Jerzy M.

Jerzy M. Problematyka MSP,
dotacje
UE,projekty,Prince2
Practitioner

Temat: diety niskotłuszczowe, może offtop ale ciekawy chyba artykuł

Dużo miejsca na Nowej Debacie poświęcamy różnym aspektom genezy teorii dietetycznych sformułowanych w Ameryce przez kompleks polityczno-medyczno-dietetyczny latach 70-tych XX w., a przejętych potem bezkrytycznie przez inne państwa, w tym Polskę. Wierzymy, że znajomość historii pozwala spojrzeć na tę problematykę pod właściwym kątem i zrozumieć, że ma ona tylko pozorny związek z tzw. prawdą naukową i dobrem ludzi. Warto przy tym zauważyć, że także przez Polskę przetoczyła się w latach 90-tych „rewolucja żywieniowa”, w ramach której nasz rodzimy establishment medyczno-żywieniowy przy pomocy mediów wywołał wśród Polaków antytłuszczową i antycholesterolową histerię. Natknęliśmy się niedawno na artykuł Joanny Solskiej pt „Cenny Umiar” opublikowany w „Polityce” w 1996 roku poświęcony masłu i margarynie . Tekst ten obrazuje, jak przebiegała u nas tzw. debata naukowa dotycząca diety, jakich używano argumentów, i jacy aktorzy (osoby i instytucje) stali za przeforsowaniem nowych, niskotłuszczowych żywieniowych zaleceń Polsce. Przypomnijmy, że zmiany te, podobnie jak na całym świecie, okazały się dla Polaków tragiczne w skutkach.

Motorem antytłuszczowych zmian dietetycznych w naszym kraju byli sygnatariusze deklaracji o nazwie Polski Konsensus Tłuszczowy podpisanej w 1996 roku. Do grupy tej należały m.in.

Polskie Towarzystwo Badań nad Miażdżycą,
Rada Promocji Żywienia,
Narodowy Program Profilaktyki Cholesterolowej,
Polski Komitet Zwalczania Raka,
Narodowy Program Ochrony Serca,
Instytut Żywności i Żywienia,
Instytut Kardiologii,
Centrum Onkologii,
Instytut Centrum Zdrowia Dziecka,
Komitet Badań Naukowych.
To te instytucje podjęły się misji przeorania mentalności Polaków i zmiany ich upodobań kulinarnych przy użyciu „zbioru rekomendacji ekspertów związanych ze zdrowiem”. Warto zauważyć, że sama koncepcja rozstrzygania kontrowersji naukowych za pomocą „konsensusu” nie była ani oryginalna, ani nowa. W 1984 roku amerykański Narodowy Instytut Zdrowia musiał zorganizować tzw. „Konferencję Konsensusu”, bo wciąż było zbyt wielu badaczy i lekarzy, którzy nie chcieli uznać i praktykować forsowanych odgórnie dogmatów niskotłuszczowych przyjętych jako oficjalną politykę rządu federalnego w 1977 roku. Zatem nasi rodzimi eksperci po prostu skopiowali metody Amerykanów trafnie zakładając, że sprawdzone rozwiązania są najlepsze. Ogłoszony „Konsensus” zrobił w Polsce takie samo wrażenie na mediach, opinii publicznej oraz władzy jak jak za oceanem.

Dodajmy, że sama idea konsensusu jest dla rozwoju nauki, rozumianego jako dążenie do prawdy, wysoce szkodliwa. Czy spory naukowe na pewno należy rozstrzygać większością głosów? Poznawanie prawdy stymuluje spór i wolna debata, a nie zgoda osiągnięta przez większość. Z tego względu Polski Konsensus Tłuszczowy odzwierciedlał bardziej „zmowę” wybranych środowisk aniżeli rzeczywisty stan wiedzy naukowej.

I co takiego doradzali nam polscy „konsensualiści” w latach 90-tych? Jakich argumentów używali? W jaki sposób debatowali ze swoimi adwersarzami? ( z całością tekstu można się zapoznać klikając na zdjęcie obok).

Przede wszystkim zalecali nam spożycie tłuszczów „trans”, używanych wówczas do produkcji margaryn, przedstawiając je jako zdrowe, dużo zdrowsze niż tłuszcze nasycone znajdujące się w maśle. Rada Promocji Zdrowego stała na stanowisku, że :

nie istnieją żadne badania kliniczne potwierdzające wpływ spożywania tłuszczów trans … na występowanie nowotworów czy zaburzeń u dzieci lub kobiet w ciąży. Rozpowszechnianie opinii tego typu jest działaniem nieodpowiedzialnym, wzbudzającym panikę w społeczeństwie, a podyktowanym wyłącznie interesem rynkowym.

Profesor Marek Naruszewicz, jako przewodniczący Polskiego Towarzystwa Badań nad Miażdżycą głosił wówczas tezę, że tłuszcze trans są zdrowe, ponieważ obniżają poziom cholesterolu (od 10 do 17%). Powoływał się przy tym na sukcesy Amerykanów, którzy „walczą z cholesterolem od 30 lat, mają już doskonałe wyniki”, dzięki temu że wyeliminowali masło z diety. „Nigdzie na świecie nauka nie potwierdziła, ze margaryna może być szkodliwa” dodawał profesor.

