Jerzy Śliwa

Jerzy Śliwa zawodowy mediator,
trener, współpraca z
EMNI Bruksela, pr...

Temat: Mediacje rodzinne a terapia rodziny

Mediacje rodzinne a terapia rodziny

Jerzy Śliwa – Prezes Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Zawodowych Mediatorów

Podróżny dzień pomiędzy Warszawą, Gdańskiem i Krakowem przypomniał mi opowieści Marka Książka – współpracownika Fundacji „Dziecięce Listy do Świata” sprzed lat, który już w 1994 roku uwrażliwiał nas na ludzkie doznania. Mówił o czasie pędzącego expressu z Krakowa do Warszawy i przemijających z prędkością błyskawicy nieistotnych z pozoru wrażenia zza okna. … A tyle się dzieje z każdym mijanym zagajnikiem. Tyle dzieje się w każdym mijanym domu. Tyle myśli ma w sobie każdy z rzeki ludzi przechodzących po ulicy miasta które przecina pociąg.

Przygotowując II numer Periodyka „Mediacje – Przywilej dla Skonfliktowanych Stron’ poprosiłem Marcina Szargieja z Białegostoku, którego mądrość niezwykle cenię, by napisał tekst zestawiający mediacje z procesem terapeutycznym. A cała sprawa wzięła się jeszcze z sierpniowej rozmowy z Panią mecenas Iwoną Nałęcz-Nieniewską, która zasygnalizowała potrzebę rozmowy nt „planów wychowawczych”, których żąda ustawodawca w czerwcowej nowelizacji kodeksu rodzinnego i opiekuńczego przy sądowych sprawach rozwodowych. Powstały więc trudne pytania: czym jest plan wychowawczy i jak go tworzyć? Jest to tym bardziej istotne, że w realiach Warszawy sądy wymagają planów wychowawczych od rodzica wnoszącego pozew o rozwód łącznie z pozwem. Tymczasem przecież mamy właśnie rodziców w konflikcie! Oczekiwanie od nich, że w sytuacji gdy nie potrafią już ze sobą nic ustalać skonstruują zgodny plan wychowawczy wokół spraw swoich małoletnich dzieci wydaje się czynem karkołomnym.

Marcin Szargiej – białostocki pedagog i terapeuta, wykształcony również jako mediator – napisał tekst i starał się spełnić moje oczekiwania by wyjaśnić: czym może być plan wychowawczy w świetle reguł pedagogicznych i terapeutycznych.

Przed moim wyjazdem do Warszawy i Gdańska Marcin poprosił mnie o opinię do tekstu który napisał. Znając rzetelność Marcina i jego wnikliwość postrzegania spraw myślałem, że ograniczę się do drobnym uwag. Tymczasem spotkała mnie „eureka”. Marcin zaciekawił mnie kategorią „czasu”, „kompromisem” i wreszcie ludźmi o których losach napisał.

Ta moja podróż nie jest bez znaczenia dla polemiki z Marcinem, bo właśnie kolejne grudniowe kilometry przyniosły mi pewne przemyślenia.

Najpierw w na Dworcu Centralnym konduktor spóźnionego pociągu - zdesperowany i zezłoszczony tym, że wciąż musi tłumaczyć pasażerom za kolej różne niedogodności, wypowiedział ciekawą sentencję. Zapytał: czy wiem czym różni się optymista od pesymisty? I wyjaśnił. Gdy pesymista mówi: „już nie może być gorzej”, optymista odpowiada: „może, może”. To piękna kwintesencja mediacji – jako sztuki przewidywania skutków. Sama prawda w pigułce.

My mediatorzy mawiamy do małżonków którzy w bólach próbują uregulować kontakty z ich małoletnimi dziećmi w przypadku rozstania lub rozwodu, że są skazani na powodzenie. Nie może im się nie udać – i w gruncie rzeczy nie ma takiej możliwości by im się nie udało. Czas nie znosi próżni, a rodzice dzieci zawsze na nimi pozostaną. Pytanie jest tylko o to, czy sami uregulują swoje sprawy przewidując, że będzie to miało doniosłe znaczenie dla rozwoju ich dzieci, czy powierzą to w ręce sędziego, który i tak to ureguluje – tylko że po swojemu, bez wyczucia i świadomości delikatności ludzkich więzi.

Nie uregulowanie spraw kontaktów rodziców z dziećmi oznacza „chaos”, który też jest prawdą, a potrafi być prawdą okrutną która przynosi żniwo strat po latach.


