Temat: Rocznica "Żołerzy Wyklętych"
Nie przyznawałem się do niczego
Wtedy ubowiec buciorami nadeptywał mi od tyłu na stopy, miażdżąc mi palce. Ból był straszny. Jeszcze i dziś odczuwa go w nogach i mam trudności z chodzeniem. Oprawca naderwał mi mięśnie w stopach, które się później nie zrosły.
- Przez trzy miesiące w radomskim UB byłem obrabiany na okrągło i zmuszany do przyznania się do wszystkich zarzucanych mi czynów - wspomina Wiktor Wlazło. - Traktowano mnie jako więźnia szczególnie niebezpiecznego. Przez trzy miesiące miałem skute ręce. Sadzano mnie np. na krześle, w oczy świecono mi pięćsetwatową lampą, a za mną stał drugi ubowiec, który mnie bił. Robił to kajdankami. Walił mnie raz z jednej, raz z drugiej strony. Myślałem, że mi mózg eksploduje. Bardzo często najzwyczajniej spadałem z krzesła. Wtedy śledczy pytał ironicznie - co, źle ci się siedzi? - No to postój sobie teraz przy ścianie.- Mogłem stać, ale z rękami skutymi, uniesionymi do góry. Ten drugi oprawca bił mnie wtedy z tyłu i znów przewracałem się na podłogę.
Przesłuchiwany na okrągło
- Przez pierwsze dni przesłuchiwano mnie niemal na okrągło. Do celi odprowadzano mnie tylko na posiłki. Śledczy szedł do domu, a na jego miejsce przychodził następny. Każdy z nich pytał się w kółko - kto należał do twojej bandy? - Wydaj wszystkich, to pójdziesz do celi. - Ja zaś w kółko powtarzałem, że do żadnej bandy nie należałem i już. Repertuar tortur się oczywiście zwiększał. Kazano mi na przykład klękać za szafą pancerną, między którą a ścianą było trochę wolnej przestrzeni, w którą się wciskałem. Wtedy ubowiec buciorami nadeptywał mi od tyłu na stopy, miażdżąc mi palce. Ból był straszny. Jeszcze i dziś odczuwa ból w nogach i mam trudności z chodzeniem. Oprawca naderwał mi mięśnie w stopach, które mi się nie zrosły. Gdy zacząłem już wyć z bólu, to oprawca podnosił mnie, sadzał na krześle i pytał - no, będziesz gadał? - Ja wtedy łapiąc oddech pytałem się - co mam gadać? - On zaś - jak to co masz gadać, mów to, o co pyta cię pan porucznik! - Ja zaś ponownie, że mówiłem przecież, że nic nie wiem. –Wtedy temu ubowcowi opadały ręce.
Chleb ciężki jak ołów
- Był to jakiś prymityw, który śledczemu pomagał w wybijaniu zeznań. Śledczy usiłował mnie też podejść po dobroci. Mówił, że on również był w partyzantce, że mnie rozumie itp. Ja jednak zaprzeczałem, że byłem w jakiejś bandzie. Dodatkową torturą było jedzenie otrzymane w ubeckim areszcie. Przez pierwsze trzy dni w ogóle nic nie jadłem, bo na sam widok tego, co przynosili do celi, chciało mi się rzygać. Wolałem zdechnąć z głodu niż jeść to paskudztwo. Na śniadanie dawali nam kubek czarnej kawy zbożowej i 40 dekagramów chleba czarnego i ciężkiego jak ołów. Był tak twardy, ze nie dawał się ugryźć. Jak go piekli, to musieli dosypywać do niego piachu i pewnie jakichś opiłek. Na obiad każdy dostawał chochlę jakiejś lury, w której pływało parę talarków z buraków pastewnych. Na drugi dzień na obiad była brukiew.
Pastwił się nad więźniami
- Jak zostawało coś w bańce po rozlaniu zupy, to klawisz uderzał chochlą w drzwi i proponował dolewkę. Czasami, jak był w dobrym humorze, to dolewał tym, co chcieli. Zdarzało się jednak, ze dodatkowo się pastwił nad więźniami i demonstracyjnie wylewał te resztki na ich oczach do kibla i mówił - Jak ci mało, to se dosrej, bandyto. - Gdy ja przez trzy dni nic nie jadłem, przyszedł do mnie i zapytał - no, co bandyto, będziesz żarł, bo jak nie, to cię zaraz tak nakarmimy, to na górze będziesz śpiewał, że hej... W trakcie śledztwa do niczego się nie przyznałem. Żadnych dowodów poza bronią, którą przy mnie znaleźli, nie mieli. Broń też zanadto mnie nie obciążała, bo nie byłą moja. Swój pistolet ukryłem, a miałem broń, którą mi dał kuzyn. Ukrywałem się przez jakiś czas. UB szukało mnie u niego i jak nocą podjechali pod jego dom, to on wyszedł przed dom z psem, żeby zobaczyć, kto się dobija do zabudowań. Ubowcy myśleli, że to ja i serią z pepeszy zabili kuzyna i psa. Ja w tym czasie uciekłem za stodołę. Oni mnie nie gonili, bo myśleli, że leżę na podwórku koło psa. W śledztwie powiedziałem, że pistolet dostałem od niego. Wiedziałem, że tego nie będą mogli sprawdzić. Śledczy pytał się wtedy, po co mi ten pistolet.