Powoływanie się na sukces USA brzmi dziś jak ponury żart. Amerykanie to najbardziej otyły i jeden z najbardziej zmedykalizowanych narodów na świecie. Spadek poziomu cholesterolu u Amerykanów osiągnięto nie tylko dzięki niskotłuszczowej (i chorobotwórczej) diecie, ale przede wszystkim dzięki masowemu stosowaniu leków na cholesterol (statyn). Co ważne, nigdy nie udało się udowodnić hipotezy, że niższe stężenie cholesterolu poprawia zdrowie. Wręcz przeciwnie, obecnie niższe stężenie cholesterolu we krwi coraz częściej kojarzy się ze zwiększoną umieralnością, zwłaszcza u ludzi po 60 roku życia. Dodajmy też, że już wczesne badania nad hipotezą, iż obniżanie poziomu cholesterolu za pomocą zmniejszonego spożycia tłuszczów nasyconych a zwiększonego tłuszczów nienasyconych, wykazały, że jest ona błędna. Okazywało się, że po zalecanych zmianach dietetycznych badani umierali szybciej niż osoby z grup kontrolnych.

W sprawie nawyków żywieniowych, specjaliści doradzali Polakom obniżenie spożycia tłuszczów do 30 % wszystkich spożywanych kalorii, z czego tłuszcze roślinne powinny stanowić zdecydowaną większość. Zdaniem ekspertów, Polacy jedli wtedy „stanowczo za dużo tłuszczów zwierzęcych”. W praktyce oznaczało to konieczność rezygnacji nie tylko z masła i tłustych wędlin, ale także serów (zwłaszcza tłustych i topionych). W swoim artykule Solska przestrzegała Polaków:

Smarując kanapki masłem i kładąc na nich plasterek szynki czy kiełbaski – dostarczamy organizmowi wyłącznie kwasów nasyconych, pozbawiając go potrzebnych mu – nienasyconych… Jak widać, nie samo masło jest głównym winowajcą (o czym też pisaliśmy poprzednio), ale nasze ogólne nawyki żywieniowe.

Chodziło zatem o to, aby te „złe” nawyki „poprawić”.

Ze zgrozą czyta się dziś ówczesne zalecenia na temat żywienia dzieci:

„dzieciom do lat trzech należy podawać masło i stosować w diecie oleje roślinne (oliwa z oliwek, olej rzepakowy, bezaerukowy, słonecznikowy i sojowy). Natomiast dzieciom starszym podawać margaryny wysokiej jakości (miękkie)”. Masło -jak już wiemy -jest źródłem łatwo przyswajalnego cholesterolu, niezbędnego dzieciom do rozwoju komórek mózgowych. Potem ten cholesterol nie jest już potrzebny [pogrubienie nasze - przyp. aut.].

Nie jest już potrzebny? Czyżby trzyletnie dziecko było już w pełni rozwinięte? O tym, jakie spustoszenie w całym organizmie, także osób dorosłych, powodują niedobory cholesterolu, a zwłaszcza obniżanie jego stężenia za pomocą statyn, pisze dziś wielu autorów. Można o tym przeczytać m.in. w naszym tekście pt. „Statyny, medyczna pomyłka?”

Jak pisze Solska, konsensualni eksperci obalili też rzekomy „mit”, jakoby masło było najlepszym źródłem witaminy A i D. Ich zdaniem lepszym źródłem tych witamin, a także witaminy E, były margaryny. Sugerowano, że margaryny, z uwagi na zawartość witaminy E, mają „działanie antyrakowe”, „zapobiegają niedokrwistości” i „przeciwdziałają zmianom zwyrodnieniowym w układzie nerwowym”. Dziś wiemy już, jak tłumaczy prof. Grażyna Cichosz, że „im większe spożycie margaryn zawierających sztuczne izomery trans, tym większe zagrożenie otyłością, cukrzycą typu 2, miażdżycą, udarami mózgu i nowotworami”.

Jeśli chodzi o swoich oponentów, zwolennicy „Konsenusu”, zamiast dyskutować z podnoszonymi przez nich argumentami, przypisywali im zwykle nieczyste zamiary, głownie atakując ich osobiście. Opinie przeciwne klasyfikowano np. jako lobbing na rzecz producentów masła, mięsa itp. Jak na ironię obok takich oskarżeń w tekście Solskiej pojawiają się konkretne nazwy margaryn, które powinniśmy kupować, aby być zdrowi (Flora, Bona, Tina, Kama). Nasuwa się uzasadniona wątpliwość, czy w przypadku takich artykułów mamy bardziej do czynienia z informacją, czy z reklamą? Czy jest to już klasyczny „informercial”, który łączy obie formy w jedną, czy jeszcze nie?

Ale to nie wszystko. Zwolennicy „nowego sposobu odżywiania” chętnie sięgali po argumentację moralną, oskarżając swoich oponentów o to, że przyczyniają się (świadomie?) do śmierci tysięcy ludzi chorujących na choroby serca:

100 tys. Polaków rocznie pada ofiarą zawałów, a milion osób cierpi na niedokrwienną chorobę serca -mówi prof. Marek Naruszewicz, przewodniczący Polskiego Towarzystwa Badań nad Miażdżycą. – Tych, którzy umrą, bierze na swoje sumienie pan prof. Światosław Ziemlański, propagujący zalety masła.

Jest to stara i dobrze znana zagrywka. Już w latach 60-tych Jean Mayer nazywał publicznie naukowców, zwolenników diet wysokotłuszczowych, „masowymi mordercami”. Tego typu argumentacja (ad hominem) sygnalizuje, że prof. Naruszewiczowi nie chodzi tzw. prawdę naukową, ale o to, aby oponenta, innego naukowca, zaatakować i potępić „moralnie”. Chodzi o to, aby zdyskredytować go w oczach opinii publicznej jako „złoczyńcę”, który swoimi poglądami chce wyrządzić nam krzywdę i dlatego nie warto z nim poważnie dyskutować. Tym czasem w bezstronnej dyskusji obiektywnych badaczy powinniśmy raczej mówić o błędach, niż o niecnych, złych zamiarach jednego z adwersarzy. Zresztą czas pokazał, jak bardzo prof. Naruszewicz się mylił.

