Wojciech B. Wolny, szukający
Temat: Zamiast wstępu. Moje credo antymotoryzacyjne, czyli skąd...
Niniejsza grupa powstała jako wyraz mej bezsilności wobec panoszącej się wszędzie motoryzacji, wobec ogromu tego straszliwego zjawiska, wobec którego - jako niewiele znacząca i niewiele mogąca jednostka - nie jestem w stanie nic zdziałać, lecz z pewnością nie chcę pozostać obojętnym. Skala i tempo wzrostu liczby samochodów w naszym kraju i na świecie przeraża mnie i każe mi się poważnie zastanowić nad kondycją ludzkiego rozumu i wrażliwości, nad stanem umysłu, lecz przede wszystkim duszy tych wszystkich, którzy samochód mieć chcą, którzy samochód mieć muszą (muszą, nie dlatego, że jest im potrzebny do pracy, tylko po prostu dlatego, że tak wygodniej, że sąsiad ma, że to nie wypada inaczej etc. etc.). Zjawisko to przybrało tak zastraszające rozmiary, że byłbym rad, gdyby ktoś – taka zwykła osoba, nie żaden pasjonat motoryzacji jak Jeremy Clark – raczył objaśnić mi, jakież to motywy kierują obecnymi i przyszłymi posiadaczami samochodów, że od zatrucia powietrza, od coraz większych "korków" (w których sami coraz dłużej stoją), od wyjeżdżonej trawy i zastawionych chodników przedkładają jakieś inne (jakie?) wartości, interesy, racje... Już nie tylko dyrektor czy menadżer w firmie, nie tylko nauczyciel, artysta, sportowiec, majster w warsztacie, ale każdy: robotnik, student, sekretarka, salowa, sprzątaczka – musi mieć samochód! A jeśli nie on(a), to przynajmniej ktoś w rodzinie. Czasem wręcz - w rodzinach zamożnych - tatuś ma jeden samochód, mamusia drugi, a dziecko trzeci. Zresztą ile widzi się na ulicach samochodów, w których jadą dwie osoby, a co dopiero trzy, cztery czy pięć? Z reguły jeden samochód = jedna osoba. Chciałbym zatem zrozumieć to czyste szaleństwo oraz zrozumieć, czy to ja postradałem zmysły, czy "samochodziarze"/kierowcy. Bo jeśli zwariowałem ja, i jeśli nieustannie wzrastająca liczba samochodów jest czymś zupełnie normalnym pomimo szkód środowiskowych, komunikacyjnych i społecznych jakie czynią, to nie pragnę już żyć w takim świecie, nie potrafię. Jeśli natomiast zwariował świat, to zastanawiam się, jakie jest imię tego czorta, co to sprawił... Do dyskusji, rozmowy, wymiany poglądów - wszakże bez inwektyw i obraźliwych, niecenzuralnych sformułowań, bo takie będę natychmiast usuwał - zapraszam zarówno tych co są za, jak i tych co przeciw. A jeśli okaże się, że ludzi myślących podobnie jak ja jest więcej, to może nie skończy się tylko na pisaniu, może będzie można pokusić się o jakieś działanie? A poniżej jeszcze parę przykładów na to, o co mi właściwie chodzi…* * *
Styczeń 2003 roku. Dojazd autobusem (w Warszawie) z domu do pracy zajmuje mi od 25 do 35 minut.
Styczeń 2006 roku. Taki sam dojazd na tej samej trasie, tym samym autobusem zajmuje już od 35 do 45 minut.
Styczeń 2009 roku. Na identycznej trasie (poza okresem ferii itp.) nie da się dojechać w czasie krótszym, niż 55-60 minut.
