Roman Zawadza

Roman Zawadza Właściciel,
Freelancer, Broker
informacji naukowej

Temat: Nauczyciele i naukowcy - RYSZARD CACH

Z artykułu prof. Adama Łomnickiego („TP” 20) wynika, że mimo licznych zmian w szkolnictwie wyższym, jedno zmianie nie uległo – źródłem problemów uczelni ciągle są adiunkci. Kiedyś byli to adiunkci bez habilitacji, teraz sen z oczu spędzają ci, którzy otrzymali stopień doktora habilitowanego. Problem polega na tym, że chcą oni awansować – w opinii prof. Łomnickiego zbyt szybko.

Przeciętny wiek polskiego profesora znacznie odbiega od średniej w innych krajach. Niedawno czytałem francuskie opracowanie, w którym podkreślano, że tamtejsi młodzi pracownicy nauki w zbyt małym stopniu ponoszą odpowiedzialność za jej kształt. Zbyt wiele czasu upływa bowiem od zatrudnienia młodego człowieka (już po doktoracie!) do momentu, kiedy może on tworzyć własną grupę badawczą. A przecież we Francji średni wiek profesora to 52 lata, czyli mniej więcej połowa tamtejszych profesorów tego wieku nie przekroczyła! We Francji de facto nie ma tytułu profesora; zostaje się nim w momencie powołania na to stanowisko na uniwersytecie. Wcześniej trzeba jednak – choć i to nie jest stopień naukowy – przejść habilitację. A przecież trudno zarzucić Francuzom, że ze względu na brak tytułu profesora poziom ich uczelni jest niższy niż w Polsce.

Na mocy obowiązującej nas ustawy uczelnie mogą powoływać doktorów habilitowanych na stanowisko profesora nadzwyczajnego. Ma to odmłodzić kadrę samodzielnych pracowników nauki – wszak adiunkt, niezależnie od tego, że posiada stopień doktora habilitowanego, jest wciąż pracownikiem pomocniczym. Rezygnacja z tego uprawnienia cofa nas do sytuacji sprzed 1990 r.
Do tytułu profesora dochodzi się w Polsce dość późno. Z raportu prof. Kacpra Zalewskiego wynika, że tytuł profesora fizyki uzyskuje się średnio w 52 roku życia! W takim razie jaka jest średnia wieku samodzielnej kadry naukowej w Polsce? Tu nie chodzi o statystykę. Chodzi o to, by w gremiach decydujących o przyszłości badań naukowych i dydaktyce zasiadało jak najwięcej młodych pracowników naukowych. Tymczasem – niezależnie od habilitacji – pozycja adiunkta na uczelni jest ciągle słaba. Dopiero stanowisko profesora nadzwyczajnego daje odpowiedni prestiż i możliwość działania. Oznacza także większą odpowiedzialność.

Pogląd, że powoływanie doktorów habilitowanych na stanowisko profesorskie obniża prestiż i poziom naukowy uczelni, jest błędny. Habilitacja daje pracownikowi wszystkie profesorskie uprawnienia poza jednym – bez tytułu naukowego nie można opiniować wniosków o nadanie tego tytułu. Doktor habilitowany może natomiast promować doktorów, pisać recenzje prac doktorskich i habilitacyjnych, prowadzić wykłady i seminaria, zasiadać w radzie wydziału, kierować zakładem naukowym, a nawet uczelnią. W jaki więc sposób doktor habilitowany na stanowisku profesora nadzwyczajnego obniża poziom i prestiż wydziału?

Prof. Łomnicki powtarza wielokrotnie, że ilość stanowisk profesorskich jest ograniczona – to kolejne dyskusyjne stwierdzenie. Na uczelni ograniczona jest ilość funkcji, a nie ilość stanowisk. Liczbę nauczycieli akademickich ogranicza, co najwyżej, ilość zadań uczelni. Ta z kolei zależy od ilości studentów, ale nie można tego sprowadzić do zwykłego parametru, np. liczby studentów wydziału na jednego nauczyciela akademickiego. Nie rozumiem więc, co ma na myśli prof. Łomnicki, pisząc o ilości stanowisk profesorskich, którymi uczelnie dysponują.