Myliłby się ten, kto uważa, że zwolennikom Polskiego Konsensusu Tłuszczowego chodziło jedynie o zmianę naszych nawyków żywieniowych. Jak pisze Solska, chodziło im o wpływ na „określenia polityki zdrowotnej państwa w zakresie żywienia.” W praktyce oznacza to przejęcie kontroli nad procesem dzielenia ogromnych pieniędzy publicznych wydawanych przez rozmaite podmioty bezpośrednio na zakup żywności (szkoły, więzienia, szpitale itp.) , dotowanie produkcji określonych pokarmów, granty badawcze, organizację konferencji, finansowanie wydawnictw i publikacji promocyjnych, przeprowadzanie szkoleń, akcji społecznych itp. Jednym słowem chodziło o „wielką forsę”.

Trzeba wracać do historii, aby dostrzec jak działa współczesna dietetyka, jak funkcjonują instytucje publiczne, jak powstają dane poglądy, jak ewoluują i dlaczego są upowszechniane. Trzeba spoglądać wstecz, aby zrozumieć, w jaki sposób dotarliśmy do miejsca, w którym się znajdujemy. A jest coraz gorzej. Już w maju 2008 roku polscy diabetolodzy ostrzegali:

Ponad 2 mln Polaków cierpi na cukrzycę, a nadwagę i otyłość, które są czynnikami ryzyka cukrzycy typu II, stwierdza się u ponad połowy naszych rodaków.

Bez poznania genezy współczesnych problemów, bez wiedzy na temat tego, „jak to się zaczęło”, jesteśmy intelektualnie bezsilni i skazani na bezkrytyczną akceptację wyjaśnień, które tak naprawdę nic nie wyjaśniają. Ileż to razy słyszeliśmy, że aby być smukłym i zdrowym wystarczy „mniej żreć i więcej się ruszać”. Ich autorami są zwykle te same instytucje, nieraz nawet te same osoby, których wcześniejsze zalecenia leżą u źródła problemu. Niestety spuścizna nieszczęsnych pod tym względem lat 90-tych pozostaje żywa, również dzięki mediom, które codziennie utrwalają w naszych głowach antytłuszczową propagandę, zamiast stawiać ekspertom niewygodne pytania i prowokować widzów do krytycznego myślenia. Z kolei artykuł Joanny Solskiej ilustruje rolę, jaką odegrały media w bezrefleksyjnej promocji ustaleń „Konsensusu”.

Warto zapamiętać nazwy tych wszystkich instytucji skupionych wokół Polskiego Konsensusu Tłuszczowego, ponieważ do dziś doradzają nam one, jak mamy żyć i co mamy jeść, aby cieszyć się dobrym zdrowiem. Ale czy na pewno możemy im zaufać?

Mateusz Rolik
Jerzy M.

Jerzy M. Problematyka MSP,
dotacje
UE,projekty,Prince2
Practitioner

Temat: diety niskotłuszczowe, może offtop ale ciekawy chyba artykuł

No tak wiem, że teraz to już off top do off top ale....też ciekawy! Zresztą ....naprawdę tak jest. To nie teoria spiskowa. Wiem coś o tym z racji zawodowych...

Analizując rolę medycyny we współczesnym świecie, należy spojrzeć na nią w kontekście tego, co za Thomasem Szaszem, nazywane bywa „państwem terapeutycznym”. W uproszczeniu, koncepcja ta określa system państwowych i związanych z państwem instytucji, które swoją legitymizację czerpią z zapewniania obywatelom zdrowia, a co za tym idzie zainteresowane są w medykalizacji coraz szerszej sfery ludzkiego życia – im więcej zachowań, stanów medycznych, dolegliwości uznanych zostanie za chorobę, tym większe możliwości działania i rozbudowy swoich wpływów i władzy mają aparaty zajmujące się zdrowiem. Używanie narkotyków, palenie papierosów, nadmierne jedzenie, kradzieże w sklepach (kleptomania), zachowania seksualne, uprzedzenia rasowe, poglądy polityczne, żałoba, nieśmiałość, nieposłuszeństwo obywatelskie, samobójstwo, ciąża, narodziny, starość, śmierć – praktycznie wszystko może zostać uznane za chorobę albo symptom choroby. Pojawiają się coraz to nowe choroby jak syndrom chronicznego zmęczenia, fobia socjalna, małe piersi u kobiet, dysfunkcjonalność seksualna, łysienie, nowe choroby dziecięce, jak „nadpobudliwość” czy deficyt uwagi.

W państwie terapeutycznym, którego początek w USA Thomas Szasz wiąże z medykalizacją narodzin w postaci motywowanego względami higienicznymi obrzezania męskich noworodków, politycy i urzędnicy w kitlach naukowców definiują, co jest chorobą i co należy robić, żeby ją „zwalczyć”. Jak pisał Sheldon Richman w swoim artykule „Zdrowie jest zdrowiem rządu” (ang. Health is the Health of the State, „Freedom Daily”, 2002), współczesna władza opiera się na „doktrynie, że wszystkie problemy są problemami zdrowotnymi i wszystkie problemy zdrowotne są sprawą rządu”. Narasta polityzacja zdrowia, medykalizacja polityki i problemów społecznych, państwo wykazuje wielkie zainteresowanie koncepcjami choroby i zdrowia, aparat państwowy przejmuje odpowiedzialność za zdrowie obywateli.