Czy powodem wciąż wydłużającego się czasu dojazdu do pracy jest starzejący się tabor autobusowy? A może gwałtownie i groźnie zmniejszająca się jakość nawierzchni? Jakieś niekończące się roboty drogowe? Nie. Powodem jest wciąż rosnąca liczba samochodów. Tylko w styczniu 2009 sprzedano w Polsce 26 824 samochody (nowe i używane) (źródło – Samar.pl). A przecież to dopiero początek roku. Można by pomyśleć, że to niewiele, ale przecież to ponad 865 samochodów dziennie! Nawet jeśli założymy, iż ze względu na kryzys sprzedaż spadnie o połowę, to 430 x 334 dni (okres od lutego do grudnia 2009 r.) = 170500 NOWYCH (tylko nowych!) samochodów rocznie (z uwzględnieniem tych sprzedanych w styczniu)!!! Oczywiście nie wiem, czy i do jakiego stopnia istniejący trend wpływa lub wpłynie na zmniejszenie ilości zakupywanych samochodów, ale i tak liczba ta jest zatrważająco wielka. Jakże więc - szczególnie w wielkich miastach, w których liczba samochodów wynosi 600-800 na tysiąc mieszkańców, możemy marzyć o usprawnieniu ruchu? I dlaczego ci, którzy samochodu mieć albo nie chcą, albo - z różnych przyczyn - nie mogą, i w związku z tym poruszają się środkami komunikacji miejskiej, ze względu na wystające godzinami we wciąż gęstniejących "korkach" autobusy (rzadziej tramwaje) ZMUSZANI są przez "samochodziarzy" do coraz wcześniejszego wstawania rano, aby nie spóźnić się do pracy czy szkoły, albo też do coraz większego spóźniania się do pracy czy szkoły? Dlaczego osobom zamkniętym w swych "czterech kółkach" brak elementarnego poczucia pewnej solidarności społecznej, myślenia o innych, czemu nie widzą dalej, niż tylko własna wygoda i szybkość (???????) przemieszczania się? To nie polskie drogi i ulice są za wąskie; zresztą wiadomo, że gdyby nawet Polska dysponowała wszystkimi pieniędzmi świata na modernizację i budowę dróg, to i tak tempo ich przyrostu lub unowocześniania/poszerzania byłoby o wiele wolniejsze, niż tempo przyrostu liczby samochodów (najlepszy naoczny przykład mam u siebie na osiedlu, gdzie w swoim czasie poszerzono ulicę Górczewską, na której w tej chwili znów zaczynają się tworzyć "korki"...). Jak bardzo trzeba być pozbawionym zdolności przewidywania by nie dostrzegać problemu (lub - co gorsza - nie dostrzegać go celowo i świadomie)?
A przecież to dopiero początek, zaledwie wierzchołek góry lodowej.
Ileż to razy, przechodząc ulicą, widziałem porozjeżdżane na błotną maź trawniki, dokumentnie pozastawiane chodniki, szczeliny między samochodem a murem, przez które trzeba się przeciskać? Ileż razy na moim osiedlu montowano barierki lub słupki, uniemożliwiające wjazd samochodom, po to tylko, by kilka tygodni (a czasem nawet kilka dni) później owe barierki czy słupki były bezczelnie... ucięte (sic!) lub wyrwane (sic!), a na "uwolnionej" w ten sposób alejce osiedlowej pojawiły się samochody, skutecznie rozjeżdżające trawniki? Ileż to razy byłem świadkiem zachowań kierowców, świadczących albo o ich bezgranicznej bezmyślności (ale jakim cudem dostali oni w ogóle prawo jazdy?!?), albo – co być może nawet jeszcze gorsze – obrzydliwej bezczelności? Jak parę dni temu, kiedy to pewien "dżentelmen", korzystając z przerwy między słupkami, przejechał sobie między nimi po trawniku (i tak już rozjeżdżonym, bo przed nim zrobiły to setki równie "sympatycznych" właścicieli pojazdów), po czym z pełnym impetem wjechał na chodnik i tam sobie spokojnie zaparkował. Pytam: o co tu chodzi? Co dzieje się (jeśli w ogóle coś się dzieje) w głowach tych ludzi, że za nic mają inny użytkowników dróg, za nic mają pieszych i ich święte prawo do wygodnego użytkowania chodnika (ciekawe jak szybko pojawiłaby się policja – a przy okazji psychiatra – gdyby jakiś pieszy usiadł sobie na samym środku jezdni...), za nic mają estetyczny wygląd miasta, za nic mają przepisy, za nic mają nawet ustawowe i legalne słupki i bariery?
To oczywiste, że nie wszyscy kierowcy tacy są i nie wszyscy tak się zachowują. Jednak ci, którzy tak robią, a jest ich niestety niemało, wystawiają odpowiednie świadectwo WSZYSTKIM pozostałym, i nie trzeba dodawać, że jest to świadectwo jak najgorsze. Czemu musimy znosić ich bezmyślność i/lub bezczelność, czemu żyć musimy w brudnym mieście o gliniastych, błotnistych, porozjeżdżanych trawnikach (a na pewno sytuacje takie zdarzają się nagminnie także poza Warszawą), czemu tak często administracje osiedli naginają się do negatywnej woli kierowców i rozjeżdżone przez nich trawniki zalewają betonem czy asfaltem, żeby SAMOCHODZIKI miały lepiej? I ponawiam pytanie: czemu jest w nich tak mało społecznej solidarności, poczucia, że należy się szacunek innym ludziom, poszanowanie ich woli? Że należy się szacunek przyrodzie? Czemu nie widzą dalej, niż czubek własnego nosa? Czemu brak im odpowiedzialności społecznej? Czemu brak kultury i/lub umiejętności przewidywania?
