Arek Kozak

Arek Kozak Visual Art

Temat: Grzegorz Jarosław Rybak- Imiesłów miejski - wiersze

Grzegorz Jarosław Rybak
Imiesłów miejski - wiersze




Droga

Rosną kciuki w górę
na poboczach dróg
zasiane ręką wędrówki
przy wylotówkach wielkich miast,

zdobią wiejskie przystanki
i leśne krzyżówki.

Czasem ledwo wyrosną
z ziemi – pięści
i nikną w kabinach Scanii i Manów.

Czasem rosną w deszczu
lub przykryte czapą chłodu
całe godziny i dni.

Osiem przesiadek na stu kilometrach,
a bywa, że jednym autem
przez pół Europy.

Szlaki podróży kciuków kwitnących
wyryte w asfalcie
jak słowa wyryte w papierze śniadaniowym
ołówkiem.

Wszystkie profile prawe kierowców
stopione w jeden
super-profil
bez twarzy,
płci,
wieku,
imienia.

Bez końca pod niebem...

Tu droga sama jest celem.

Szczytno, 16. 04. 2004




Po deszczu

Potopione dżdżownice
gasną na chodnikach
jak knoty
wypchnięte ze świec.

Ptaki rozdziobią,
rozgnieciemy butami,
zapomnimy
o przykrym widoku

do
następnego
wysypu parasoli

Olsztyn, 24.04.2004




Świt

Zobacz jak szybko staje się dzień.
Jak szybko tego żółtego przybywa.
Spójrz, nagle – cyk – latarnie gasną.
Żarzy się jeszcze przez chwilę
Żółty pręcik żarówki...
Tylko przez chwilę, pomyśl, raz dziennie
Można żarówki latarnianej
żarzący się pręcik oglądać.

Jeszcze gasisz w przełyku
ostatni już łyk wieczornej kawy.
Jeszcze ostatnie stuk – stuk
w klawiaturę
i się kładziemy.

Bo dzień wstaje.

Olsztyn 17 maja 2004 g. 4.35




Koniec remontu

Na horyzoncie w końcu
pojawia się normalność.
Wyeksmitowana z sypialni lodówka
stoi w kuchni,
kuchenka
wreszcie
na lekkim gazie,
z okazji końca abstynencji-emigracji,
w zlewie stoi woda,
a nie męskie pantofle,
na balkonie truskawki,
a nie koźle poroża
tęskniące za lasem.

Jeszcze stosy szmat
kiedyś w modzie
noszonych
dziś nabrawszy mocy urzędowej
wysypane z szaf
dla ich większej lekkości
już tam nie powrócą
czekając
na smutny koniec
w osiedlowym śmietniku.

Jeszcze tylko skrobanie
nowej płytki
z historii
malowania
białych plam
i już...
Będzie można znów
wreszcie żyć normalnie.

08.07.2004, godz. 1.30




Betonowy zachód

Wszystkie indiańskie legendy
o słońcu tonącym w oceanie
są fałszem.

Słońce tonie w pułapce betonu.
Obserwuję z okna co wieczór
zanurzanie się
w bloki,
podążanie
za przynętą
czteropiętrowców,
wiązanie asfaltową siecią.

Nie pożera Ziemi,
ani Ziemia jego.
Ani woda,
ani lasy,
ani góry...

beton!

20/21.08.2004



Skład asfaltowski

Wierzę w ulicę – matkę,
gwałcicielkę trawy i ziemi
i w przecznicę brukowaną,
córkę jej jedyną,
Panią wszystkiego,
która się poczęła z walca drogowego,
narodziła się z inżynierów plany,
umęczona pod tirów kieratem,
w skrzyżowaniu,
zamarła,
wiecznie rozkopana.
Zstępująca w przedmieścia
przechodnia zachwyca,
leżąc po przecznicy
ulicy – matki
prowadzącej
stąd do tamtąd,
przychodzi
jej sączyć
smród spalin czarnych.

Wierzę w ducha ulicowego,
święty chodnik powszechny,
święte spacerowanie,
brukowe kamienie,
wieczne rozkopanie,
żywot przecznic.
Amen.