Jak pokazuje Thomas Szasz, od lat 50. ubiegłego wieku następuje w USA stały wzrost wydatków państwa na zdrowie – od 1960 do 1998 roku wydatki państwa w tej dziedzinie na głowę obywatela wzrosły ponad stukrotnie. Rośnie też liczba lekarzy i coraz bardziej rozrastają się instytucje zdrowia publicznego. Szasz uważa, że zachodzi transformacja USA z konstytucyjnej republiki w państwo terapeutyczne, gdzie medyczne symbole grają role symboli patriotycznych, a rządy prawa zastępowane są przez rządy medycznej władzy i „terapii”. W odwrocie jest dawna inspirowana socjalizmem legitymizacja państwa socjalnego, która zastępowana jest legitymizacją zdrowotną i medyczną. Nadchodzi, prorokuje Szasz, „farmakratyczna tyrania”.

Kiedy na przykład w 2004 roku rząd prezydenta Busha postanowił uznać „otyłość” za chorobę, to tego typu posunięcie natychmiast mobilizuje całość aparatu państwowego, gdyż w grę wchodzą: edukacja, prewencja, monitorowanie, kontrola, polityka żywieniowa, terapie, regulacje i przepisy prawne, służba zdrowia, finanse (kwestie podatkowe, refundowania kosztów) etc. Otyłość nie jest już sprawą osobistą jednostki, lecz podlega kontroli i interwencji państwa. Mówi się nawet o „epidemii otyłości”. Wprawdzie nie jest to realna epidemia, bo na razie nie odkryto żadnego wirusa, który powoduje otyłość, ale tak ma być traktowana – język modelu infekcyjnego choroby jest używany do opisywania stanu organizmu, w sposób oczywisty spowodowanego przez czynniki w dużej mierze zależne od samego człowieka (przy braku wirusa otyłości w odwodzie pozostaje zawsze „gen otyłości”).

Na przykład, różnego rodzaju definicje chorób zakaźnych i środki podejmowane dla zwalczania ich „epidemii” należy widzieć w kontekście państwa terapeutycznego, dla którego nowa choroba infekcyjna i zakaźna jest znakomitym pretekstem do rozszerzenia swojej władzy. Ale państwo terapeutyczne pozostaje w ścisłym związku z tymi, którzy „produkują i sprzedają” terapie, czyli z przemysłem farmaceutycznym. Jeśli wokół jakiejś choroby zakaźnej zbuduje się ogromny międzynarodowy program pomocy, w którym beneficjenci są identyfikowalni, a donatorzy (podatnicy) anonimowi, zyski zogniskowane, koszty rozproszone, straty zsocjalizowane, to korporacje farmaceutyczne należą, co oczywiste, do beneficjentów – oprócz tego, że sprzedają swoje wyroby na rynku, to otrzymują olbrzymie zamówienia od rządów oraz innych instytucji i nie muszą się martwić tym, czy pacjentów stać na lekarstwa. Z punktu widzenia farmaceutycznej korporacji nowa choroba oznacza rozszerzenie rynku i nowe zyski. Interesy koncernów farmaceutycznych zbieżne są z interesami biurokracji ds. zdrowia publicznego, międzynarodowych i narodowych instytucji i organizacji. „Big Therapeutical Government”, „Big Biomedical Science” i „Big Business” tworzą jeden wielki symbiotyczny układ, dla którego człowiek jest „dwunożną wiązką diagnoz”, a medycyna technologiczno-farmakologiczna stanowi naturalne środowisko działania. Wspólnie zainteresowane są, jak to ujął, Thomas Szasz, w „nieograniczonej podaży pacjentów potrzebujących pomocy”.

Nie należy zapominać o podstawowym fakcie: dla koncernów farmaceutycznych rynkiem jest ciało człowieka, a także jego umysł, o tyle, o ile i umysł można „leczyć” środkami farmakologicznymi. Ciało staje się z jednej strony własnością państwa w zsocjalizowanym systemie medycyny państwa terapeutycznego, a równocześnie „dzierżawione” jest przez prywatne koncerny farmaceutyczne. Są one, tak samo jak funkcjonariusze państwa terapeutycznego, zainteresowane medykalizacją jak największego obszaru stanów ludzkiego ciała i umysłu, jak największej liczby ludzkich zachowań. Im większa medykalizacja życia codziennego, tym dla nich lepiej. Ich zyski zależą od kontynuacji i ekspansji chorób. Zatem pojawiają się nowe choroby, zwykłe dolegliwości zamieniają się w problemy medyczne, lekkie objawy w ciężkie, ryzyko występujące w życiu staje się chorobą. Z pomocą zaprzyjaźnionych mediów, które wywołują panikę i histerię na temat chorób, kreuje się jak największy zasięg zjawiska, rozszerza granice chorób, aby maksymalizować potencjalne rynki. Jak napisali Ray Moynihan, Iona Heath i David Henry w artykule opublikowanym pierwotnie na łamach „British Medical Journal” w 2002 roku („Selling sickness: the pharmaceutical industry and disease mongering”), dużo pieniędzy można wyciągnąć od zdrowych ludzi, którzy sądzą, że są chorzy”. Biznes farmaceutyczny działa tak jak każdy biznes – „tworząc nowe potrzeby i nowe pragnienia” – w tym przypadku trzeba przekonać ludzi, że są chorzy, a wtedy pojawi się u nich potrzeba kupienia nowego leku.