Z ustawy o szkolnictwie wyższym wynika, że liczbę stanowisk profesora zwyczajnego i profesorów nadzwyczajnych, na które uczelniom przyznawane są środki finansowe, określi Rada Główna (Art. 42). W 1991 r. Radu Główna postanowiła nie wprowadzać żadnych ograniczeń ilości stanowisk profesora dla osób posiadających tytuł. Postanowiła również, że ilość stanowisk profesora nadzwyczajnego zajmowanych przez osoby bez tytułu naukowego może być większa co najwyżej o 1/5 od liczby stanowisk zajmowanych przez profesorów posiadających tytuł naukowy na określonym kierunku studiów w uczelni. Co ważne; i ustawa, i uchwała Rady Głównej mówią o liczbie stanowisk profesorskich, na które uczelniom przyznawane są dotacje z budżetu państwa.

Tymczasem art. 42 ustawy (i odpowiadająca mu uchwała Rady Głównej) od wielu lat nie jest realizowany przez Ministerstwo Edukacji Narodowej. Kwoty dotacji budżetowej wyliczane są przez MEN wg algorytmu, który nie uwzględnia stanowisk zajmowanych przez nauczycieli akademickich, a bierze pod uwagę ilość pracowników posiadających stopnie naukowe i tytuł naukowy profesora. Doprowadziło to w praktyce do likwidacji stanowiska asystenta. Wadą algorytmicznego sposobu liczenia dotacji jest to, że jej podstawą jest kwota, którą dysponuje MEN, a nie rzeczywiste potrzeby uczelni wynikające ze struktury zatrudnienia. MEN ustala przedziały miesięcznego wynagrodzenia na poszczególnych stanowiskach, ale środki, jakie przekazuje uczelniom, pozwalają kształtować płace jedynie w dolnych granicach tzw. widełek. W ten sposób adiunkt po habilitacji otrzymuje pobory o ok. 15% wyższe, co oznacza wzrost o ok. 220 zł brutto. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że habilitacja oznacza najistotniejszy w karierze wzrost kwalifikacji, kwota ta jest śmiesznie niska.

Prof. Łomnicki ma rację: awansowanie doktorów habilitowanych na stanowiska profesorskie obniża wynagrodzenia innych pracowników. Gdyby się tym kierować, to z punktu widzenia finansowych interesów uczelni wszelkie awanse są szkodliwe; najbardziej korzystnym byłoby zatrudnianie osób z tytułem naukowym na stanowisko adiunkta. To jest oczywiście niepoważne, ale sytuacja taka jest teoretycznie możliwa. Ustawa bowiem pozwala, a nie nakazuje zatrudniać osoby z tytułem naukowym na stanowisko profesora. W dotacji ministerialnej nie ma specjalnych funduszy na awanse pracownicze. Każda habilitacja zwiększa wprawdzie parametr algorytmiczny, ale nie wiadomo o ile. W efekcie na mojej uczelni wzrost miesięcznego wynagrodzenia nauczycieli akademickich jest niższy od poziomu inflacji. Dlaczego jednak mamy leczyć objawy choroby, a nie jej przyczyny? Zamiast walczyć z adiunktami, lepiej by senaty i rektorzy domagali się od MEN takiego systemu finansowania, który umożliwi awanse i aktywną politykę kadrową.