Te ostatnie pytania sprowadzają mnie do ostatniej, najważniejszej i zasadniczej sprawy, niestety tak bardzo często spychanej na margines, trywializowanej czy uznawanej za demagogię: zatrucia środowiska. Chyba nie trzeba być geniuszem logiki, by – wiedząc, że każdy be z wyjątku pojazd napędzany paliwami kopalnymi emituje do atmosfery dziesiątki szkodliwych substancji – mnożąc ilość tych substancji przez liczbę samochodów dojść do absolutnie zatrważających wniosków!
Daleki jestem od twierdzenia, że samochody to największe i jedyne zło tego świata. Niemniej nie ulega najmniejszej nawet wątpliwości, że ich użytkowanie - a szczególnie ich bardzo częste użytkowanie, jak robi to co najmniej 95% kierowców - wprowadza do atmosfery niewyobrażalne ilości substancji, którymi oddychamy my wszyscy, w tym także oni sami, samochodziarze! I nie ma znaczenia, czy ktoś posiada 30-letnią syrenkę, czy najnowszy model jaguara, ferrari lub rolls-royce’a. Nie ma znaczenia, ponieważ i jedne, i drugie wypuszczają do atmosfery wyziewy z rur wydechowych. Wprost do atmosfery, która chroni naszą planetę i zawiera tlen i azot, niezbędne byśmy oddychali. Nie dziesiątki samochodów dziennie. Nie setki, ani nawet nie tysiące. Miliony, setki milionów, miliardy samochodów (szacuje się, że na świecie jest ok. 2 miliardów samochodów) codziennie zatruwają naszą planetę! Zresztą, po co mówić o miliardach... 26 824 nowych samochodów, zakupionych w Polsce w styczniu 2009 roku uwalnia do atmosfery łącznie prawie 9 ton dwutlenku węgla. Aby osiągnąć taką wartość, każdy z nich potrzebuje w tym celu przejechać około półtora kilometra. Pomyślmy: tylko nowe samochody, zakupione tylko w jednym miesiącu, tylko w jednym kraju, tylko na przestrzeni półtora kilometra i tylko dwutlenek węgla... Teraz natomiast ogarnijmy rozumem, ile jest samochodów na świecie – czy choćby w Polsce – ile kilometrów dziennie każdy z nich pokonuje (nie mówiąc już o staniu w korkach lub bezmyślnym staniu na parkingu z włączonym silnikiem) i jakie inne substancje oprócz dwutlenku węgla wydostają się z rury wydechowej każdego z nich... Ogarnijmy to rozumem, weźmy pod uwagę, że samochodów wciąż przybywa, a może (!!) zrozumiemy, jak bardzo przerażające są to statystyki. I nie mogę się nie zastanawiać dlaczego. Dlaczego na własne życzenie trujemy siebie i innych. Dlaczego nie ma poszanowania dla tych, którzy chcą oddychać powietrzem, a nie obrzydliwą chemiczną mieszanką, niczym w jakiejś komorze gazowej, wydalaną wprost do atmosfery. Kiedy wychodzę z domu do pracy lub z pracy do domu i zanurzam się w ulicach miasta, to wita mnie fetor spalinowych wyziewów, lecących mi wprost pod nos. Lecz cóż z tego? Czy jest choć JEDEN kierowca, którego to obchodzi? Oczywiście, że nie. Bo gdyby obchodziło, gdyby obchodził go inny człowiek (w tym taki, który samochodu nie ma i mieć nie będzie), gdyby obchodziło go środowisko, gdyby wreszcie obchodziła go przyszłość własnych dzieci i wnuków - to nie jeździłby samochodem. Albo jeździłby niezwykle rzadko. Albo wreszcie kupiłby samochód mniej ekonomiczny, ale bardziej ekologiczny, czyli elektryczny. Proszę zrozumieć: NIE MA samochodu proekologicznego. Coś takiego NIE ISTNIEJE. Żadne tam hybrydy, żadne wodory, biopaliwa, katalizatory etc. Owszem, przyczyniają się one do pewnej REDUKCJI szkodliwych emisji, lecz nie do ich całkowitego wyeliminowania! A samochody zaakceptować będzie można jedynie wówczas (i to też wyłącznie z ekologicznego punktu widzenia!), gdy będą napędzane absolutnie czystym paliwem, nie emitującym żadnych spalin i nie wymagającym ładowania jak obecne pojazdy elektryczne. Co ciekawe i zabawne, ale też smutne, taki samochód mógł powstać, a pracował nad nim w latach 30. XX wieku geniusz nad geniusze, czyli Nicola Tesla. I udało mu się: samochód napędzany (jak on to nazywał) "energią eteru", pobieraną – z braku lepszego, technicznego żargonu – z powietrza. Osiągał jak na owe czasy zawrotną prędkość 140 km/h, nie wymagał ładowania, a pracy "silnika" praktycznie w ogóle nie było słychać. Odpadało więc także zatrucie hałasem, towarzyszące współczesnym samochodom. Co się jednak stało z jego wynalazkiem, tego dokładnie nie wiadomo.