Wielki biznes farmaceutyczny, który od momentu wynalazku antybiotyków staje się ponadnarodowy (wcześniej działały małe, lokalne, ewentualnie narodowe firmy), jest dziś jedną z najbardziej zyskownych gałęzi przemysłu. Operuje zestandaryzowanymi dawkami – niezależnie od tego, gdzie na kuli ziemskiej żyje chory lub „chory” i kim jest, lek jest dla niego właściwy. Zasada „pill for every ill” jest podstawą jego działania. Zainteresowany jest medycyną, w której dominującą rolę odgrywają testy laboratoryjne opierające się na statystycznej, a nie absolutnej zgodności pomiędzy wynikami testu a danymi zaburzeniami w organizmie. W ten sposób tworzy się wielkie rynki, gdyż z jednej strony testy są coraz doskonalsze i wykrywają „stan chorobowy” u coraz większych grup ludzi, a z drugiej tak ustala się poziom jakiegoś wskaźnika choroby, np. cholesterolu, aby coraz więcej ludzi uznawanych było za chorych, a tym samym stawało się klientami firm farmaceutycznych.

Stworzyć wielki międzynarodowy, długoterminowy rynek leków – to jest zasadniczy cel marketingowej strategii koncernów farmaceutycznych. Tej strategii wszystko jest podporządkowane: testowanie, diagnozowanie, statystyki, badania naukowe, terapie etc. Thomas Szasz pisze, że definicje chorób i leczenia są dziś kontrolowane przez monopolistyczny sojusz establishmentu medycznego i państwa. W skład tego sojuszu wchodzi trzeci koalicjant, czyli korporacje farmaceutyczne, biofarmaceutyczne, biotechnologiczne etc.

Cytowani wyżej autorzy z „British Medical Journal” napisali, że wytwarza się nowa „konstrukcja choroby” z punktu widzenia korporacji farmaceutycznych, konstrukcja, która zbiega się z konstrukcją wytwarzaną przez biurokrację zdrowotną. Farmaceutyczne firmy aktywnie sponsorują definicje chorób i propagują je zarówno wśród lekarzy przepisujących leki, jak i wśród tych, którzy je zażywają.

O ile klasyczna nozologia, której celem była empiryczna słuszność i naukowa rzetelność, nie zajmowała się leczeniem chorób, o tyle nowa nozologia, której celem są polityczne i zawodowe profity, czyni możliwość terapii jednym z kryteriów choroby, a to leży przecież w polu najwyższego zainteresowania koncernów farmaceutycznych. Jeśli, pisze Szasz, jakiś lek czy terapia są klasyfikowane jako „leczenie”, przedmiot „leczenia” jako „pacjent”, jego zachowanie po leczeniu jako „poprawę”, wtedy ipso facto „ma on chorobę”. Szasz pisze, że reakcja na terapię staje się jednym z kryteriów diagnostycznych, np. popularność Prozacu jest traktowana jako dowód, że depresja jest powszechnym zjawiskiem; aprobata Prozacu i innych antydepresantów przez instytucje państwowe dowodzi, że depresja jest chorobą.

Ludwik Pasteur stwierdził, że kiedy zastanawia się nad chorobą, nigdy nie myśli o lekarstwie na nią. Jeśli „farmakrata” (funkcjonariusz państwa terapeutycznego albo badacz na usługach korporacji farmaceutycznych) zastanawia się nad chorobą, to nie myśli o niczym innym jak o lekarstwie. W klasycznej nozologii diagnoza była oddzielona od terapii, obecnie mamy okres przejściowy, w którym diagnoza i terapia zaczynają zlewać się ze sobą, na końcu tej drogi będzie sytuacja taka, w której terapia poprzedza diagnozę, innymi słowy, mamy terapię, na przykład nowe leki i poszukujemy dla nich choroby. Oczywiście może być też tak, że leki stosowane na pewne choroby znajdują zastosowanie przy innych chorobach. Stare leki (ich reprodukcje i rekombinacje) szukają dla siebie nowych zastosowań – tak było z antyrakowym lekiem AZT, który przez 30 lat nie był stosowany ze względu na swoją nieskuteczność w terapii antyrakowej, a potem „odkryto” chorobę, która była jakby dlań stworzona (AIDS) Tak też było w przypadku pierwszych leków psychiatrycznych, które pierwotnie stosowano w leczeniu infekcji i dopiero później – kiedy zauważono, że zmieniają one stan psychiczny pacjentów – dopasowano do nich choroby, dzięki czemu mogła dokonać się rewolucja psychofarmakologiczna, która dała początek biopsychiatrii oraz „chemicznej” teorii zaburzeń psychicznych (naukowcy przedstawiają dziś tę teorię już nie jako „biologiczną rzeczywistość”, lecz jako „metaforę”). Ta rosnąca przewaga terapii nad diagnozą ma, rzecz jasna, związek z obowiązującą ideologią medyczną, która nie traktuje zdrowia przede wszystkim jako czegoś, co zachowujemy dzięki temu, że żyjemy w pewien sposób, ale interpretuje je jako stan odbudowany dzięki terapii.

Francis Fukuyama powiedział: „Istnieją silne naciski, by rozszerzyć zakres sfery terapeutycznej. Przyczyną są względy czysto ekonomiczne, przede wszystkim naciski przemysłu farmaceutycznego. Odkąd firmy farmaceutyczne w Stanach Zjednoczonych uzyskały pozwolenie na reklamowanie Prozacu w telewizji, wymyśliły szereg nowych chorób. Jedynym powodem, dla którego ludzie się o nich dowiedzieli, było to, że firma chciała znaleźć dodatkowe zastosowania dla leku” (wywiad dla „Gazety Wyborczej”, 20-21 marca 2004).

