odpowiedź – „Nie ma”. Prawdziwy meloman albo miłośnik reglamentowanych gatunków muzycznych został już przyzwyczajony, że w oficjalnej dystrybucji nic dla siebie nie znajdzie, dlatego nie zagląda do sklepów fonograficznych. W ten sposób za cichym przyzwoleniem dystrybutorów płytowych powstało drugie błędne koło.
Dziwne trendy, jakie zapanowały na polskiej scenie muzycznej w ostatnim dziesięcioleciu, owocują miedzy innym całkowitą alienacją polskich wykonawców na światowych rynkach. Z paroma wyjątkami większość polskich „gwiazd” jest poza polskimi granicami zupełnie nieznana. Prawie każda próba wejścia na światowe rynki kończy się w najlepszym przypadku kompromitacją. Czy można się temu dziwić? Od kilku lat na prestiżowe festiwale Eurowizji wysyła się wykonawców o znikomych umiejętnościach, mimo że dobrych i bardzo dobrych piosenkarzy nigdy w Polsce nie brakowało.