Paweł Kiljan KLIK KLAK
Temat: Las Vegas Run
Dzień -(minus) 5. "Travel light"."She gonna travel light now
She's gonna tear up all her roots now
She got a turn up for the boots now
Yeah she thinks she's tough"
M. Knopfler
Pakuje się na "rozsądnie" a potem wrzucam bagaż na wagę.
Źle! Rewizja!
Przeciwdeszczówka ? Na pustynię ? Won!
Zapasowe rękawice ? Won !
Pas nerkowy ? No, nie bądź gościu taki czopers! Won!
Oki, teraz da radę. Skórzane dżinsy, lekka kurtka, termoaktywna bielizna, perforowane rękawice, polarek, kask jet i 2 pary balaklaw.
Starczy ? Musi.
Dzień 0,5. "Hard on".
Jestem umówiony na 10-tą, podpiszę 2 papiery, machnę plastikiem, przepakuję co trzeba i w drogę!
Jestem o czasie. Już pół godziny później docieram do lady. Dobrze że "economy meltdown" i kolejki mniejsze. Podpisuje się w ... 15-tu miejscach, potem jeszcze w 3 za wypożyczenie zumo i dobrze po 11-tej dostaję do ręki kluczyki od Sportstera. Rudy jak irlandczyk mechanik pokazuje mi który kluczyk do moto, od disclocka, od linki itd. 3 dni później doczytam się że wszystko to powinno być zapinane "all the time" czyli do tankowania w sumie też. W sakwie znajduję ksero papierów motocykla w papierowej kopercie - no to chyba tu nie pada, jak nawet w kawałek folii tego nie wkładają. Kółko testowe a potem pytam mechanika gdzie tu się sprawdza olej.
Na twarzy ma wypisane " gościu, po chuj ? Zrobisz tym sto mil i oddasz, widziałem takich paru - biorą najmniejsze moto i się zgrywają a w ogóle to gorszą kurtkę rzuciłem psu do budy na posłanie niż ta co masz na sobie" ale grzecznie pokazuje.
Zanim odjadę widzę jak jeden z ich bardziej wypasionych klientów przymierza się do ruszenia glidem z rozłożoną stopką. Drę ryja żeby przekrzyczeć silnik i oszczędzam mu parę dolców i trochę wstydu.
Wbijam w zumo Hoover Dam i chcę tylko wyjechać z Vegas. Wystarczy napędzanego prądem kiczu, pomniejszonych kopii: Empire, Statuy, szklanej piramidy, Łuku Triumfalnego i wszechobecnych złoceń. Tylko fontanna Belaggio jest warta widoku a już na pewno nic w tym mieście nie jest warte żadnych moich pieniędzy.
Dojeżdżam do rozjazdu - Valley of Fire albo Hoover Dam. Spotykam parę motocyklistów - ona całe 1,60 wzrostu jedzie nowym czoperem Hondy w malowaniu Arlen Nessa, on normalnym turystykiem. Są mili, o sportsterze mowią "nice ride". A to znaczy że są bardzo mili.
Pytam się czy te 1000-ileś tam to nie za duże dla niej. Nie, wcześniej jeździła Fat Boyem. I on owszem, był za duży. Reklamują Valley of Fire jakby im za to płacili. Ale ja nie dam rady, jestem umówiony na Hoover z wozem serwisowym. Chwilę później mijam długą płaska platformę za nią kabriolet. Jadą dużo wolniej niż dozwolone 55 mph. Mijam ich i przychodzi mi do głowy, że to właśnie kręcą film. Oooo! Będę sławny? A przynajmniej będzie mnie widać. Jakieś 3 sekundy i tyłem.
I co z tego, Clooney też tak zaczynał.
Góry, słońce, droga i ja.
Nikogo.
Niczego.
Neonów, wieżowców, tłumów, stad meksykanów wciskających Ci ulotki-wizytówki to burdelu. I nic oprócz słońca nie świeci się na złoto.
Teraz zaczyna się dla mnie Ameryka jakiej szukałem.
Oprócz asfaltowej drogi wszystko jest tu takie same od milionów lat. Wiatr zmienia góry z powolnością na którą ludziom nigdy nie starczy czasu, czerwień skał nie ma nic wspólnego z uwodzącym karminem z reklam miasta, krajobraz przesuwa się z doskonałą dla mojej obecności obojętnością nie zabiegając o moją uwagę. Zaprzeczenia miasta dopełnia brak hałasu.
