Adam
B.
Otwarty na nowe
wyzwania :)
Temat: Żywność masowego rażenia - PRZEKRÓJ 12/2010
http://www.przekroj.pl/wydarzenia_swiat_artykul,6546.h...Żywność masowego rażenia Maciej Jarkowiec
W amerykańskim przemyśle spożywczymliczą się dwie rzeczy - pokarm i
konsument. Pierwszy jest przetworzony, więc tani, a drugi gruby, więc łasy.
Oto prawdziwa sztuka tuczu
Sprawa jest śmiertelnie poważna. Według danych rządu Stanów Zjednoczonych
raczkujące dziś pokolenie Amerykanów będzie pierwszym od stulecia, które
pożyje krócej od swoich rodziców. Powód: otyłość. Co trzecie amerykańskie
dziecko ma chroniczną nadwagę, a co za tym idzie - jest skazane na
nadciśnienie, cukrzycę, astmę albo raka. Na odsiecz rusza Michelle Obama. W
połowie lutego Pierwsza Dama wystartowała z przygotowywaną przez rok
kampanią Let's Move (Ruszmy się!), debiutując tym samym w - tradycyjnie
wypełnianej przez żonę prezydenta - roli społecznej aktywistki. Przy
wsparciu organizacji pozarządowych, biznesu i mediów będzie zachęcać
dzieciaki, żeby odstawiły colę na rzecz soku, frytki na rzecz marchwi i
siedzenie przed komputerem na rzecz ganiania za piłką.
Inicjatywa szlachetna, tyle że jej szanse powodzenia są znikome. Żeby
przestać tyć, Amerykanie na nowo muszą zbudować sobie system produkowania
jedzenia. Ale na taką zmianę się nie zanosi, bo nie pozwolą na nią ci,
którzy dziś na karmieniu narodu zarabiają miliardy.
"Jesteś tym, co jesz" - mawiają za oceanem. Jeśli popularne powiedzenie
potraktować dosłownie, naród amerykański jest zaprojektowanym w
laboratorium, genetycznie zmodyfikowanym i wielokrotnie przetworzonym
produktem wielkiej korporacji.
Nasiona
Największym żywicielem Ameryki jest dziś Monsanto - firma, która przez
dziesięciolecia produkowała trucizny, jak środek owadobójczy DDT czy
zawierający dioksyny preparat niszczący roślinność, używany przez
amerykańską armię w Wietnamie. W połowie lat 80. korporacja Monsanto z
giganta chemicznego przepoczwarzyła się w giganta spożywczego. Oprócz
środków do trucia naukowcy w jej laboratoriach zaczęli po prostu wymyślać
środki do jedzenia. W 1982 roku jako pierwsi zmodyfikowali genetycznie
komórkę roślinną. I to właśnie na nasionach Monsanto wyrósł wielomiliardowy
przemysł żywności genetycznie modyfikowanej (GMO).
Rozkwit interesu umożliwiła decyzja Sądu Najwyższego USA, który w 1980 roku
pięcioma głosami przeciw czterem zezwolił na patentowanie żywych organizmów.
Sprawa nie dotyczyła wprawdzie nasion GMO, tylko bakterii stworzonej przez
General Electric do pożerania wycieków ropy, ale ustanowiła precedens dający
początek przejęciu produkcji rolnej przez korporacje. Prawo do zbóż daje
przecież władzę nad tym, co ludzie jedzą i czy w ogóle jedzą.
Ludzie Monsanto (firma istnieje od 1901 roku, a kokosy zarabiała już w
latach 30. na sprzedaży sacharyny dla Coca-Coli) wpadli na pomysł tak
prosty, że aż genialny: produkujemy jednocześnie silny środek chwastobójczy
i roślinę, która będzie na niego odporna. Tak powstał Roundup i
zmodyfikowana kukurydza. Farmer kupuje oba produkty, obsiewa pole kukurydzą
i pryska Roundupem. Roundup kosi wszystko, co żywe, poza kukurydzą. Ta zaś -
pozbawiona konkurencji - rośnie wysoka i żółta jak nigdy.
Wszyscy są zadowoleni. Monsanto - bo uzależnił farmera od swoich produktów.
Z kolei zadowolenie farmera z wysokiej i żółtej kukurydzy jest tak duże, że
podpisuje umowę licencyjną, która zakazuje mu zbierania nasion z
zeszłorocznej uprawy, skazując go na coroczną dostawę nasion z Monsanto.
