Paweł N. ;)
Temat: Śląski matriarchat
Oryginalny artykuł mozna przeczytać w Polityce oraz tu:http://www.gender.pl/readarticle.php?article_id=40
Michała Smolorza artykuł prowokacyjny
Artykuł prowokacyjny
W objęciach modliszek
czyli dole i niedole mężczyzny na Górnym Śląsku
Kilka lat po transformacji ustrojowej, gdzieś w połowie lat 90-tych ubiegłego wieku grupa młodych socjolożek-feministek założyła w Katowicach stację misyjną. Naczelnym zadaniem kapłanek nowej religii miało być przekonanie Górnoślązaczek, że są społecznie upośledzone, że od stuleci cierpią pod butem swych partnerów - tyranów i że przyszedł czas wyzwolenia. Po 10 latach widać, że misjonarki zdziałały niewiele, że ich gorliwe orędownictwo przyniosło mizerne rezultaty. Taki rezultat można było przewidzieć znając stosunki społeczne panujące tu od co najmniej 200 lat - stosunki oparte na ścisłym i bezwzględnym matriarchacie, w którym nie kobieta a mężczyzna był stroną upośledzoną i wykorzystywaną.
Spojrzenie na klasyków
Opisy śląskiego matriarchatu znajdujemy w wielu źródłach. Wystarczy dobrze i wnikliwie przeczytać zapiski wielkich XIX-wiecznych etnografów - Juliusa Rogera czy Josepha von Eichendorffa (nasz flagowy poeta trudnił się także etnografią!). Górnośląska ludowość fascynowała ówczesne elity, była bowiem zgoła odmienna od tutejszej arystokracji i mieszczaństwa, gdzie panował raczej „patriarchat oświecony”.
Liczne i sugestywne opisy dominującej pozycji śląskich kobiet w środowiskach wiejskich i proletariackich znajdujemy we wspomnieniach wybitnych współczesnych Górnoślązaków. Kazimierz Kutz wielokrotnie przywoływał naczelną i bezdyskusyjną rolę swojej babki i matki, do których zawsze należał głos decydujący. Ojciec ledwie przemyka się w tych opisach jako osoba podporządkowana ich rządom. Przy czym we wspomnieniach Kutza matriarchat jawi się jako zbawienny dla jego życiowych wyborów – często sprzecznych z utartymi drogami rozwoju śląskich chłopców. Surowa babka, która nie rozstawała się z modlitewnikiem, niczym wyrozumiały władca zaakceptowała nawet utratę wiary u swego wnuka.
Niezwykle cenny opis matriarchalnych stosunków w rodzinie znajdujemy u arcybiskupa Damiana Zimonia, katowickiego metropolity. Książkowy wywiad-rzeka, (Alina Petrowa-Wasilewicz i ks. Jerzy Szymik „Ciągle tonę i chwytam Jezusa”) zaczyna się od opisu dominującej roli babki i matki w jego życiu, w dokonanych wyborach, także w kapłańskim powołaniu. Zarówno u Kazimierza Kutza jak i u abpa Damiana Zimonia widzimy światłe kobiety, twardo trzymające ster codziennego życia. Nie inaczej rzecz wygląda w literaturze : u Horsta Bienka, Horsta Eckerta (Janoscha) czy w dramatach Stanisława Bieniasza.
Dobrodziejstwo trzech K
Wyjaśnienie tego fenomenu jest dość proste. W XVIII wieku na Górnym Śląsku mężczyzna stał się stworzeniem bliskim konia pociągowego, był z urodzenia skazany na holowanie wozu, na którym jedzie cała rodzina. Po wojnach śląskich, w wyniku których region dostał się pod pruskie panowanie, tutejsza wieś szybko dostosowała się do reguł panujących w nowym państwie. Znikł ustrój feudalny, w miejsce chłopa pojawił się profesjonalny rolnik. W miastach i wokół nich zaczął się szybki rozwój przemysłu. Za życia jednego pokolenia znikła wspólnota plemienna i zaczął się najzwyklejszy podział pracy, czyli specjalizacja. Opisy wspólnej, rodzinnej pracy na roli wtopionej w rytm przyrody (które tak dobrze znamy z polskiej literatury) nijak nie przystają do górnośląskiej codzienności. Jeszcze u Kornela Makuszyńskiego („O dwóch takich co ukradli księżyc”) mamy barwny opis rodziców Jacka i Placka, którzy wspólnie ciągną pług, gdy konia zabrakło. Gdyby akcję przenieść na Śląsk, zaprzągnięty do pługa mógłby być jedynie ojciec, matka otrzymała inne miejsce w życiu.