Kurde, chyba mi stanął.
Albo zdrętwiał od tego siodełka.
Tak czy inaczej jest miło.
Hooover Dam.
Powyżej Hoover jest parking koło mostu imienia budowniczych tamy. Wchodzę na most i z góry oglądam wielką wyobloną ścianę schodzącą się do stóp wąskiego po tej stronie strumienia Colorado River. Po wypukłej stronie tłoczą się tysiące ton wody. Wszystko robi wrażenie, ale ten "human touch" w kanionie rzeki choć czysto praktyczny przypomina mi o mieście i o tym że wielu budowniczych zginęło po to żeby teraz prąd z elektrowni mógł rozświetlać w Vegas dziesiątki tysięcy automatów do gry.
Zjeżdżam niżej. Parking na kilka pięter, wydzielony dla motocykli. Napis "pay after parking" dla mnie znaczy że mam zapłacić na koniec parkowania, ale dla kasjerki znaczy że mam zapłacić jak tylko zaparkuję. Wyjaśniam tą lingwistyczną pomyłkę siedmioma dolarami i idę po coś do picia i spotykam wóz serwisowy.
- Cześć. Jesteście debile!
- Czemu ?
- Dam Ci wsiąść na moto to zrozumiesz.
- No nie mów że Ci stanął.
- Powiedzmy że zdrętwiał.
Na Grand Canyon ruszam razem z wozem serwisowym. Kiedyś mój kolega spotkał na motocyklu dwóch innych którzy objechali świat. Napalony jak norka na niesamowite historie zapytał:
- no i jak to jest ?
- no wiesz, jedzie się.
Jest dokładnie tak samo. Się jedzie. Robi się płasko więc zaczynamy się trochę wygłupiać. Jazda równoległa, synchroniczna, na stojąco, aparaty pstrykają, kamera się kręci. Kino niezależne. Najbardziej to od rozumu.
Kingman.
Witamy na route 66 - "Legendary route 66".
Jest jak w niebie. Lecę czoperem po legendarnej, historycznej, jedynej niepowtarzalnej route 66. Wrócę i będę prezesem wszystkich czoperów na dzielni i legendą na preclach. 2 mile dalej - kolejna tablica "Historic route 66".
Za milę następna.
Za kolejną milę też.
Pora na drobny hazard - zgadnijcie jaka tablica czeka na mnie za kolejną milę ?
Dobra, to było łatwe, krupier wycofuje zakłady.
Zaczyna mi to walić lipą dla turystów. Bo w sumie jest lipą, sorry Ameryko. Ilość sklepów z pamiątkami przekracza 5 sztuk na 10 mil, droga jest utrzymana jak w sercu las Vegas. Tylko parę budynków w samym Kingman i stary parowóz na bocznicy mają w sobie autentyczność okresu migracji bezrobotnych, wygnanych Wielkim Kryzysem milionów ludzi. Ale skoro jesteś w w Rzymie... wchodzę do jednego ze sklepów i kupuję jakieś pamiątki. Tyle że legendy za które możesz zapłacić kartą kredytową tracą na legendarności.
Za Williams opuszczamy 66 i kierujemy się na Grand Canyon. Robi się ciemno. Robi się chłodno. Robi się zimno. Ale nawijam za wozem serwisowym, powinniśmy dziś dojechać gdzieś pod Kanion. Robi się k.. zimno, a potem ja p..., k.. jak zimno. Koło 20-tej w Valle koledzy w samochodzie się zatrzymują.
- Wiesz, w przeliczeniu na nasze to jest plus 5. Pomyśleliśmy, że chyba już masz dość.
Koledzy ? Mało powiedziane! To są prawdziwi przyjaciele! Wypada mi tylko pomyśleć o nich równie ciepło. "Wiecie co ? Żeby Was gorącym żwirem przesrało"
W motelowym barze zamawiam u barmana coś na rozgrzewkę. Pokazuje mi butelkę, nie wiem co to jest pytam czy zadziała na chłód.
- Yes.
- make it double.
Wie co mówi, za chwilę jest mi ciepło, przeglądam foldery Kanionu, wąwozu Antylopy. Jest fajnie, można zwiedzić kanion z helikoptera, albo dżipem, albo wybrać się na rafting. Zbieram kupę folderów pod głowę i usiłuję zasnąć na stoliku w barze.
Dzień drugi. "Goofing"
Amerykańskie śniadanie i ruszamy do Grand Canyon National Park. Pierwszy punkt widokowy - Ooooo! Jakie to wielkie !