Tak, oczywiście, że istnieją zatruwające środowisko fabryki i zatruwające atmosferę samoloty, a także inne pojazdy lądowe, morskie i powietrzne. Różnica jednak pomiędzy tamtymi trucicielami a samochodami (mam tu na myśli oczywiście posiadane prywatnie samochody osobowe) jest zasadnicza: możemy protestować przeciwko budowie czy modernizacji tej czy innej fabryki. Możemy sprzeciwiać się zakupowi nowych samolotów. Etc. Etc. Czasem te nasze protesty przynoszą spodziewany skutek, najczęściej – nie. Ale bez względu na to, czy wywrzemy jakiś wpływ na lokalizację i budowę tych zakładów i tych maszyn czy też nie – ostateczna decyzja nie należy do nas. Z samochodami jest inaczej: to my mamy wolną wolę zakupić samochód lub nie, to do nas należy i od nas zależy decyzja. Niestety, w przytłaczającej większości przypadków nasza wola jest taka jaka jest: partykularne interesy, doraźna przyjemność czy "konieczność", biorą górę nad dobrem ogółu, dobrem wszystkich ludzi (w tym owych kierowców dzieci, wnuków, prawnuków), dobrem przyrody. Kto z ręką na sercu może przyznać, że nie zakupił samochodu nie ze względów finansowych (bo za drogi etc.), lecz dlatego, by nie być jeszcze jedną, kolejną osobą z miliardów, które przyczyniają się do zatruwania środowiska? I kto, z ręką na sercu, może twierdzić, że to, czym oddychamy – szczególnie w dużych miastach – jest jeszcze powietrzem, a nie smrodliwą, przesiąkniętą ołowiem, dwutlenkiem węgla, związkami siarki itp. mieszanką? Och, z jakąż przyjemnością owi kierowcy wyjeżdżają w góry, do lasu, nad jeziora, aby zaczerpnąć "świeżego powietrza"! Wyjeżdżają, oczywista, swoim samochodem! I wtedy, kiedy w okresie wakacyjno-urlopowym wreszcie na kilka tygodni czy miesięcy odkorkowują się ulice i jeździ się wreszcie tak, jak powinno się jeździć zawsze, i kiedy wreszcie powietrze z lekka zaczyna przypominać powietrze, to te wszystkie samochody kierują się w inne części kraju, aby tam trochę posmrodzić (ach, gdybyż to jeszcze tylko o smród chodziło, to pół biedy!).
Mam czasem wrażenie, że ludzie prowadzący samochody (nie wspomnę tu już nawet o tzw. "automaniakach") są w jakimś rodzaju amoku. Albo raczej: letargu. Nie docierają do nich żadne argumenty, ani bardziej racjonalne i wyważone, ani też emocjonalne. Zatrucie środowiska – nieistotne lub nie istnieje, a poza tym inni też trują. Korki na ulicach – kiepskie drogi, dziurawe, za wąskie. Rozjeżdżone trawniki, zawalone chodniki – miasto nie buduje parkingów. Na wszystko zawsze jest gotowa odpowiedź. Jeśli ktoś kupił samochód (lub nosi się z takim zamiarem), to dyskutuje tylko o cenie, osiągach, wygodzie, kolorze karoserii, przyspieszeniu, czasem – z rzadka – o spalaniu paliwa. Ale oczywiście nikt nie zada sobie najmniejszego nawet trudu, by pomyśleć o bardziej globalnych efektach swej decyzji, o tym, czy będzie miał gdzie zaparkować pojazd tak, by było to zgodne z przepisami oraz pewnym, elementarnym poczuciem przyzwoitości. Czy nie wpłynie tym swoim samochodem – jako n-tym pojazdem jeżdżącym po naszych polskich, europejskich i światowych drogach – na jeszcze większą degradację środowiska. Najważniejsze, że ma, ma, ma, ma swój upragniony samochodzik, swoje autko wyśnione, ciepłe, wygodne, pachnące, bezpieczne i szybkie (co – biorąc pod uwagę wciąż rosnące "korki" – staje się niedorzecznością), że dotrze do pracy czy szkoły przed tymi, którzy, czasem na stojąco, "telepać" się muszą transportem miejskim wśród innych, nie zawsze sympatycznych, pasażerów. Ale to raczej mało kogo obchodzi.
Co się stało z ludźmi?