Za główne przekleństwo śląskich kobiet feministki uznają wypracowane w luterańskiej obyczajowości hasło ”Drei mal K : Kirche-Küche-Kinder” (Trzy razy K – Kościół-Kuchnia-Dzieci), a więc życiową domenę kobiety w niemieckim państwie. Takie rozumowanie dowodzi nieznajomości historii i genezy tej reguły. „Trzy K” oznaczały bowiem specjalizację w podziale rodzinnych obowiązków, stały się w istocie niezwykłym przywilejem ograniczającym kobiece obowiązki i przerzucającym je na mężczyznę. Ślązaczki ochoczo przyjęły te nowinkę i trudno się im dziwić.
Przekleństwo roboty
Unowocześnione rolnictwo wymuszało większą wydajność pracy, nikt już nie rozumował, że „chłop śpi a w polu samo mu rośnie”. Gwałtownie rozwijający się przemysł też potrzebował coraz więcej robotników. Tu robota była jeszcze cięższa i jeszcze bardziej uciążliwa. Praca w XIX-wiecznym przemyśle była w istocie przekleństwem a nie przywilejem, więc nie trzeba było żadnych zakazów - samym kobietom nie przychodziło do głowy, by taką pracę podejmować.
Dziś nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić skali ówczesnych zagrożeń dla życia – na większości stanowisk pracy już po kilku latach następował trwały uszczerbek na zdrowiu, po kilkunastu latach człowiek stawał się ruiną i umierał. Na przykład w hutnictwie cynku i ołowiu średnia dożywanego przez robotników wieku nie przekraczała 40-tki. W Szopienicach czy w Wełnowcu stanowiska majstrów, gdzie indziej zarezerwowane dla doświadczonych i wykwalifikowanych robotników w dojrzałym wieku, pełnili trzydziestolatkowie, bo starszych było niewielu. Ostatnie z zabójczych zespołów pieców muflowych pamiętające czasy Johna Baildona, zamknięto dopiero w 1981 roku.
Niewyobrażalna była skala wypadków przy pracy kończących się śmiercią lub trwałym kalectwem. Wprawdzie w państwie pruskim dość wcześnie wprowadzono powszechne ubezpieczenia, ale było to raczej leczenie objawów a nie przyczyn. W śląskim górnictwie węglowym od roku 1810 aż do roku 1990 stosowany był wskaźnik przeliczeniowy wypadków przypadających na ilość wydobytego węgla. Uznawano go za korzystny, gdy liczba ofiar śmiertelnych nie przekraczała 3 na każdy milion ton a ilość okaleczeń była niższa niż 8 na milion ton. Podobne wskaźniki prowadzono w hutnictwie, które było nie mniej wypadkowe niż górnictwo. W efekcie w przemysłowej części Górnego Śląska każdego roku w wypadkach przy pracy ginęło ok. 400-500 mężczyzn, ok. 2000 zostawało kalekami. Jeśli zsumujemy wypadki, urazy, choroby zawodowe i przedwczesną umieralność z powodu ekstremalnie uciążliwej pracy, to jedynie połowa pracujących mężczyzn dożywała wieku emerytalnego w pełnym zdrowiu.