Dzięki temu farmer jest jeszcze bardziej uzależniony, a koncern - jeszcze
bardziej zadowolony.
Monsanto ma własną policję i siatkę donosicieli. Prawie setka inspektorów
wspierana przez informatorów sprawdza, czy producenci kukurydzy nie
dopuszczają się - jak ujmuje to koncern - "nasiennego piractwa".
Firma ma również sposoby na tych, którzy chcą zostać przy zwykłych uprawach.
Metoda pierwsza: Monsanto systematycznie likwiduje rynek tradycyjnych nasion
przez przejmowanie ich producentów. Dwa najważniejsze zakupy ostatnich lat -
największy światowy producent nasion warzywnych Seminis (2005 rok; za 1,4
miliarda dolarów) i Delta and Pine Land Company, olbrzym specjalizujący się
w nasionach bawełny (2007 rok; za 1,5 miliarda dolarów). Na rynku zaczyna
więc brakować nasion niepozostających pod kontrolą monopolisty. Druga
metoda: presja prawna. Niesione wiatrem nasiona Monsanto rozsiewają się na
pola przypadkowych farmerów, a firma oskarża ich o kradzież. U Bogu ducha
winnego delikwenta zjawia się inspektor Monsanto i informuje o dwóch
możliwościach: albo zawieramy ugodę i podpisujesz z nami umowę licencyjną,
albo mobilizujemy naszych prawników i rozpoczynamy długą batalię sądową.
Zanim się skończy - będziesz zrujnowany. Według danych organizacji Center
for Food Safety, która od lat monitoruje działalność Monsanto, większości
farmerów nie stać na prawniczą wojnę i idą na układ z firmą. Ci niepokorni -
jak 85-letni Vernon Gansebom z Nebraski - nazywają Monsanto rolniczym
gestapo. Gansebom jest jednym z około 500 rolników, którym korporacja
każdego roku wytacza proces.
Monsanto jest dziś największym w USA właścicielem biotechnologicznych
patentów. Ma ich prawie 700. Nie ma sobie równych na amerykańskim rynku
genetycznie modyfikowanej kukurydzy, bawełny, buraków cukrowych, rzepaku,
lucerny i soi. W przypadku tej ostatniej - odpowiada za 90 procent
sprzedaży. Biorąc pod uwagę fakt, że prawie trzy czwarte żywności
przetworzonej - a taką głównie jedzą Amerykanie - jest genetycznie
zmodyfikowane, można sobie wyobrazić, jak ogromny jest wpływ Monsanto na ich
dietę.
Zboża
Amerykanie jedzą głównie kukurydzę i soję. Powtórzmy: głównie z nasion
Monsanto. W przeciętnym amerykańskim supermarkecie na półkach leży ponad 40
tysięcy różnych produktów spożywczych. Ale to bogactwo wyboru jest pozorne.
Większość asortymentu jest zrobiona z tych samych składników. Według Larry'
ego Johnsona, dyrektora ośrodka badań nad zbożami Uniwersytetu Stanowego w
Iowa, 90 procent przetworzonej żywności w supermarketach ma w składzie albo
kukurydzę, albo soję. Do tego sól, cukier i cała gama środków chemicznych
decydujących o tym, jak jedzenie smakuje, wygląda i jak długo zachowuje
"świeżość". Tak żywi się większość Amerykanów.
Za taki stan rzeczy odpowiada polityka rolna USA, która od połowy lat 70.
zwiększa subsydiowanie uprawy czterech zbóż: kukurydzy, soi, ryżu i
pszenicy. Ich zaletą, z punktu widzenia rządu, jest to, że można je
składować latami. Dla farmerów najwygodniejsza jest kukurydza, bo najlepiej
się sprzedaje. 30 procent ziemi uprawianej dzisiaj w Stanach Zjednoczonych
jest obsiane kukurydzą. Cmoka na to ze smakiem kilka korporacji
kontrolujących rynek jej obróbki - Bunge, Cargill czy Archer Daniels - bo
dzięki dopłatom kukurydza ląduje na rynku po cenach znacznie poniżej kosztów
uprawy. Produkują z niej mączkę i - przede wszystkim - bogaty we fruktozę
syrop i sprzedają dalej kilku gigantom kontrolującym rynek przetwarzania
żywności - znanym również u nas - Unileverowi, Nestlé, Coca-Coli, Kellogg's.