Stworzono nową chorobę nazwaną „fobią socjalną” i powiększył się rynek dla antydepresantów – LaRoche już ma (miała?) anrovix czy coś w tym rodzaju dla zwalczania tej choroby. W 2003 roku FDA zaaprobowała lek xenical jako lekarstwo dla otyłych nastolatków, a w 2004 roku otyłość została przez rząd amerykański uznana za chorobę. Nowe choroby dziecięce jak „nadpobudliwość” czy „deficyt uwagi” (problem kształcenia dzieci ma być rozwiązywany dzięki lekom), są nieodłączne od terapii: ritalin zażywany jest przez miliony dzieci amerykańskich. Jak zauważył Francis Fukuyama (Koniec człowieka, wywiad dla „Polityki” 2004, nr 12) wokół ritalinu (nowych chorób dziecięcych) wytworzyła się koalicja: lekarze, którzy zwietrzyli nowy rynek na swoje usługi, przemysł farmaceutyczny oraz czynniki instytucjonalno-polityczne – nauczycielskie związki zawodowe, Ministerstwo Edukacji i Krajowy Instytut Zdrowia Psychicznego. Ten sam schemat działania występuje w przypadku wielu chorób.

Związki pomiędzy oboma tymi sektorami „biowładzy” są często przedstawiane w diametralnie odmienny sposób. Jedni uważają, że władza polityczna, instytucje i biurokratyczne struktury państwa terapeutycznego (także te międzynarodowe jak WHO) kontrolują działania przemysłu farmaceutycznego, bo to one aprobują leki określonych producentów, i kupują drogie, opatentowane leki produkowane przez największe korporacje, inni natomiast są skłonni uważać, że jest na odwrót, że to farmaceutyczne korporacje podporządkowały sobie instytucje i wintegrowały je w swoją strategię marketingową. Wydaje się, że oba te poglądy są zbyt skrajne i, jak to często bywa, „prawda leży pośrodku”.

Na przykład były sekretarz stanu Colin Powell stwierdził kiedyś, że dla zwalczenia epidemii AIDS potrzebne jest partnerstwo sektora publicznego i prywatnego. I to wydaje się właściwym ujęciem: partnerstwo, współpraca, kooperacja przy zawsze zdarzających się naturalnych sprzecznościach interesów. Tak jak zawsze to bywa w sojuszu występują napięcia i konflikty, walki koalicjantów i frakcji. Naukowcy badają i ustalają, instytucje aprobują, korporacje patentują, produkują zaaprobowane leki, dostają monopol i sprzedają leki, zarówno osobom prywatnym, jak i instytucjom państwowym i organizacjom międzynarodowym. Państwo terapeutyczne i korporacje farmaceutyczne są jak bracia syjamscy, nierozerwalnie ze sobą złączeni. Ono dąży do rozszerzenia swej władzy i zwiększenia środków, które rozdziela, one chcą maksymalizować zyski i zarazem mieć pewien udział we władzy. Oba elementy są wobec siebie komplementarne tworząc wspólnie system „biowładzy”, system, w którym kontroli podlega ciało człowieka, jego biologia i fizjologia, jego życiowe funkcje, zachowania, obyczaje, nałogi, które wcześniej pozostawały prywatną sprawą jednostki. Cały system buduje swoją legitymizację na zapewnieniu człowiekowi zdrowia, na zwalczaniu chorób, wykorzystując strach i nadzieję: dwa najpotężniejsze motory ludzkiego działania. Kwestia rozmaitych pandemii i epidemii chorób zakaźnych winna być widziana i wyjaśniana właśnie w tym kontekście. Choroba infekcyjna i zakaźna, jako „zagrożenie zdrowia publicznego”, unieważnia dzisiaj prawo człowieka do bycia chorym, gdyż tutaj chory człowiek jest zagrożeniem dla innych ludzi, więc jego choroba nie jest jego prywatną sprawą, ale sprawą publiczną, która wymaga politycznej, administracyjnej, a także farmakologicznej interwencji.

Przyjrzyjmy się jeszcze temu problemowi od strony korporacji farmaceutycznych, aby zobaczyć, jak „konstrukcja choroby” służy ich interesom, rozszerzeniu rynku i zwiększeniu zysków. Korporacje farmaceutyczne są ważnym czynnikiem przy powstawaniu i utrwalaniu „naukowych hipotez” biomedycznych, które nie powstają na drodze naukowego poszukiwania prawdy, ale w wyniku gry strukturalnych, instytucjonalnych konieczności i interesów oraz zgodnie z obowiązująca ideologią medyczną.

Wielki biznes farmaceutyczny i cały kompleks medyczno-przemysłowy działa w oparciu o materialistyczny, redukcjonistyczny i monokausalny model medycyny, w sporze pomiędzy „laboratorium” a „kliniką” bierze zawsze stronę laboratorium, mając do wyboru pomiędzy modelem infekcyjnym a intoksykacyjnym zawsze wybiera ten pierwszy. Na chorobie, której przyczyny tkwią w nadmiernym obciążeniu organizmu, np. w wyniku niezdrowego trybu życia, nie można wiele zarobić. Kardiologowie badają na przykład, czy w przypadku choroby wieńcowej przyczyną nie jest bakteria. Z punktu widzenia korporacji taki rezultat naukowych poszukiwań byłby bardzo korzystny, bo natychmiast wzrosłaby sprzedaż antybiotyków zabijających bakterię. W eseju „Choroba jako metafora. AIDS i jego metafory” (1989) Susan Sontag pisze, że kiedy prezydent Nixon wysuwał obietnice „pokonania raka”, miał na myśli przede wszystkim znalezienie lekarstwa na raka. Jeśli wirus powoduje raka, teraz trzeba na niego znaleźć lek, wyprodukować go, dostarczyć chorym – infekcyjny model raka z radością byłby przywitany przez korporacje farmaceutyczne.