Przekleństwo wojny
Drugą zmorą Górnoślązaków stały się wojny. Po klęsce Prus w wojnach napoleońskich z lat 1806-807, Karl Clausevitz i August Gneisenau przeprowadzili wielką modernizację armii, a w jej ramach powszechny, urzędowy pobór do wojska w oparciu o ewidencję ludności. Od tej chwili przez następne półtora stulecia praktycznie każde pokolenie Górnoślązaków służyło jako „Kanonenfuter” (mięso armatnie) armii pruskiej. Powszechna już wtedy i coraz doskonalsza broń palna zwielokrotniła ilość rannych i poległych. Aż do początku XX wieku jedyną metodą „leczenia” ran postrzałowych kończyn były ich amputacje, dopiero w czasie I wojny światowej rozwinięto medycynę wojskową nakierowaną na zachowawcze metody wychodzenia z ran. Niewiele one jednak zmieniły – pośród Górnoślązaków kalectwa wojenne były nie mniej widoczne od inwalidztwa pracy. Państwo niemieckie prowadziło wielkie wojny średnio raz na 25 lat nie licząc drobniejszych konfliktów, systematycznym poborem obejmowano co najmniej czwartą część populacji mężczyzn w wieku 17-60 lat, z czego blisko połowa (jaka zbieżność ze statystyką pracy!) ginęła lub traciła zdrowie. Urazowe kalectwo było wówczas niemal wyłączną domeną mężczyzn.
Żadna z tych dolegliwości nie dotykała kobiet, które metodą „naturalnej selekcji” stały się stroną dominująca w górnośląskiej społeczności. Jakkolwiek zawsze rodziło się ok. 5-10% więcej chłopców niż dziewczynek, to już wieku 30 lat proporcje się wyrównywały, pośród 50-latków na kobiet przypadało już tylko 70 mężczyzn a w bardzo sędziwym wówczas wieku 70 lat – tylko 30. Tak pokazał spis powszechny z lat 1900-1901, prowadzony niemal jednocześnie w Niemczech i Austrii, a więc na całym terytorium historycznego Górnego Śląska. Te proporcje niewiele się zmieniły w ciągu następnego półwiecza. Dlatego tak powszechne były tu świeckie i kościelne towarzystwa wdów, które działały niemal w każdym mieście, w każdej parafii. Nawet słynne ongi Towarzystwo Matek Polek, często w literaturze historycznej przedstawiane jako organizacja patriotyczna, w istocie było samopomocowym stowarzyszeniem wdów. Co znamienne : nigdy nie odnotowano na Śląsku stowarzyszenia wdowców, wdowiec był zjawiskiem marginalnym i rzadko spotykanym.
Przekleństwo obyczaju
Z tej przerażającej statystyki powstała nie mniej przerażająca obyczajowość. Ponieważ w górnośląskich rodzinach synowie z natury rzeczy przeznaczeni byli „na straty”, nie miało sensu inwestowanie w ich wykształcenie ani wyposażanie ich na dalsze życie. Wbrew obiegowym poglądom już w XIX dzieci z uboższych rodzin miały niezłe możliwości kształcenia, dzięki państwowym, kościelnym i prywatnym systemom stypendialnym. Jednak aż do połowy XX wieku chłopcy ze śląskich rodzin rzadko z nich korzystali. Mieli bowiem jedno życiowe zadanie: jak najszybciej przyuczyć się do zawodu i podjąć pracę.
Aż do chwili ożenku całe wynagrodzenie młodego Ślązaka zabierała matka z przeznaczeniem na wyposażenie... jego sióstr. Cały rodzinny wysiłek był nakierowany na naukę i ogładę córek oraz zapewnienie im materialnego startu w samodzielne życie. Każda z nich, nawet pochodząca z ubogiej rodziny, otrzymywała pełną wyprawę, skrzynię odzieży, bielizny, butów i pościeli. Do tego niezłe jak na owe czasy wykształcenie, włącznie z nauką muzyki. Chłopaków wypuszczano w świat w jednych spodniach – ze świadomością, że był, jest i będzie przeznaczony wyłącznie do roboty lub na wojnę. Jedynym wyjściem z tego zaklętego kręgu był stan duchowny, na to religijne matki wyjątkowo przystawały. Na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Wrocławskiego aż do I wojny światowej alumni z rodzin robotniczych i rolniczych stanowili ponad jedną trzecią słuchaczy, podczas gdy na innych wydziałach – od kilku do kilkunastu procent.