Żeby było pysznie, czyli słodko, syropem kukurydzianym (jest tańszy od
cukru) słodzi się wszystko - ciasteczka i lody, ale też płatki śniadaniowe,
pieczywo, a nawet wędliny, sosy w proszku, zupy w proszku, ziemniaki w
proszku i hamburgery. Zadowoleni są rolnicy, korporacje i konsumenci. To, że
ci ostatni tyją i umierają od tego tycia, mało kogo interesuje.
Przetworzona, wysokokaloryczna żywność jest na półce w supermarkecie dużo
tańsza niż świeże warzywa i owoce. I to wcale nie ekologiczne (te są jeszcze
droższe), tylko pochodzące z wielkich, nawożonych na potęgę farm, ale
niecieszące się aż tak hojnym wsparciem rządu jak cztery "zboża przetrwania"
. Doktor Adam Drewnowski z Uniwersytetu w Waszyngtonie wyliczył, że
najtańsze kalorie mają w sobie chipsy (w ich przypadku wyprodukowanie
jednego megadżula, czyli 239 kilokalorii, kosztuje 20 centów). Cola jest
tylko ciut droższa (30 centów/MJ). Megadżul z marchewki to wydatek 95
centów, a z soku pomarańczowego - 1,43 dolara. Profesor Uniwersytetu
Kalifornii Michael Pollon, najpopularniejszy dziś rzecznik rewolucji w
amerykańskim systemie rolno-spożywczym, podsumowuje to tak: - Status
społeczny i sytuacja finansowa rodziny są dziś w USA decydującym czynnikiem
otyłości. Biedni jedzą tanią korporacyjną mamałygę i tyją.
Hamburger
Sam cukier to za mało, żeby było smacznie. Musi jeszcze być tłusto. Dlatego
teraz przerobimy mięso. Amerykańskie mięso jest bardzo tłuste, bo robi się
je z kukurydzy. Z kukurydzy z nasion Monsanto. Trudno w to uwierzyć? Sami
popatrzcie.
W przemyśle mięsnym wszystko zostało podzielone. 85 procent rynku wołowiny
jest w rękach czterech firm: Tyson, Cargill, Swift i National Beef Packing.
Wieprzowina w 65 procentach należy do wymienionych wyżej trzech pierwszych i
giganta Smithfield, a 60 procent kurczaków to znów Tyson i drobiowy
specjalista Pilgrim's Pride. W latach 70. istniało kilkanaście tysięcy
małych ubojni. Dziś zostało 13 gigantycznych. W największej rzeźni świata -
należącej do Smithfield - w Karolinie Północnej ubija się 32 tysiące świń
dziennie, czyli 1333 na godzinę, czyli 22 na minutę. Non stop, całą dobę.
Większość hodowanych w USA krów karmi się kukurydzą lub soją. Krowy są
ewolucyjnie przystosowane do jedzenia trawy, ale trawa nie rośnie w
hodowlanych konglomeratach, poza tym jest droga, a kukurydza i soja cieszą
się znanym nam już korporacyjno-rządowym wsparciem. Na kukurydzy krowa
szybciej rośnie, mięso jest bardziej tłuste i tańsze. Przeciętny Amerykanin
zjada dziś 90 kilogramów mięsa rocznie (Polak 65), czyli o 30 kilogramów
więcej niż przed 50 laty.
Michael Pollon: - Kukurydza i soja to fundamenty naszego "fastfoodowego
narodu". Zorganizowaliśmy sobie system, w którym miliony zwierząt podłączone
są do nieprzerwanego strumienia taniej paszy.
Oczywiście świeże mięso w kawałku, mimo że wyhodowane na taniej kukurydzy,
jest dużo droższe od mięsa przetworzonego. Dlatego niezamożny Amerykanin
spożywa przede wszystkim mięso po wielokrotnych fabrycznych przejściach - w
postaci hamburgera. Mięso w typowym amerykańskim hamburgerze - jak w
październiku zeszłego roku w głośnym artykule na łamach "New York Timesa"
opisał Michael Moss - pochodzi z kilkuset zwierząt. "Mięso" jest tu terminem
umownym, bo miele się resztki tego, co nie "poszło" w postaci steków -
tłuste ścinki, oczy, uszy i podroby. Kto jest największym odbiorcą mielonej
wołowiny w USA? McDonald's.