Podobnie jak funkcjonariusze instytucji, korporacje nie są zainteresowane konkurencją teorii i hipotez, potrzebna jest im jedna „słuszna” teoria, taka, która prowadzi do jak największej liczby klientów i maksymalizacji zysków. Jest zatem rzeczą oczywistą, że z tego względu pewne teorie i hipotezy cieszyć się będą ich uznaniem i wsparciem, a inne nie.

Na przykład od dawna już toczy się spór na temat przydatności, skuteczności i szkodliwości rozmaitych szczepień. Ten spór toczyłby się na płaszczyźnie naukowej, gdyby nie to, że wynik sporu ma bardzo wymierne skutki. W 1980 roku sekretarz generalny WHO Halfdan Mahler stwierdził: „Jeśli rocznie chcemy uratować 6 milionów dzieci przed śmiercią od gruźlicy, kokluszu, dyfterytu, odry, paraliżu dziecięcego, musimy zaszczepić rocznie 100-120 milionów dzieci”. Oznacza to, że ktoś musi wyprodukować 100-120 milionów szczepionek rocznie, które ktoś inny zamawia i za które płaci.

W takiej sytuacji naukowa hipoteza, że być może szczepionki nie są żadnym ważnym czynnikiem przy zwalczaniu rozmaitych chorób, ma niewielkie szanse na to, żeby została uznana za słuszną, natomiast teza, że szczepienia są absolutnie konieczne, ma za sobą nie tylko argumenty naukowe, ale instytucję, która zamawia, zakupuje i rozdziela szczepionki oraz tych, którzy szczepionki produkują i sprzedają. Spór pomiędzy dwoma naukowymi hipotezami nie odbywa się w neutralnej przestrzeni, w której następuje wymiana racjonalnych argumentów, ale w przestrzeni, w której jedna ze stron ma o wiele większe szanse przeforsowania swoich (hipo)tez, bo za jej argumentacją stoją potężne interesy polityczne i finansowe, dla których wynik naukowego sporu nie jest obojętny. Dotyczy to setek innych przypadków – na przykład na wynik naukowego sporu na temat wartości mleka matki i zalet naturalnego karmienia czekają firmy produkujące sztuczne mleko i odżywki dla dzieci, i być może nie tylko biernie czekają, ale aktywnie starają się wpłynąć na ten spór. Naukowiec, który prezentuje tezę, że lepsze jest mleko sztuczne niż mleko matki, nie musi być posiadaczem ani jednej akcji którejś z firm produkujących sztuczne mleko, ale fakt, że jego naukowe wywody mogą zostać idealnie wkomponowane w „reklamowy dyskurs” takiej firmy, w jej strategię marketingową, że od niego w pewnym stopniu zależą zyski tej firmy, jest faktem znaczącym i powinien być brany pod uwagę.

Od kiedy zdrowie człowieka stało się sprawą publiczną – zagadnieniem, którym zajmują się instytucje państwa – spory dotyczące rozmaitych schorzeń i praktyk medycznych przestały być wyłącznie debatami naukowymi. Nabrały również znaczenia politycznego – stały się sporami o zakres władzy podmiotów zajmujących się „zdrowiem publicznym”. Ponadto współczesna „debata o zdrowiu” jest automatycznie sporem o pieniądze, w tym o pieniądze dla korporacji farmaceutycznych, dla całego przemysłu biomedycznego i biofarmaceutycznego i wszystkich innych firm, które czerpią zyski z obowiązujących dziś hipotez i paradygmatów medycznych. Debaty naukowe na ich temat widzieć należy poprzez pryzmat ogólnej tendencji obserwowanej w ostatnich dwóch dziesięcioleciach, która polega na tym, że wielki biznes farmaceutyczny stosując najrozmaitsze metody, od jawnej korupcji po subtelny nacisk, stara się przejmować kontrolę i wpływać na wszystko, co określa jego zyski: system kształcenia lekarzy, instytucje edukacyjne i badawcze, badania biomedyczne, czasopisma naukowe, informacja medyczna, typy ekspertyz, diagnostyka, organizacja i finansowanie służby zdrowia, lekarze i ich obyczaje „receptowe” – wszystko wchodzi w zakres zainteresowania korporacji. Przemysł farmaceutyczny i przemysły pokrewne subsydiują badania biomedyczne, rozdzielają „granty”, fundują instytuty, katedry, profesury na uniwersytetach i w klinikach, gdzie testowane są leki i rozwijane terapie.

Korporacje farmaceutyczne sponsorują czasopisma medyczne, finansują suplementy do nich, w których drukuje się materiały ze sponsorowanych konferencji i kongresów – pismo nadaje tym materiałom wiarygodność, a potem prasa popularna przedstawia je jako naukowe. Szacuje się, że połowa artykułów pisanych w czasopismach medycznych napisana jest przez ghostwriterów pracujących dla agencji medycznych wynajmowanych przez korporacje. Agencje produkują artykuły do czasopism naukowych, w których zamiast autora widnieje dopisek „DU,” czyli „do ustalenia” – potem dopiero uczony z odpowiednią renomą daje swoje nazwisko, oczywiście za opłatą. Czasopisma medyczne stają się wehikułami propagandy i reklamy, zaciera się różnica pomiędzy artykułem naukowym i reklamą produktu. W wywiadzie udzielonym pismu „The Nation” (9 kwietnia 2001) John le Carré stwierdził, że „Big Pharma” jest zaangażowana w celowe „uwiedzenie” zawodu lekarskiego, kraj po kraju, na całym świecie, wydaje ona wielkie pieniądze, aby wpływać na opinie naukowe, wynajmować je i kupować. Jeśli się tego procesu nie zatrzyma, przewiduje autor Ze śmiertelnego zimna, to za kilka lat trudno będzie znaleźć opinię z dziedziny nauk medycznych, która nie byłaby opłacona.