Po założeniu własnej rodziny Górnoślązak dostawał się pod but żony, która miała doń taki sam stosunek – do roboty lub na wojnę. Standardem była całkowita kontrola kobiet nad rodzinną kasą. Ślązak nie miał żadnego prawa do własnego wynagrodzenia. Aż do lat 60-tych ubiegłego stulecia powszechny był groteskowy w swej istocie widok : w dni wypłat pod bramami kopalń, hut, i innych zakładów czatowały tabuny żon. Kiedy tylko zabrzmiała syrena obwieszczająca koniec szychty - rzucały się na wychodzących mężów i konfiskowały całą pobraną przez nich wypłatę, precyzyjnie sprawdzając czy kwota zgadza się z „loncetlą” (niem. Lohnzettel – dowód wypłaty). Te bardziej wyrozumiałe zostawiały w męskich kieszeniach kilka marek lub złotych miesięcznego ryczałtu na piwo i papierosy.
Mity a rzeczywistość
Panuje obiegowy pogląd, że mężczyzna w śląskim domu był jakoś szczególnie uprzywilejowany przy jedzeniu, powiela się opowieści, jak to najlepszy (a często i jedyny) kawałek mięsa przysługiwał ojcu, pozostali zapychać się musieli kartoflami. Jeśli jest w tym cząstka prawdy, to tylko dlatego, że każdemu koniowi pociągowemu trzeba zapewnić określone minimum paszy, bo inaczej długo nie pociągnie. Ale bez przesady, żony sobie w tym podziale dóbr nie krzywdowały. A skąd taki wniosek ? Już dwukrotnie zasiadałem w jury konkursu na archiwalne fotografie śląskich rodzin. Obejrzałem bez mała tysiąc zdjęć (najstarsze pochodziły z połowy XIX wieku !) głównie par małżeńskich w różnym wieku. Matka z ojcem, babka z dziadkiem, wujek z ciotką. Na przytłaczającej większości portretów mamy powtarzający się schemat : obok pulchnej, dobrze odżywionej Ślązaczki siedzi wychudzony, zasuszony, zabiedzony mąż. Odwrotnie było ledwie w kilku przypadkach na sto. Może to śmieszne i „nienaukowe”, ale czyż mamy bardziej wiarygodny obraz ludzi z tamtej epoki niż stara fotografia ?
Czy zatem ten wychudzony, eksploatowany, sterany wojnami i pracą Ślązak miał jeszcze coś z życia ? Może przynajmniej odbierał jakąś szczególną zapłatę w małżeńskim łożu ? Gdzie tam... Tutejsza obyczajowość nakazywała kobietom powściągliwość w sprawach seksu. Wspierała je w tym ówczesna medycyna. Niezwykle popularny w śląskich rodzinach leksykon „Hausarzt” (Lekarz domowy) wydany we Wrocławiu w 1905 roku nakazywał „ograniczenie małżeńskiego spółkowania do 2-3 w miesiącu, na pewno nie częściej niż raz w tygodniu”. Po 1922 roku, na polskiej części Górnego Śląska równie popularny był wydany w Katowicach w 1930 roku dwutomowy podręcznik „Lekarz ratujący zdrowie”. Czytamy w nim, że „Żadna kobieta nie powinna w małżeństwie bezwolnie poddawać się zmysłowości męża, tylko pamiętać powinna o swojej godności własnej i swojem zdrowiu.(...) Przeciętnie nie należy częściej dokonywać aktu jak raz na tydzień”.
Ślązaczki godnie wypełniały te zalecenia, oddając się wyłącznie raz w tygodniu w sobotę po kąpieli. Bardziej przezorne wypłacały w sobotę mężowi tygodniowy napiwek, a ów zmorzony piwem rezygnował z obcowania z żoną. Po ukończeniu 35 roku życia, nie później niż koło 40-tki należało męża ostatecznie odstawić od łoża – jeśli ów w ogóle dożył takiego wieku w jako takim zdrowiu.