Za symbol uprzemysłowienia produkcji mięsa niech posłuży jedna ze scen z
krytycznego wobec branży spożywczej filmu "Food, Inc." w reżyserii Roberta
Kennera. Opowiadając do kamery o swojej pracy, naukowiec grzebie w krowim
żołądku. Z tym że żołądek jest jeszcze w krowie, krowa jest jeszcze żywa,
stoi na czterech nogach z opuszczonym łbem. Nie zwraca uwagi na to, że ma
dziurę wyciętą w boku, oklejoną plastikiem. Nazywa się to rumenotomią, a
fachowa nazwa dziury to przetoka. Naukowcy od jedzenia wymyślili taką
sztuczkę, żeby "na żywo" badać, co się dzieje w żołądku krowy, kiedy zje
coś, na co nie przygotowała jej ewolucja.
W przypadku kukurydzy nie dzieje się za dobrze. Badania potwierdziły, że
najbardziej prawdopodobną przyczyną dręczącej Amerykanów epidemii zakażeń
bakterią E. coli jest karmienie krów kukurydzą. Bakterią, która pojawiła się
w wołowinie na początku lat 80., gdy tempa nabierał rozwój przemysłu
mięsnego, zaraża się 70 tysięcy Amerykanów rocznie. Choć zazwyczaj kończy
się na kilkudniowych biegunkach, niektórzy jednak umierają - jak dwulatek
Kevin Kovalcyk w 2001 roku, lub zostają sparaliżowani - jak opisana przez
Mossa w "New York Timesie" Stephanie Smith. Zakażeń można by uniknąć, gdyby
mięso było porządnie badane. Ale nie jest. W latach 70. rząd przeprowadzał
50 tysięcy kontroli mięsa rocznie, dziś - mniej niż 10 tysięcy. Tak zwane
prawo Kevina (na cześć małego Kovalcyka), które umożliwiłoby zamykanie
zakładów sprzedających zatrute mięso, utknęło w kongresowych komisjach.
Dlaczego? Odpowiedź w następnym rozdziale.
Nie gorzej od producentów wołowiny radzą sobie bossowie od kurczaków. Na
wzór Monsanto wyspecjalizowali się w uzależnianiu od siebie hodowców.
Korporacja stawia halę produkcyjną wartą 300 tysięcy dolarów i podpisuje z
farmerem kontrakt. Hale i kury należą do firmy, rolnik dostaje wypłatę za
samą hodowlę. Dziesiątki tysięcy ptaków stłoczonych w jednej hali, na
dostarczonej przez firmę paszy, rośnie w 48 dni do rozmiaru, jaki jeszcze
przed 30 laty osiągały w trzy miesiące. Taki kurczak nie umie nawet chodzić,
bo kości nie nadążają za rosnącą jak szalona masą mięśniową. Raz na kilka
lat bossowie zgłaszają się do rolnika i przedstawiają listę koniecznych
unowocześnień. Możliwości odmowy nie ma, bo firma zerwie kontrakt i farmer
zostanie z wielotysięcznym długiem. Więc unowocześnia - znów na kredyt,
który dalej wiąże go z korporacją.
Prawo
Żeby interes się kręcił, trzeba mieć swoich ludzi w rządzie. Lobby przemysłu
spożywczego kontroluje wszystkie kluczowe dla siebie urzędy i stanowiska w
Waszyngtonie. Zasiadają tam:
Tom Vilsack. Dziś sekretarz rolnictwa. Do niedawna - przewodniczący
Porozumienia Gubernatorów na rzecz Biotechnologii (jako gubernator Iowa),
organizacji lobbującej na rzecz GMO i klonowania zwierząt hodowlanych,
regularny pasażer prywatnych odrzutowców zarządu Monsanto.
Islam Siddiqui. Dziś Główny Negocjator Rolniczy (urząd dbający o sprzedaż
amerykańskich produktów rolnych za granicą). Do niedawna - wiceprezes
koalicji CropLife zrzeszającej biotechnologiczne giganty (z Monsanto na
czele).
Roger Beachy. Dziś szef Narodowego Instytutu Żywności i Rolnictwa (badania
naukowe nad żywnością). Do niedawna - prezes opłacanego przez Monsanto
centrum badań nad roślinami Danforth.