30-milowej szerokości dziura w Ziemi kryjąca w sobie pasma gór, płaskowyże, rzekę Colorado, którą ledwo co widać.
Więcej opisu nie będzie - nie mam tak dużej czcionki żeby pasowała.
W skali ?
Widzieliście Bełchatów ?
Tak, no to jeszcze nic nie widzieliście.
Włóczymy się od jednego punktu widokowego do drugiego, Marek znajduje wystająca skałkę już oddzielającą się od masywu dwumetrową rozpadliną.
Przechodzi jakoś na ten oddzielony szczyt zakończony płaską półką o powierzchni może metr na metr. Robi tam jaskółki. Zważywszy że do dna kanionu ma jakieś 500 metrów pewnie nawet chwilę by leciał. Zwiedzający Amerykanie komentują:
- Crazy man.
- No madam, he is trained proffesional
- O, he is with You guys ?
- No, now he is very alone.
W trakcie włóczęgi między punktami widokowymi pożyczam motocykl raz jednemu raz drugiemu. Sławek wsiada i znika.... Doganiamy go za parę mil, wyprzedzamy. Napędzam kwadratowe pudło Forda Flexa ile się da na tych winklach, Sławek trzyma się z tyłu, reszta strzela fotki, widzę w lusterku jak fajnie mu się jedzie. Oprócz tego że przeginamy z prędkością i że żaden z nas nie ma prawa prowadzić pojazdu który akurat prowadzi to wszystko jest w porządku. Na jednym z punktów znikam na 3 minuty. Wracam.
- Chłopaki, nie wiecie czy w tych sklepach nie mają gdzieś nalepki: "Nasikałem do największej dziury na świecie" ?
Zostawiamy Kanion i gonimy żeby zdążyć na ostatnią turę wycieczek do Anthelope Canyon. Wjeżdżamy do indiańskiego Visitor Center. Ostatni samochód odjechał w miejsce gdzie rozpoczynają się wycieczki, ale jeszcze możemy go dogonić. Przesiadamy się do wielkiego 4x4 i piaszczystym korytem rzeki dojeżdżamy do "miejsca gdzie woda biegnie przez skały".
100-metrowej szerokości prostokątne koryto rzeki przedzielone jest jasnoczerwoną skałą. Przez jej środek biegnie pionowa, może 3 metrów szerokości szczelina. Wchodzimy do wyrzeźbionego wodą korytarza szerokości w sam raz dla 1 człowieka i za kilka minut będziemy na drugiej stronie. Wchodzimy kilka metrów w głąb kanionu i światło zaczyna tańczyć. Padające z wysoka promienie odbijają się od górnych skał tworząc wielkie błyszczące półkule pomarańczy, rozświetla szerokie fałdy czerwonej tkaniny a niżej zostawia brązowy półmrok. A wszystko to jest skałą, miękko pofałdowaną przez dawno nieistniejącą rzekę, która raz na kilka lat powraca duchem powodzi. Jest zima i nie ma "light beam" - efektu słonecznego reflektora, ale słońce dalej pokazuje swoje sztuczki wydobywając z kształtów skały profile znanych miejsc i osób.
Indianin zostawia nas w Visitor Center. Stoimy jakąś chwilę rozmawiając i zauważam, że w samochodzie zostawiłem aparat razem z świeżo kupionym jasnym obiektywem 100 mm. Mniejsza o aparat, nawet o zdjęcia, w końcu wszyscy fotografujemy mniej więcej to samo, ale obiektyw mam od 2 dni! Rozglądam się. Jest piąta po południu, pustynia, wokół żywego ducha, tylko 3 kominy elektrowni na horyzoncie. Za pięć minut przyjeżdża Indianka od biletów, zamknąć bramę. Tłumaczę.
- Pojechał tu Flagstaff. Nie nie ma telefonu komórkowego. "Nie ma telefonu ! W Stanach ? Co on jest ? Chory jaki ? Navajo i Mormom ?"
Lipa. Albo jadę dalej, wracam tu wieczorem w niedzielę a potem przejadę w nocy i rano w Vegas do samolotu, albo pojadę drogą do Flagstaff i go dogonię.
A jak nie wróci do niedzieli ? przekładać samolot na późniejszy ? Poza tym plan spotkania z Ye pójdzie się walić i reszta planu też ucierpi. Indianka dyktuje mi swój numer telefonu i każe podjechać na JackPost pięć mil dalej. Ona sprawdzi czy nie zostawił aparatu w ich biurze. Jedzie. Ruszam za chwilę. Wjeżdżam na parking JackPost, widzę Navajo i wiem, ze mój aparat się znalazł.