W czerwcu 2002 roku redakcja „New England Journal of Medicine” oświadczyła, że nie może już przestrzegać zasady, iż autorzy piszący o terapiach i lekach nie mają finansowych powiązań z korporacjami, które te terapie i leki sprzedają. Powód: redakcja „NEJM” nie mogła znaleźć ekspertów, którzy nie mieliby takich powiązań.

W 2003 roku w Wielkiej Brytanii ujawniono, że naukowcy będący doradcami rządu w sprawach zdrowia i ochrony środowiska mają ścisłe związki z korporacjami farmaceutycznymi i biotechnologicznymi, np. ci, którzy doradzają, jakie leki mają być refundowane z budżetu państwa, zasiadają w radach konsultacyjnych i naukowych firm, są ich akcjonariuszami, dostają od nich „granty” na badania.

Zjawiska te wpisują się w szerszą tendencję zapoczątkowaną około drugiej połowy lat 70. zeszłego stulecia, kiedy mur pomiędzy światem akademickim a światem korporacji zaczyna być stopniowo burzony za pomocą ciężkich pieniędzy z korporacji farmaceutycznych i biotechnologicznych płynących do niedofinansowanych uniwersytetów, do badaczy (biologów, genetyków etc.), którzy dostrzegli szansę na zarobienie tylu pieniędzy, co ich koledzy w sektorze prywatnym. Od końca lat 70. możliwe stało się w USA patentowanie odkryć biologicznych, technik biologicznych czy bytów biologicznych i robienie pieniędzy na ideach biologicznych. Za prezydentury Ronalda Reagana weszły w USA w życie ustawy zezwalające uniwersytetom na patentowanie, także w celu odsprzedawania praw patentowych, tych odkryć, które zostały sfinansowane z budżetu Narodowego Instytutu Zdrowia, zaczęły powstawać małe spółki biotechnologiczne tworzone przez naukowców, prowadzące badania i sprzedające licencje. Co trzeci lek znajdujący się obecnie na rynku jest produkowany przez wielkie korporacje na podstawie licencji odkupionej od uniwersytetu lub małej spółki biotechnologicznej, zwykle powiązanej przynajmniej personalnie z uniwersytetem. Zawiązał się komercyjny sojusz pomiędzy ośrodkami badawczymi, uniwersytetami i korporacjami farmaceutycznymi, możliwe stają się wspólne patenty korporacji, osób prywatnych i instytucji akademickich. Znaczna część naukowców biomedycznych mających finansowe powiązania z przemysłem farmaceutycznym prowadzi badania, których zasadniczym celem jest zidentyfikowanie rynków chorób i zapewnienie największych zysków na tych rynkach dla producentów leków. Powstała grupa naukowców-przedsiębiorców, uniwersytety zaczynają działać na takich zasadach jak koncerny. Cel, jakim było poszukiwanie prawdy, podporządkowany zostaje innym celom – poszukiwaniu zysku i bogactwa. Utajnia się wyniki badań i odkryć, aby konkurencja się nie dowiedziała. Brytyjski filozof nauki John Ziman nazywa to nauką postakademicką, w której nie obowiązują: tradycyjna ciekawość, pragnienie rozszerzenia wiedzy naukowej, bezinteresowne poszukiwanie prawdy, swobodna dyskusja. Mamy do czynienia z marketingiem i reklamą zawoalowanymi jako nauka, co podważa samą ideę uniwersytetu. Wszystkimi tymi problemami powinni zająć się bioetycy, ale okazuje się, że ośrodki Etyki Biomedycznej też są finansowane przez korporacje!

W swoim artykule „Big Pharma, Bad Science” na łamach „The Nation” (25.07.2002) Nathan Newman stwierdził: „korupcja sięga od lekarzy przepisujących leki po komisje rządowe i uniwersyteckie ośrodki badawcze”. Newman uważa, że przemysł farmaceutyczny zamienił ośrodki uniwersyteckie w swoje filie. Redaktorka „New England Journal of Medicine” Marcia Angell pytała na łamach pisma w 2000 roku, „Czy akademicka medycyna jest na sprzedaż?”. Pytanie chyba retoryczne. Profesor na Harvardzie Arnold Relman, były redaktor „New England Journal of Medicine”, który w 1980 roku dostrzegł powstanie „kompleksu medyczno-przemysłowego”, wypowiedział w 2002 roku ostre słowa: „Akademickie instytucje tego kraju stały się płatnymi agentami przemysłu farmaceutycznego”.

Podobnie korporacje traktują lekarzy, których najistotniejszą funkcją ma być przepisywanie leków. Mają oni działać jako ostatnie ogniwo „łańcucha żywieniowego” w kompleksie medyczno-przemysłowym, być dystrybutorami produktów, dostawcami leków do klienta, akwizytorami jednej z najbardziej zyskownych gałęzi przemysłu na naszej planecie. W całym tym przedsięwzięciu uczestniczą związki i stowarzyszenia lekarzy, również sponsorowane przez korporacje.

Bez uwzględnienia powyższych aspektów, bez zrozumienia mechanizmów działania państwa terapeutycznego, dyskusja o roli medycyny we współczesnym świecie jest tylko debatą pozorną.

Tomasz Gabiś, Mateusz Rolik

Janusz P.

Wypowiedzi autora zostały ukryte. Pokaż autora

Następna dyskusja:

Co w Wielkanoc pomóc może ;)




Wyślij zaproszenie do