27/28.01.2005




Oswoić miasto

Wsiadłszy na rower
z prędkością wiatru
przemierzam miasto
próbując oswoić nową miejską przestrzeń.
Nowe zakręty, zaułki, ulice,
nowe pomniki, mosty, kamienice,
nowe przystanki autobusowe
i ludzkie twarze – także całkiem nowe
oswajam jak się oswaja zwierzęta.
Niech miasto szybko mnie zapamięta!
Z mozołem poznaję
jego zwyczaje.
Wyciągam rękę próbując pogłaskać
drżące wciąż z trwogi
barierki wzdłuż drogi.

Edynburg 5.03.2005



Schody

Czas przebiegł po schodach
zostawiając na nich
wyżłobione piętno.
Tupiąc ubłoconymi buciorami,
stukając pijącą nieco w piętę szpilką,
pantoflem,
kaloszem,
kozaczkiem,
adidasem
i sandałem
odcisnął w kamiennych stopniach
stuletniej kamienicy
blizny
z łatwością, jaką hebel zlizuje płaty drewna,
jak nóż na drewnianej desce
do krojenia chleba.

Zbiegłem
w ciasnych butach czasu
w dół klatki,
bo za późno, by schodzić.

Edynburg, 30. 05. 2005

Punk

Zawiane na chodniku,
rozsypane pod śmietnikiem
tańczą szalone pogo
targane
słusznie zbuntowanym wiatrem
odpadki konsumpcjonizmu.
Pudełko po pizzy,
puszka po najtańszym piwie,
foliowa torebka po nie-wiadomo-czym.
Odbijają się w tańcu
o ściany krawężników
i o siebie nawzajem.

Zawiany na chodniku,
rozsypany pod śmietnikiem
tańczę szalone pogo
targany
słusznie zbuntowanym wiatrem.
Odpadek konsumpcjonizmu...

Edynburg sierpień 2005




Bar Da Vinci

Prostytutki w kurwiszczych kozaczkach
ze sztucznego królika
z nudów
grają w bilard
ze stałymi klientami
bez zębów,
kasy na drinka
i opłacenie ich wdzięków
bo przecież muszą zagrać ze zwycięzcą!

Barman
w przypływie dobroci serca
nie wygania za drzwi
nawet mimo zakazu palenia,
bo któż by wygonił
gdy tak wieje,
gdy tak leje,
że nie można,
nawet gdyby się i chciało
wrócić do domu?

Za oknem zaraz świt
a ja
wydobywam ostatni banknot z portfela
prosząc o whysky z colą.

Bezrobotny alfons
w butach za sto funtów
made in China
przez robotnika
opłacanego
po pó funta za godzinę
zachwala wdzięki swych dziewcząt.

A ja
w przemoczonych butach
pomału już rzygam
na obszczany kibel.

Zwykła noc
w trzeciorzędnym barze
czwartorzędnego motelu
na zadupiu świata.

Livingston 10-11/01/07




Z Barcelony wspomnienie hedonistyczna

Zawsze są fajne
pijackie wieczory w parku
z niespodziewaną partią warcabów.

Nigdy nie wiesz kiedy
przyjedzie policja
lub kiedy podejdzie ktoś obcy
niespodziewanie częstując cię jointem.

Nigdy nie wiesz kiedy,
a zawsze takiego wieczoru
spłynie na ciebie energia
i nagle poczujesz, że musisz
coś napisać,
najlepiej wiersz.

Nigdy nie wiesz kiedy
tak zdesperowany
koktajlem wypitych alkoholi
z dodatkiem nagłej weny
sięgniesz w szukaniu papieru
w głąb śmietnika
rwąc na kawałki tekturę
z pudełka po pomarańczach.

To wszystko całkiem zwyczajne, a jakże!
Lecz nie jest dla mnie rzeczą zwyczajną
na koniec wieczoru sikanie pod palmą.

Barcelona 16/03/07 23.56




Urodzony za daleko na wschód

Patrzysz na mnie z góry
w dwupiętrowym autobusie.

Z niezrozumienia
i kulturowych różnic
nie śmieszą ani mnie twoje
ani ciebie moje
dowcipy.

Krzywisz się gdy błędnie
powiem to lub owo
mieszając czasy
lub nie znajdując słowa.

Polityczna poprawność,
jak cenzura
politbiura,
narzucona przez reguły,
zasady i normy,
których nigdy nie łamiesz,
bo to politycznie niepoprawne
powstrzymuje cię od poprawiania
wszystkich moich błędów.
Nie zdajesz sobie sprawy,
że bez tego
nigdy się nie nauczę
twojego języka.