Idąc dalej tym, tokiem myślenia, zastanawiam się, czy w przypadku potocznie określanej „porażki” rozmów, czy powstałe szkody są naprawdę nieodwracalne. I miotam się z tymi myślami jak Skrzypek na dachu. Bo czasu cofnąć się nie da i nawet mądrość Jancia Wodnika nie wystarcza. Dzieci rosną z każdym dniem po to, by nigdy już nie wrócić do czasu beztroskich zabaw i kształtujących się charakterów. Potem jest tylko postęp, albo niestety lawina trosk rodziców – bezradnie patrzących na „staczające się” dziecko. I myślę nawet – czy w przypadku porażki wywołanej wieloletnimi kłótniami rodziców i wreszcie rozpadu więzi, czy należy szukać winy? Bo z drugiej strony – ludzie są jak cudownie samooczyszczająca się rzeka. Jesteśmy ulepieni z dobrej pamięci, która pozostaje w nas na trwałe i wyposażeni w rozpuszczającą się z latami pamięcią smutnych chwil. Problemem jest jedynie to – co pozostaje w naszej pamięci RAM.

Ta analogia komputerowa nie jest bez związku z moimi podróżnymi myślami i polemiką z Marcinem. Przypomniałem sobie bowiem czytając uwagi Marcina (o szybkości i sporcie), historię z wrocławskiej Szkoły Mediacji w 2003 roku, kiedy jeden z uczestników definiował mediacje – opisane jego własnymi wyobrażeniami. Na marginesie - był to piękny czas, bo właśnie na tamtej szkole podczas spaceru ulicą Legnicką powstał pomysł na Krajowe Stowarzyszenie Mediatorów. Ale to opowieść na odrębne rozważania.

Otóż Bartek powiedział, że kiedy zestawia mediacje i postępowanie sądowe, to jawi mu się analogia i porządek budowy komputerowa, w którym Sędzia – (per analogiam) to twardy dysk – pojemny w mądrość. Mediator natomiast to wg. Bartka szybki procesor, który odpowiednio pilnie i niezwłocznie reaguje na nieoczekiwane sytuacje i zachowania osób przychodzących do mediacji. Nic bardziej mylnego!

Ten mój sprzeciw do analogii dysku i procesora wrócił z rozważaniami Marcina nt zestawienia mediacji i terapii. Chcę Ci powiedzieć Marcinie, że mediacja to nie jest szybki proces z racji szybkości przebiegu czasu i szybkości reakcji osób w rozmowie. Mediacje są szybkie, bo nie zakładają realizacji całości wymogów przewodu sądowego – z badaniem akt, przesłuchaniami świadków, badaniami biegłych, wreszcie i terminami rozpraw wyznaczanymi co 3 miesiące. Nade wszystko nie żądają ustalenia winy! Mediacje też nie konkurują z terapią, która może nie zakłada tak wielu przewlekłych czynności procesowych, ale zakłada - to co zaznaczyłeś w swoim tekście - długotrwały proces uświadamiania emocji i potrzeb.

Mediacje są powolne w rozmowie i skrupulatne w namyśle wypowiedzi. Mediacje są pełne wewnętrznej refleksji samych uczestników rozmów. A choć wielu burzy się pozornym uśmiercaniem ducha mediacji takich myśleniem – to jednak mediacja jest bliższa (z perspektywy mediatora) regułom negocjacyjnym niż poszukiwaniu prawdy formalnej i widocznych terapeutycznych procesów naprawiania dysfunkcji.

Gdy w kontekście tych wszystkich uwag, próbuję zdefiniować mediację, to jest ona jako czynienie porządku w ludzkich sprawach – bez uderzania w wysokie C.

Pani Sędzia Pilch z Krakowa na I Krajowym Kongresie Mediatorów mówiła w pierwszym dniu o swoim wielkim zadowoleniu i dumie ze skuteczności pracy jej mediatora, który w kierowanych przez nią sprawach osiąga poziom skuteczności porozumienia ponad 90%. Zapytałem Pani sędzi: jakie daje instrukcje swojemu mediatorowi przed podjęciem jego pracy w kolejnych sprawach. Pani Sędzia odpowiedziała, że nie oczekuje od mediatora ugody lecz uważnej rozmowy miedzy stronami – wysłuchania! I jestem przekonany, że właśnie dlatego Pani Sędzia i jej mediator cieszą się tak dużym powodzeniem prowadzonych spraw – które szybko, choć nie sportowo, pozwalają stronom zacząć żyć bez stresu twardych sądowych ławek i oczekiwania na kolejne terminy rozpraw.