Jednym z celów polityki kadrowej, a co za tym idzie również płacowej, jest zachęcanie pracowników do lepszej pracy, podnoszenia kwalifikacji, podejmowania dodatkowych zadań. Czy cele te są u nas realizowane? Habilitacja wymaga wielu lat rzetelnej pracy. Jeśli jej efektem ma być tkwienie na tym samym stanowisku z niewielkim tylko wzrostem wynagrodzenia, to trudno o odpowiednią mobilizację. Poziom wynagrodzeń na uczelniach jest ciągle żenująco niski. Doktorzy habilitowani, a więc wysokiej klasy specjaliści, zarabiają często mniej niż sekretarki w urzędach samorządowych. Czy w tej sytuacji można dziwić się presji na awans? Rada, by zmienić uczelnię, jest dobra, jeśli komuś chodzi tylko o karierę i lepsze zarobki. Tymczasem przeniesienie się na inną uczelnię, szczególnie w przypadku nauk eksperymentalnych, oznacza utratę warsztatu naukowego i poprzestanie na zwykłej „belferce”.

Drabina kariery akademickiej w Polsce jest słabo nachylona i posiada niewiele szczebli. Niezależnie od osiągnięć latami tkwi się na tym samym, marnie opłacanym stanowisku, a zdobycie kolejnego stopnia naukowego nie gwarantuje awansu. Możliwość różnicowania wynagrodzeń w ramach tzw. widełek nie zdaje egzaminu. Po pierwsze, uczelnie są zbyt ubogie. Po drugie, nie ma jasno określonych szczebli i kryteriów takiego różnicowania. Po trzecie, brak nam bądź chęci, bądź umiejętności rzetelnej oceny dokonań pracownika. Jak pisze prof. Łomnicki, „już kilkadziesiąt lat temu zauważono, że nie wszyscy posiadacze stopnia doktora i stanowiska adiunkta nadają się na nauczycieli akademickich”. To prawda – tyle, że nic z tego nie wynika. Istnieje ustawowy obowiązek oceniania pracowników i możliwość zwolnienia tych najsłabszych. Czy chcemy i umiemy dokonywać takich ocen? Czy wyciągamy z nich konsekwencje?

Na każdej uczelni są profesorowie, których zajęcia dydaktyczne pozostawiają wiele do życzenia. Dlaczego są profesorami? Bo – niezależnie od deklaracji ustawowych – o tytule decydują osiągnięcia naukowe. Kariery akademickie znacznie łatwiej robią ci, którzy koncentrują się na własnych badaniach, a nauczanie traktują jako uciążliwy dodatek. Doktor habilitowany powołany na stanowisko profesora wie, że jeśli w okresie pięciu lat nie wystąpi o tytuł naukowy, to może zostać cofnięty na stanowisko adiunkta. Każdy, kto rozsądnie myśli, unika więc prowadzenia trudnych i czasochłonnych zajęć, pełnienia funkcji, a koncentruje się na pracy badawczej. Czy rzeczywiście o to chodzi?
Mimo braku takiego wymogu ustawowego, wypromowanie doktora jest warunkiem niezbędnym dla uzyskania tytułu profesora. Z kolei ustawa o szkolnictwie wyższym obowiązek kształcenia młodej kadry naukowej nakłada nie na adiunktów, a na profesorów (art. 99 pkt 3). Rezygnując z mianowania doktorów habilitowanych na stanowisko profesora nadzwyczajnego oczekuje się więc, by adiunkt wykazał się czymś, co do jego ustawowych obowiązków nie należy.
Model kariery akademickiej powinien być skutecznym narzędziem polityki kadrowej i płacowej. System awansów na uczelniach powinien różnić się od tego w placówkach badawczych. Awans powinien być w dużym stopniu wynikiem przydatności pracownika dla toku dydaktycznego. Nauczyciel akademicki to przecież nie tylko naukowiec, ale także nauczyciel.

Ryszard Cach


Dr hab. Ryszard Cach jest fizykiem, profesorem nadzwyczajnym w Uniwersytecie Wrocławskim i zastępcą Dyrektora ds. Dydaktycznych w tamtejszym Instytucie Fizyki Doświadczalnej.