Duchy pustyni ? Chyba tak, bo nie miało praw się udać.
Chcę zatankować na tym JackPost, ale wóz serwisowy mówi, że zrobimy to w BigWater gdzie ma być skrót do Bryce National Park. 30 mil ? OK, dam radę.
Bigwater is a dot tzn. nie ma stacji, ani zjazdu na ten skrót, 3 chałupy na krzyż. Winiemy dalej. Zapala się kontrolka rezerwy. Ustalamy że ja pojadę jeszcze 20 mil - tyle mogę bez ryzyka zapowietrzenia wtrysków a oni jadą na stacje i przywożą mi benzynę. Za 20 mil zjeżdżam na pobocze. Jest ciemno, zimno i wieje. Mocno wieje. Zgrabiałymi rękami rozbijam namiot i przypinam go do motocykla żeby nie zwiał. Wchodzę do środka i czekam. Zastanawiam się co w taką pogodę robili wszyscy Ci kowboje z westernów. Jak to co ? Oni wtedy grali w innych filmach. Ford pojawia się za około godzinę, dostaję burgera i to jeszcze ciepłego, Może powinienem się zapytać gdzie go trzymał tyle czasu, że nie wystygł, ale może lepiej nie ? Zanim skończę jeść moto jest zatankowane i to nawet nie do zbiornika oleju tylko do baku. Zwijam namiot, graty i ruszamy. Jest noc, ale nawijam wszystko co się da. Da się 95 mph. No to jeszcze raz, to samo - 95 mph. Robi się z górki więc próbuje jeszcze raz.
Uuuuuuu! Yes, yes, yes!
Stówa pęka, czyli 160 km/h - dzielny malec, nie ?
Pomimo tego że jest +10 na termometrze po wywianiu na pustyni mówię, że kończymy w Kanab. Baterie mi się skończyły, game over, finito, amen. Kanab to straszna dziura, choć wynaleźli tu już ciepłą wodę pod prysznicem, to do gorącej herbaty mają jeszcze jakieś 20 lat. Jestem 90 mil za planem, to znaczy że jutro oprócz 420 planowanych na sobotę mam dodatkowe 180 do Bryce i z powrotem.
Las Vegas Run - 3 "Desert Ghost Revenge"
Wstaję rano i żegnam się z ekipą wozu serwisowego i znowu jestem sam. Jest trochę chłodno. Gorzej że w stronę Bryce robi się coraz zimniej. I jakieś znaki - ostrzeżenie o lodzie - to chyba z poprzedniej zimy? Chyba jest mniej niż +5, bo przy +5 to moje rękawiczki dawały radę a teraz już nie. Na stacji benzynowej kupuję dodatkową włóczkowa parę. Na bramce wjazdowej do Bryce pytam rangerkę (no dobra rangerkę bileterkę) o najfajniejszy punkt widokowy bo mam mało czasu. Tego mi nie powie, ale powie mi, że dziś po południu ma być śnieg. W końcu jest 2700 m nad poziomem morza i zima - koniec października.
Najlepszym punktem widokowym w Bryce jest Inspiration Point. W głębokiej dolinie w równych rzędach stoją kilkudziesięciometrowe szeregi skalnych kokonów. Regularność tej armii nie pozwala wierzyć, że to tylko skały i półtora miliarda lat erozji. Nie wiem kto je stworzył i jak długo jeszcze będą czekać, ale któregoś dnia w CNN zobaczymy co było w środku a armia amerykańska będzie miała pełne ręce roboty.
W sklepie tuż za Bryce kupuję grubą bawełnianą bluzę. Na półce obok leży jednorazowa przeciwdeszczówka, hmmm... a może by tak ? E tam, przecież nie pada a ja jadę na południe. Wieje. Na przełęczach wiatr przestawia moto o pół pasa, czasem wieje w twarz. Jest zimno, ale do tego już się przyzwyczaiłem. Gorzej że zaczyna padać.