Śledczy się tylko uśmiechnął
- Odpowiedziałem, że często chodziłem do lasu po chrust, a w nim było sporo wilków. Śledczy się tylko drwiąco uśmiechnął. Spytał mnie jeszcze, dlaczego sfałszowałem dowód osobisty i wyjechałem na ziemie zachodnie. Dranie wiedzieli o wszystkim. Po trzech miesiącach mimo, że do niczego się nie przyznałem, sporządzono przeciwko mnie akt oskarżenia i przewieziono do więzienia w Radomiu. Później odbył się sąd. Jego przewodniczącym był oczywiście Żyd. Jak wprowadzali mnie na salę rozpraw, to podszedł do mnie jakiś przestraszony człowiek i powiedział, że jest moim obrońcą z urzędu. Moja rozprawa byłą krótka. Mówił tylko prokurator. Mój obrońca usiłował się odezwać i coś powiedzieć w mojej obronie, ale jak prokurator zmierzył go swoim wzrokiem i walnął pięścią w stół, to się zamknął i więcej się nie odezwał. Sędzia długo się nie zastanawiał i skazał mnie na trzykrotną karę śmierci! Pierwszą otrzymałem za przynależność do zbrojnej bandy, drugą za nielegalne posiadanie broni, a trzecią za bandyckie napady z bronią w ręku.
Nie wykazał skruchy
- Sędzia zwrócił uwagę, że po zatrzymaniu nie wykazałem skruchy i nie współpracowałem z funkcjonariuszami prowadzącymi śledztwo. W więzieniu najpierw umieszczono mnie w celi ogólnej. Wezwano mnie do naczelnika, który powiedział, że mam prawo pisać prośbę o łaskę do prezydenta Bieruta. Siadłem i napisałem. Później przeniesiono mnie do celi śmierci, w której miałem oczekiwać na decyzję prezydenta. Nie wierzyłem, że będzie ona dla mnie pozytywna. Spodziewałem się raczej, że któregoś dnia wywołają mnie na korytarz i powloką na szubienicę. W owym czasie wyroki na bandytach wykonywano bowiem przez powieszenie. Czekałem w sumie dziewięćdziesiąt siedem dni. Obok celi, w której siedziałem, znajdowały się jeszcze dwie. W jednej na wykonanie wyroku czekał chłopak, mający osiemnaście lat, a w drugiej mój rówieśnik, mający dwadzieścia trzy lata.
Poprowadzili na stracenie
- Któregoś wieczoru po capstrzyku słyszę hałas na korytarzu. Szło ewidentnie kilku strażników. Zatrzymali się przed moją celą. Myślę sobie, no to przyszli po mnie. Okazuje się jednak, że nie. Otworzyli najpierw celę tego 18- latka, wyciągnęli go i poprowadzili na stracenie. Po jakimś czasie przyszli znowu. No, to teraz już po mnie. Tamtego powiesili i pewnie zaraz ja zadyndam. Zabrali jednak drugiego mojego sąsiada i jego powiesili. Rano, gdy wypuścili mnie z celi, zobaczyłem tylko ciuchy tych chłopaków porozrzucane po korytarzu. Mnie zabrali z celi śmierci i przenieśli do celi ogólnej. Dalej jednak nie wiedziałem, co ze mną będzie. Współwięźniowie mnie pocieszali, że skoro mnie przenieśli to nie po to, żeby mnie teraz powiesić.
W ręce kata
- Szczególnie jeden starszy mężczyzna pocieszał mnie, że zostanę jego zięciem i mówił, że ma bardzo ładną córkę. Za parę dni już po wieczornym apelu, który był zawsze o godzinie osiemnastej, strażnik przez drzwi wrzasnął - Wlazło, wyłaź! No, to tym razem już koniec - pomyślałem. Po capstrzyku więźniów wyprowadzali tylko w jednym celu. Zacząłem się żegnać z kolegami i poprosiłem swego niedoszłego teścia, żeby powiedział matce, że na śmierć szedłem bez strachu z podniesioną głową. Po czym wyprostowany stanąłem w drzwiach celi. Gdy klawisz otworzył drzwi spodziewałem się, że za drzwiami będzie stało ich kilku i zaraz mnie pochwycą i zaprowadzą w ręce kata. Był jednak tylko jeden. Trzymał w ręku jakąś kartkę i mówi - Wlazło, podpiszcie! – A co, wyrok śmierci?- spytałem. - Nie, wasza sprawa idzie do ponownego rozpatrzenia.