To tylko trzy przykłady z najwyższej półki. W Departamencie Rolnictwa i
wszystkich urzędach okołospożywczych roi się od ludzi, którzy w niedalekiej
przeszłości zajmowali kluczowe stanowiska w kontrolujących rynek
korporacjach.
Pozycję branży rolno-spożywczej w Waszyngtonie cementuje też 1,2 miliarda
dolarów wydanych przez ostatnie 10 lat na lobbowanie Kongresu i Białego
Domu.
To dzięki tym pieniądzom rokrocznie spada liczba przypadków kontroli mięsa,
a prawu Kevina ukręcono łeb. Również dzięki nim w USA nie trzeba na
etykietach informować konsumentów, czy żywność jest genetycznie modyfikowana
albo czy krowom, od których pochodzi mleko, wstrzykiwano sztuczne hormony.
Co więcej, producenci hormonów (w tym największy - uwaga - Monsanto) walczą
o to, żeby nie można było mówić ludziom, że mleko NIE pochodzi od krów
faszerowanych hormonami. Dziś, jeśli producent chce poinformować o tym
odbiorcę, musi na nalepce dorzucić informację, że wedle znanych badań mleko
z hormonami jest tak samo dobre. Trwa batalia o to, aby w przyszłości
Amerykanie nie mogli się dowiedzieć, czy świnia, z której kotlet jedzą,
została poczęta naturalnie, czy w laboratorium genetycznym.
To dzięki pieniądzom wydanym na lobbing branża skutecznie rozmyła definicję
żywności ekologicznej (organic). Zachowując na etykiecie przyznawany przez
rząd stempel organic, można dziś do jedzenia dodawać środki wzmacniające
smak i zapach, spulchniacze, sztuczne tłuszcze, można używać roślin
nawożonych i transportowanych z drugiego końca świata. To, że branża organic
jest warta 23 miliardy dolarów rocznie i rozwija się szybciej od innych
sektorów spożywczych, nie znaczy, że Amerykanie zaczęli jeść zdrowo - choć
wielu z nich tak myśli. Najbardziej popularne marki żywności organic należą
do gigantów: Nestlé, Krafta, Coca-Coli. Zdrowa żywność została kupiona przez
korporacje i przestała być zdrowa. Wreszcie - dzięki "legalnej korupcji",
jak często nazywa się lobbing - w USA nie ma publicznej dyskusji na temat
żywności GMO. W korporacyjno-politycznych gabinetach już zdecydowano, że
jest bezpieczna i uratuje ludzkość przed głodem.
Sprzedaż
Skoro się wyprodukowało, trzeba sprzedać. Tym zajmą się specjaliści od
marketingu. Branża wydaje na reklamę 36 miliardów dolarów rocznie, w tym 13
miliardów na przekaz skierowany do dzieci. Mały Amerykanin ogląda codziennie
30 spotów telewizyjnych reklamujących słodki i tłusty junk food. Z taką
nieprzerwaną marketingową nawałnicą mierzyć się będzie kampania Let's Move
Michelle Obamy. Szkoda tylko, że gdy ona ją przygotowywała, jej mąż w
gabinecie obok podpisywał kolejne nominacje dla agrospożywczych bonzów,
którzy - jak mówi jeden z niezależnych farmerów w filmie "Food, Inc." -
traktują konsumentów z taką samą troską jak bydło, które zarzynają.
Oczywiście USA nie są jedynym krajem, gdzie produkcja żywności została
uprzemysłowiona. Jednak nigdzie indziej aż tak silnej kontroli nad tym, co
jedzą ludzie, nie dzierży kilka potężnych podmiotów. Polska jest dziś na
etapie, na którym Amerykanie byli w latach 70. Nasze rolnictwo się
reformuje, przed władzą kluczowe decyzje, które ukształtują system na lata.
Trwają prace nad ustawą o GMO. Biotechnologicznym gigantom zależy, aby nasze
prawo było wprowadzaniu upraw modyfikowanych jak najbardziej przychylne.
Potrzebna jest w tej sprawie otwarta, publiczna dyskusja, bo nie chodzi
tylko o to, czy żywność GMO jest bezpieczna dla zdrowia. Chodzi o to, jak w
przyszłości będziemy karmieni. Chodzi o to, czy oddamy całe nasze jedzenie w
ręce monsantów, cargilli czy tysonów. Chodzi o to, czy chcemy być traktowani
jak bydło.
Maciej Jarkowiec
"Przekrój" 12/2010