Poprawność polityczna
zakazuje ci też mówienia głośno tego,
co naprawdę myślisz:
że jest nas tutaj
już dawno za dużo
i że odbieramy wam pracę.

Jakbyśmy byli gorsi,
jakbyśmy poprzez
sam fakt urodzenia się
o dwa tysiące mil
za daleko na wschód
mieli nie mieć prawa
by żądać od życia
ośmiu funtów na godzinę,
domu z ogrodem,
garażu z samochodem,
pewnego jutra
i wakacji w Andach,
na przylądku pełnym dobrej nadziei
lub w cieniu Wielkiego Muru.

I tak nic nie powiesz.
Patrzysz na mnie z góry
w dwupiętrowym autobusie.

Barcelona Girona – Glasgow Prestwick,
RyanAir 21/03/07




Spotkanie

Nie cierpię niegdysiejszych,
dawnych znajomych niespodziewanie spotykać
w miejscach niniejszych:
w tramwajach, pociągach, pubach, w parkach i na ulicach.

Znajomych już zapomnianych,
jak z poprzedniego życia,
w tym życiu całkiem niechcianych,
potrzebnych jak kac po przepiciu.

Nie pośpię, nici z czytania.
Przysiądzie się taki i gada
i chuja tam z popisania.
No, cóż, trudna rada.

„Ach, jak to miło! Co słychać? Serdecznie witam!”
Nie znam jego imienia lecz twardo, z fasonem na twarzy
odpalam „A, stara bida, stary, choć nieco i nowych zdarzeń.
A co u ciebie?” tak od niechcenia zapytam.

„A gówno mnie to obchodzi” -
myślę gdy pada odpowiedź,
że praca, że żona, że dzieci
i że to tyle już czasu
i że ten czas szybko leci.

A chuj mnie to, kurwa, obchodzi,
Że Halina zaraz urodzi.
„No, gratuluję!” – walę i myślę
„Kim, kurwa, jest ta Halina?”

A co to mnie interesuje,
do jasnej kurwy nędzy,
że ciężko ci się pracuje
i że ci brakuje pieniędzy?

„O czym tak myślisz, no powiedz!”
zapyta na sto procent rzewnie
gdy nieco za długo się w okno pogapię.
„O tym co i ty zapewne”,
na takiej się myśli łapię.

Glasgow – Edynburg 27/03/07




Ciepła cisza

Wyszedłem z domu,
po drodze na przystanek
spotkałem poranek.

Całe we mgle miasto
otulone ciszą
jak kołdrą puchową.

Domy jeszcze we śnie,
w rytm snu się kołyszą
pod ciszy osnową.

Ciepłą ciszą i mgłą
miasto okutane
w niedzielę nad ranem.

Nawet deszcz jeszcze
nie zdążył się obudzić.
Bo po co niby padać
skoro nie ma ludzi?

I tylko gdzieś w oddali
słychać zmęczony
z browarów szum stłumiony
jak szept spóźnionych kochanków.

Już wszyscy pijacy zmęczeni
gorączką sobotniej nocy
w łóżkach leżą uwięzieni
ciepłą ciszą
niedzielnego poranku.

Zapaliłem papierosa,
a trzask suchy zapalniczki
wdarł się w śpiące uliczki
jak strzał.

Ta ciepła cisza
przykryła całkiem
wszystkie ulice,
mosty, kamienice
jak szal.

Edynburg, niedziela 7/10/2007




Piosenka o Himilsbachu

Tyle budują nowych dróg,
którymi nie ma dokąd dojść.
Lepiej, tu świadkiem mi sam Bóg,
służbowo choć na statek wsiąść.

W rejs z wniebowziętym kamieniarzem
popłynę, choćby i pod prąd,
jak to się robi wam pokażę
w dacie urodzin mając błąd.

Przez sam już fakt się urodzenia
pod datą, której przecież nie ma
zostałem predestynowany
by być rozsurrealizowanym.

Postawisz setę? – spytam białej
czapki na studenckiej głowie.
Nie mam pieniędzy, ten odpowie.
To nic nie szkodzi, ja postawię.

Zastałem Zdzisia? – jego żony,
Spytam, choćby miał miesiąc nie żyć,
tak bardzo faktem tym zmartwiony,
że sam nie będę mógł w to wierzyć.

Tysiąc historii swego życia,
choćby zmyślonych, całą noc
plotę wśród śmiechu, łez i picia,
bo śmiech przez łzy to wódki moc.

14/10/2007