Zwalniam, nie będą sprawdzał ile trakcji mają fabryczne opony w sportsterze przy +2 i na mokrym. Zjeżdżam do Kanab, robi się cieplej! Teraz już tylko 400 mil przez pustynię - lajtowo, czoperowo. Za Kanab zaczyna wiać w twarz. Widzę jak wiatr przewiewa piasek przed szosę, a oderwane od korzeni kuliste krzaki toczą się i podskakują całkiem jak w westernie. W Page starszy człowiek mówi, że na razie to jest tylko wietrznie, ale jak się zacznie burza piaskowa to z miejsca gdzie stoję nie zobaczę motocykla. No póki to tylko opowiadanie... to spadam stąd!
Od Page piździ jak kieleckiem. Czuję jakbym przepychał głową ścianę. Do Flagstaff mam 130 mil, akurat trochę mniej niż dystans między tankowaniami od full do rezerwy. Ja jadę, wiatr wieje, każdy robi to co do niego należy. Pod prawą powieką uzbierał mi się chyba worek piasku, ale tu, pośrodku pustyni nie bardzo mogę z tym cokolwiek zrobić. W końcu w spokojniejszym miejscu zatrzymuje się, przepłukuję oko wodą. Wsiadam i tuż po ruszeniu zapala się lampka rezerwy. Na liczniku jest 100 mil, do Flagstaff jeszcze 30, do najbliższej stacji 20. Przy tym wietrze ? Słabo...
Wydało. Tankuje, rozglądam się i widzę przed sobą góry. Będzie zimno. Dobra, przyzwyczaiłem się, pierwsze 20 mil jest fatalne, potem luz.
W najwyższym punkcie Flagstaff jest 7000 stóp, ale potem droga spada w dół i z każdą milą jest lepiej. W noc wjeżdżam już na dole. Jest ciepło, przestaje wiać.
Myślę sobie, że chłód, desz i wiatr to była cena za wczorajsze wygłupy i cud z aparatem. Duchy pustyni postanowiły pokazać co potrafią. Dobrze, że im się zasięg skończył. Międzystanowa 17 prowadzi przez nocną panoramę Phoenix. Kilka pasów i dookoła morze światła po horyzont. Tuż za Phoenix uciekam z gęstego ruchu na stary highway 101. Dojeżdżam do wyznaczonego współrzędnymi miejsca na mapie. Cisza i mrok. No... fajnie. Gdzieś daleko widzę światełko, podjeżdżam ale to tylko samochód z naprzeciwka. Wracam do punktu spotkania i widzę na poboczu człowieka na enduraku. Po pustyni podjeżdżamy jakąś milę do obozu. Ye przez telefon miał głos 20-latka, z wyglądu ma 3 razy tyle, ale ze spotkania cieszy się jakby miał 10.
- You drove a sportster !
- Yes, 600 miles today.
- You are crazy, man...
Obok nas 2 przy ognisku grzeje się shotgun. Ye mówi, że, przemytnicy, że niedaleko do więzienia a poza tym kojoty się włóczą.
A tak naprawdę to Ye ma w życiu 2 pasje - motocykle i strzelanie, przy czym strzelanie w Arizonie to jak w Polsce picie wódki, trudno o niepraktykującego.
Gadamy, pijemy gdzieś do pierwszej nocy, potem rozstawiam namiot, on idzie spać a ja jeszcze chwilę siedzę sam przy dogasającym ognisku. Wylewam resztę piwa na pustynię, nie będę drugi raz zadzierał z duchami. O piątej rano budzi mnie wycie kojota, chwilę słucham czy jest blisko i czy wołać kawalerię ale chyba nie ma po co. Po śniadaniu Ye wyjmuje biwakowy zestaw militarny: shotgun, klona AK47, 2 normalne 9-tki i kelteca. Idziemy postrzelać. Shotgun robi miazgę z jednej gałęzi kaktusa, AK 47 obcina drugą. To były łatwe zabawki. Keltec jest mały, ale ma 9 mm i po każdym strzale ręce wędrują mi do góry prawie do pionu. Nie wiem czemu ale całe to strzelanie zaczyna mi się podobać. Atawizm jaki czy za długo już siedzę w tej ameryce ?
Odstawiamy zabawki, oprócz kelteca który ląduje w małej kieszonce za kanapą Yamahy. Ja biorę Huskę i gonimy wąskimi dróżkami miedzy kaktusami po pustyni. Dróżki są dość twarde i oprócz łagodnych, małych rowów po strumykach jest płasko. Za to kurz jest taki, że mogę jechać 200 metrów za nim a i tak go nie zgubię.
Wracamy i sprzątamy obóz. To znaczy ja namiot a Ye i Lynn chowają rzeczy do campera. Camper ma 12 na 3 metry. Kurde, moje pierwsze mieszkanie było mniejsze.
