Temat: Doktorant w maśle
Moim zdaniem jest to kolejny tekst krążący wokół różnych
tematów, nie dotykający sedna sprawy, sprzeczny sam ze sobą
i zwiększający bałagan. Nie rozumiem, po co w ogóle powstają
takie teksty.
Z jednej strony zgadzam się, że "Doktoryzowanie się staje
się w Polsce masowe". To jest problem, bo faktycznie stopień
doktora przestaje coś znaczyć. Z drugiej strony, autor tekstu
wskazuje, że "Właśnie po to, by szerzej otwarły się drzwi do doktoratu,
zrezygnowano z zatrudniana magistrów na stanowiskach asystenckich
i utworzono studia doktoranckie", tym razem jako kontrargument
dla doktorantów. Przecież to chyba właśnie wpływa na masowość
doktoryzowania?
"Oczekiwanie, że doktorant będzie cieszył się pełnią praw pracowniczych,
jest nieskromne i egoistyczne. Gdyby miało tak się stać, wydatki państwa
i uczelni na jednego doktoranta bardzo by wzrosły". Właściwie
o co chodzi? Studia doktoranckie potrafią być bardzo upokarzające,
z drugiej strony praca też. Drugie zdanie sugeruje, że doktoranci
są i powinni zostać, że tak to ujmę, tanią tandetą. Zwracam uwagę,
że za dobre ZAWSZE trzeba zapłacić, ale potem ma się coś z tego,
a na tanią tandetę po prostu wywala się pieniądze w błoto. Jak się
podsumuje, to wychodzi, że dobre jest tańsze.
"Miałem stypendium (warte nieco więcej niż dzisiejsze tysiąc złotych),
miałem z żoną pokoik w akademiku. Miałem się jak pączek w maśle".
W porządku, cieszę się. Ja kończąc doktorat miałem żonę, dziecko
i mieszkanie z kredytem. Za samo stypendium bym w życiu
nie przeżył. Od samego początku studiów doktoranckich pracowałem
na pół etatu albo więcej. Może chcąc założyć rodzinę w takim wieku,
żeby dziecko nie mówiło do mnie "dziadku", mam inne oczekiwania,
niż według autora powinien mieć doktorant. Autor zwraca uwagę na
tak jakby zachłanność doktorantów: "Zawsze chcieli, by (...) wypłacano
im stypendia zbliżone wysokością do pensji młodych wykładowców".
Po pierwsze, autor sam wskazał, że dla dobra doktorantów nie zatrudnia się
asystentów, czyli trochę jakby wpycha się doktoranta na być może
za niskie stanowisko. Po drugie, z tego co widzę, człowiek w wieku 25-35 lat
potrzebuje pieniędzy o wiele bardziej, niż pod koniec kariery, kiedy to,
według modelu, który wydaje się przebijać między wierszami tekstu,
wreszcie ma szanse je zobaczyć.
W obecnym układzie status materialny doktoranta zależy, wydaje mi się,
w dużej części od zwykłego szczęścia, a niekoniecznie od kwalifikacji.
Są zakłady/katedry, gdzie doktoranci mają stypendium i koniec.
W mojej branży stypendium doktoranckie jest około 4-5 razy niższe,
niż zarobki w przemyśle osiągalne w czasie studiów doktoranckich
- w moim przypadku na ich końcu, ale znam takich, którzy tyle wyciągnęli
zaraz po studiach magisterskich. To raczej zniechęca zdolnych ludzi do poważnego podjęcia pracy naukowej, a wtedy stypendium staje się pieniędzmi
wyrzuconymi w błoto. Są jednak zakłady obrotne, które mają sporo
projektów badawczych i w takich doktorantom udaje się wyciągać
czasem i pięciocyfrowe wynagrodzenie. Pytanie tylko jak młody człowiek
ma zgadnąć gdzie warto się zaczepić i jak zakład ma wiedzieć kogo
warto wziąć? Chociaż, dla zakładu to chyba wszystko jedno, najwyżej
będzie miał nową/nowego sekretarkę/sekretarza.
Wydaje mi się, że z tekstu wynika coś w rodzaju "jak dają,
to bierz stypendium i nie przeszkadzaj, inni mają gorzej, a ty
rób te swoje fanaberie". Sądzę, że tego typu teksty są wręcz
szkodliwe, gdyż bałaganią i zaciemniają sedno sprawy. Doktorat
jest z założenia pracą naukową. Jak się okazuje, ludzie wcale
nie uważają, że praca naukowa ma być pracą w normalnym tego słowa
znaczeniu. Wtedy rzeczywiście staje się fanaberią, za którą
nie warto płacić. Teraz idąc na studia doktoranckie zakłada się,
że za kilka lat podsumuje się to jakąś pracą twórczą. W ten
sposób dochodzimy do sytuacji, w której twórczość wszelaka
odbywa się "na siłę", a nie dlatego, że ktoś ma coś ciekawego
do powiedzenia. Wyjątkowo dziwne jest podejście do wynagrodzenia
doktoranta. Przy takim układzie, wcale się nie dziwię. Prawdę
pisząc, gdybym mógł poustawiać całą naukę po swojemu, w ogóle
bym zlikwidował studia doktoranckie, gdyż moim zdaniem zbyt
wiele jest w nich fikcji, aby mogły przynosić opłacalne rezultaty.
Ale wymagałoby to zapewnienia najpierw, żeby uczelnie musiały
mieć rezultaty swojej pracy - żeby stały się naprawdę centrami
badawczo-rozwojowymi, a nie tylko fabrykami dyplomów. To by zapewniło
dbałość o kadrę i warunki dla niej. Tylko jak to osiągnąć?
Pominąłem jedną rzecz, która rzuciła mi się w oczy podczas
lektury - z tekstu wyłania się obraz doktoranta jako, swego
rodzaju, może nie aż żula, ale na pewno bezrobotnego obiboka.
Na podstawie niektórych fragmentów tekstu ma się wrażenie,
że bycie doktorantem nie jest żadną wartością, każdy może nim zostać
ot tak. Czy przypadkiem wpuszczanie takich ludzi na uczelnie nie jest
praktyką godną potępienia?
Adam Rudziński edytował(a) ten post dnia 26.09.10 o godzinie 11:05