I jeszcze mam dwa polemiczne przemyślenia do tekstu Marcina „Terapia rodziny a mediacja rodzinna”, którego tytuł zamieniłem formułując swój. Otóż chodzi o „kompromis” i „klientów”.

Co do kompromisu, to skutecznie wybił mi go z głowy William Lincoln, który kształcił nas na mediatorów jeszcze w 1996 roku pod skrzydłami Helsińskiej Fundacji Praw i Wolności. Otóż kompromis to mało ambitne i degradujące ludzką zdolność tworzenia pojęcie. Po co narażać ludzi na twarde dzielenie tortu i przechytrzanie się w poszukiwaniu dystrybutywnego sukcesu, skoro możemy poznać wartości stron, ich potrzeby – a następnie zapytać ich jak chcą je chronić i realizować.

Podnoszę więc sztandar mediacji – jako sztuki zadawania pytań. Bo inaczej jest, gdy zapytamy kogoś; „z czego możesz ustąpić?”, a taka jest kodeksowa kategoria rozumienia ugody [ugoda to zestaw wzajemnych ustępstw]. Bo przecież nikt nie lubi, gdy trzeba komuś coś oddać, gdy trzeba zgodzić się na stratę – szczególnie gdy może to oznaczać że obserwatorzy postrzegać będą tą sytuację jako porażka.

Mediacja przynosi nam cudowne narzędzie! Pozwala nam zapytać uczestników rozmów: „Co mógłbyś zrobić, czego oczekujesz by chronić swoje (najczęściej również wspólne z drugą osobą) wartości?”. Przecież to całkowicie inne pytanie niż pytanie o kompromis… pytanie w swojej prostocie genialne.

I idąc dalej tym tropem. Chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na słabość myślenia o mediacjach, gdy mówimy, że wystarczyłaby wola rozmowy. Otóż nie wystarcza! To co w terapii otwiera drogę do naprawy – to co konstytuuje dobrowolny proces poszukiwania rozumienia siebie, w mediacjach jest zbyt słabe.

Mediatorzy pytają nie tylko o zgodę na rozmowę, ale budują świadomość woli porozumienia. Zgoda na mediację musi być więc również deklaracją prawdziwej woli porozumienia. Dopiero gdy obydwoje uczestnicy rozmowy uświadomią sobie, że dążą do porozumienia a mediacja wiąże się nie tylko z ich zgodą na rozmowę, ale także motywacją do zakończenia sporu – wtedy rozpoczynamy (jako mediatorzy) w pełni bogatą i ciekawą pracą, która za każdym razem staje się nowym wyzwaniem.

I jeszcze jedno. By prowadzić mediację trzeba lubić ludzi. Myślę, że to samo jest w terapii. Może właśnie to nas silnie łączy. Znajdźmy więc jeszcze jedno rozwiązanie na trudy naszej pracy… - a tego nauczyli mnie warszawscy adwokaci.

Te „trudy” to podejście do uczestników rozmów w konfliktach. Proszę zauważyć jaką trudność mają pracownicy socjalni – określając swoich podopiecznych „klientami”. Troszkę podobnie oziębłe jest określanie przez terapeutów swoich rozmówców „pacjentami”. Tu pojawia się to poczucie porażki którego nikt nie lubi – a o którym słusznie pisał Marcin Szargiej. Tymczasem możemy do skonfliktowanych stron w sporach rodzinnych mówić po prostu – rodzice! Fantastyczna prostota i siła zbliżająca do sedna rozmów w konfliktach. Bo to właśnie rodzice mogą porozmawiać o tym, co lubi robić ich dziecko, jakie ma upodobania. To bardzo zbliża nawet najbardziej zawziętych i zatwardziałych ludzi którzy dumnie bronią swoich okopów wojennych. Jako mediatorzy wypędzamy więc ludzi z okopów wojennych, zabieramy im broń i spacerujemy z nimi brzozową słoneczną aleją. We troje rozmowa staje się bogactwem, buduje poczucie bezpieczeństwa i odbudowuje zaufanie, które w wojennej logice jest wyłącznie przejawem słabości i naiwnością przegrywającego.

Takie są mediacje. Dlatego lubię tą swoją robotę.



Jerzy Śliwa


PS. A Tobie Marcinie bardzo dziękuję za nową inspirację i ciekawą ucztę intelektualną.