Jedziemy do Casa Grande, wchodze do domu Ye. No tak, myślałem, że tylko campera ma dużego. Fajna chata, ale naprawdę fajne jest to że z salonu wychodzi się na podwórko z basenem.
- Can I use the pool ?
- Yes, but it is cold.
- No, it isn't.
Mało co wziąłem ze sobą, ale kąpielówki tak. Basen ma może 15 metrów długości więc żeby cokolwiek poczuć przepływam go chyba 30 razy. Woda jest jak w polskim jeziorze w lato. Wychodzę i pustynny klimat wysusza mnie w niecałą minutę. Wracam z basenu, zgadnijcie co robi Ye ? Przeładowywuje pistolety po pustynnym strzelaniu. Pytam go czy naprawdę zdarza się tutaj że ktoś użyje broni. Tak, sąsiad jego brata z całą rodziną został napadnięty przez 2 bandytów z bronią. Powiedział że musi iść do łazienki. Pozwolili mu. Wyszedł z z niej z pistoletem i obu zastrzelił. Nie, nie jest żołnierzem ani policjantem z zawodu. Zbieram się, jest 14-ta a ja mam 400 mil do zrobienia i conajmiej 2 pasma gór do przejechania. A w górach... będzie zimno. Ye odprowadza mnie do skrzyżowania - mam do wyboru stary highway 93 albo interstate na Phoenix. Wjeżdżamy na ostatnią milę wspólnej jazdy i z naprzeciwka pojawia się jakiś dzieciak na endurowatej setce. Droga zawija lekkim łukiem, ale ten łuk to najwyraźniej i tak za dużo dla niego. Chłopak wyjeżdża na środkową linie, mija Ye o jakieś pół metra potem mnie jeszcze bliżej. Prawie słyszę jak Ye wzdycha ze zdumienia, ja też. Mało brakowało a jeden z nas by zaliczył czołówkę! Dzieciak znika jak duch, nie gonię go skoro wszystko OK, mam kawał drogi do zrobienia.
Highway 93.
93 jest stary, dziurawy, pusty, dookoła pustynia. Domów jest mało i często są opuszczone. Po prawej linia słupów - Telegraph Road. To jest historyczny amerykański highway a nie komercyjne do szpiku dolca route 66. Zakrętów jest mało ale za to jest mnóstwo małych dołków i wzniesień . Przejeżdżam mostem który wygląda jakbym był jego pierwszym gościem od 20 lat, potem jakieś miasteczko, senne w niedzielę jak polskie wioski. Słońce w plecy, zero wiatru. Się jedzie, aż do zachodu słońca.
O zachodzie dojeżdżam do Kingman - elevation 3000 i jest trochę, chłodno, ale OK. Gorzej robi się w okolicach Hoover Dam.. Droga wspina zakrętami przez dziesiątki mil, jest zimno w dodatku oznaczenie pasów jest dość słabe. Nie widzę dobrze więc puszczam kilka aut ale potem łapie się się za ciężarówką. Gość jedzie ponad limit, ale z 4 metrów wysokości fotela widzi wszystko a ja jadę na jego światła. Przed samym Vegas zastanawiam się czy nie zanocować w okolicach Las Vegas Bay. Ale jeden postój leczy mnie z tego pomysłu - jest za zimno na mój letni namiot i letni śpiwór.
Nocuję w motelu niedaleko eagleriders. Zjawiam się tam przed dziewiątą. Motocykl odbiera ten sam mechanik. Włącza zapłon, przełącza na 2-gi dzienny licznik.
- You did quite a lot.
"No myślę, 1600 mil czyli zwiększyłem mu przebieg prawie o połowę"
- yep, it was good ride, just little chilli in mountains.
Pojawia się za chwilę, załatwia za mnie papiery odbioru, a kiedy się przepakowuję za każdym razem kiedy mnie mija klepie mnie po plecach.
Chyba się zakochał.
Na lotnisku mijam wielki napis: What happened in Vegas stay in Vegas. Ok, It's just nothing happened in Vegas, but everywhere else.
Wycieczkę sponsorowały:
- Duchy pustyni - obiektyw 100 mm F 2.8
- Literka E jak Elevation - 9100 feet
- Literka F jak Fahrenheit, jakieś 33 F ...ucking cold.
- Ye Wilde Rider -amunicja, huska TE 410, basen
- Załoga serwisowa Forda Flex - obsługa medialna
KJ