Zalewanie robaka
Skutki takiej „polityki” domowych matron były opłakane. Poniewierani Ślązacy powszechnie szukali ukojenia w alkoholu. W XIX i XX wieku przez Górny Śląsk przetoczyły się trzy wielkie fale masowego pijaństwa dotykającego niemal wyłącznie mężczyzn – w latach 1830-45, 1870-80 i 1928-35. Pierwszej fali wojnę wypowiedział w 1844 roku piekarski proboszcz ks. Jan Alojzy Nepomucen Fietzek, ogłaszając wielką antyalkoholową krucjatę. W ciągu 2 lat do założonego przezeń Bractwa Trzeźwości wstąpiło ok. 300 tysięcy mężczyzn. Wystarczyło tej energii na 20 lat, potem fala pijaństwa zaczęła się odradzać, co łatwo można było przewidzieć docierając do istoty tego picia. Badania nad zjawiskami masowego alkoholizmu zawsze wskazują na upośledzenie grupy społecznej tym pijaństwem dotkniętej. A daty śląskich plag alkoholowych dość wyraźnie wiążą się albo z datami wojen (1830, 1871) albo wielkich kryzysów gospodarczych (1929).
Współczesne feministki dość często wiążą pijaństwo Ślązaków z przemocą w rodzinie, traktując obie sprawy jak nierozerwalną całość. Wedle ich poglądów Ślązacy bili swoje żony zawsze, gdy pili. To dość pokrętne i niczym nie udokumentowane uogólnienie. Badania, na które powołują się nasze socjolożki, obejmowały wyłącznie osoby żyjące i bazują na ich osobistych wspomnieniach. Nie ma żadnych badań społecznych z lat wcześniejszych, które wskazywałyby na masowe zjawisko przemocy dotykającej śląskich żon. Współczesne opisy rodzinnych horrorów, których sprawcami są ich mężowie, mogą obejmować wyłącznie lata powojenne, kiedy w dorosłe życie wchodziły dzisiejsze 80-latki. Jeśli zatem badania są wiarygodne, to dość łatwo wytłumaczyć masowy wysyp damskich bokserów w śląskich rodzinach po 1945 roku. Jest to data graniczna, od której zaczyna się... wyzwolenie Górnoślązaków spod kobiecej dominacji, a zarazem powolny schyłek śląskiego matriarchatu. Po raz pierwszy od co najmniej dwóch stuleci męska część populacji zaczęła się kształcić, dopominać o prawo samostanowienia, pracować na siebie a nie na swoje matki i siostry.
Niestety, takie wyzwolenie pociąga za sobą niekontrolowaną agresję. Wielekroć w historii, kiedy jakaś warstwa upośledzona nagle zrzucała jarzmo, zawsze występowało zjawisko swoistego odwetu na dotychczasowych ciemiężycielach. Francuska rewolucja popchnęła paryskich sankiulotów do masowego wieszania arystokratów na mostach. Bolszewicy po zwycięskiej rewolucji równie krwawo zemścili się na rosyjskich elitach. Podobnie jak czarni mieszkańcy RPA napadający na białych Afrykanerów po upadku polityki apartheidu. Zawsze jest to wyładowanie własnych kompleksów i poczucia wieloletniego upokorzenia, z tego samego pnia wyrasta fala przemocy w śląskich rodzinach po 1945 roku – ciemiężony dotąd mężczyzna, zrzuciwszy jarzmo matriarchatu, odruchowo szukał odwetu na ciemiężycielkach. Rzecz jest oczywiście naganna i karygodna, ale w świetle znanych procesów społecznych dość łatwa do uzasadnienia.
A dziś ?
Można powiedzieć, że po dwóch wiekach kobiecej dominacji na Górnym Śląsku żyjemy w okresie przejściowym. Matriarchat upadł, co do tego nie ma wątpliwości, lecz mężczyźni okazali się zbyt słabi, by przejąć władzę. Wojen – Bogu dzięki – nie ma, praca się ucywilizowała, więc średnia dożywanego przez mężczyzn wieku zbliża się do długości życia ich partnerek. Alkoholizm dotyka po równo obie płcie, kobieca agresja okazuje się nie mniej groźna od męskiej. Kto więc rządzi tym światem ? Kto dziś jest uprzywilejowany a kto upośledzony. Pytania te wydają się coraz bardziej bezprzedmiotowe : homoseksualizm jest w modzie, nie można więc wykluczyć, że problem odwiecznego konfliktu płci wkrótce stanie się bezprzedmiotowy – także na Górnym Śląsku.
Michał SmolorzPaweł Niewiadomski edytował(a) ten post dnia 09.03.08 o godzinie 22:10