Temat: 10 powodów dla zatrudniania doktorów : 1) WYJŚCIE POZA...
Chciałbym zauważyć, że dyskusja toczy się wokół źle postawionego problemu
i z góry stwierdzę, że dotyczy to też zapowiedzianych następnych 9 wątków.
Pozwolę sobie "zmaterializować" też niektóre głosy, które już się pojawiły.
Intencje cytatu przytoczonego przez Panią Justynę są oczywiste.
Widać, że doktorat jednak cieszy się pewnym prestiżem, a Renault
robi sobie swego rodzaju reklamę zwracając uwagę na doktorów w swojej kadrze.
Oczywiście każdy, kto zna nieco lepiej tematykę wie, że zatrudnianie pracowników
uczelni oznacza dostęp do publicznych pieniędzy, więc de facto wcale
nie musi chodzić (tylko) o ich kwalifikacje, ale to inna sprawa.
Proszę zauważyć, że na tym poziomie ogólności równie dobrze można wymieniać
"10 powodów, dla których nie należy zatrudniać doktorów" albo "10 powodów,
dla których lepiej mieć kota, niż prowadzić interesy" i w nieskończoność
argumentować, że tak, albo że nie. Mówiąc inaczej, trudno w ogóle takie
powody uznać za zdania logiczne, ze względu na zbyt małą precyzję założeń.
Tak samo, jak nie można bezkrytycznie zgodzić się z tym, że "Słońce jest żółte"
- czasem wyraźnie widać, że jest czerwone lub pomarańczowe. A co w nocy? ;)
W ogólności, powodów, dla których warto zatrudnić kogoś na jakimś stanowisku
wymieniłbym dokładnie 2 (słownie: dwa). Pierwszy z nich wynika zresztą
z wypowiedzi, które padły w tym wątku i to "z obydwu stron": kwalifikacje
tego kogoś odpowiadają wymaganiom stanowiska. Po drugie: oczekiwania
tego kogoś nie wykraczają poza wszystko oferowane przez stanowisko.
Żeby bardziej szczegółowe rozważania miały sens, niezbędne są dodatkowe
założenia.
I tak, umiejętność "wyjścia poza utartą ścieżkę", która ma cechować osoby
ze stopniem doktora, jest niewątpliwie plusem, ale TYLKO na stanowiskach,
które takiej umiejętności wymagają. Większość roboty na świecie to jednak
swego rodzaju "machanie łopatą" i owszem, dobrze jest mieć do nich głowę,
nawet otwartą, ale miejsce tej głowy jest blisko ziemi, a nie w chmurach.
Wychodzenie poza ścieżkę najczęściej jest niepotrzebne. Jeżeli jeszcze
dochodzi tutaj u pracownika "pasja", to dodatkowo może być to dla niego
męczarnia. Zatem, siłą rzeczy dalsza dyskusja ma sens tylko wtedy,
gdy dotyczy jednego z bardzo nielicznych stanowisk, które wiążą się
z potrzebą nawet nie tyle szukania, co wymyślania nowości. Dla takiego
stanowiska omawiana cecha jest niezbędna "z definicji", ale wcale
nie dotyczy to całej oferty "świata przemysłu".
Po drugie, kwestia samego doktoratu i jego znaczenia. Teoretycznie
doktorat oznacza, że ktoś posiadł zdolność do pracy o charakterze
naukowym i sporą wiedzę w swojej dziedzinie, na tyle dużą, aby
móc podzielić się ze światem jakimś nowym spostrzeżeniem, które
stanowi postęp wobec poprzedniego stanu wiedzy. Gdyby tak było,
to faktycznie, pracodawca widząc kogoś z doktoratem w zakresie
obejmującym swoją działalność miałby jakiś sygnał, że ta osoba
ma już doświadczenia w tej dziedzinie i zna się na niej. Problem
w tym, że już sam system "produkcji" doktoratów nie gwarantuje
takiej wymowy stopnia naukowego. Spodziewałbym się, że doktorat
pisze się wtedy, kiedy ma się coś do powiedzenia, czyli wtedy,
kiedy dysponuje się odpowiednio "dojrzałymi" wynikami pracy
o charakterze naukowym. Tymczasem, u nas idzie się na studia
doktoranckie z założeniem, że za 4-5 lat będzie się miało
coś do powiedzenia. To sprzyja sytuacji, w której broni się
coś "na siłę". Tematyka rozprawy potrafi w bardzo dużym stopniu
(nawet 100%) być zadana przez promotora, co może prowadzić do tego,
że doktor nie tyle wyszedł poza ścieżkę, co został za nią
wypchnięty. Uważam też za bardzo istotne to, że status
doktoranta nie jest dobrze sprecyzowany i to głównie w sensie
finansowym, a nie formalnym. Chodzi mi o to, że doktoranci
albo: (a) idą do pracy, a doktorat jest robiony niejako "na boku",
nawet, jeżeli ta praca to głównie (ale nie tylko!!!) projekty
na uczelni - wtedy żyją jak "normalni" ludzie, ale cierpi jakość
ich doktoratu, albo: (b) zaniedbują pracę zawodową, co niejako wydłuża
ich byt jako dzieci swoich rodziców, przez co potem mogą okazać się
o wiele mniej dojrzali, niż ich koledzy z podstawówki, którzy
skończyli szkoły zawodowe i w wieku około 30 lat już zazwyczaj
są rozsądnymi rodzicami z dużym stażem. Doktorat miałby jasne
i zdecydowanie pozytywne znaczenie, gdyby powstawał wskutek
spostrzeżeń zebranych w trakcie pracy typowo zawodowej (także
takiej na uczelni), ale u nas tak się nie zdarza, a przynajmniej
rzadko. Nawet na przykładzie tego wątku widać, jak różnie różne
osoby oceniają "doktorskość". Mi się wydaje, że doktorzy mają
tendencje do silnej "polaryzacji" - albo sa naprawdę świetni,
wszystko umieją lub w potrzebie wymyślą jak coś zrobić, albo
umieją tylko gadać. Dlatego nie wystarczy zastanawiać się,
czy dobrze jest zatrudniać doktora, ale należy jeszcze doprecyzować
jakieś szczegóły, którymi się on charakteryzuje i które pozwolą
stwierdzić, jak bardzo bliski jest "idealnej" sylwetce.
Już w oderwaniu od samego cytatu, jedną z cech, które padały w dyskusji
jako te, których rozwój ma umożliwiać praca nad doktoratem,
są zdolności/umiejętności kierownicze. Z tym się zdecydowanie nie zgodzę.
Dobry kierownik przede wszystkim umie dobrze zaplanować pracę zespołu,
a potem (w miarę możliwości) nagradzać za jej wykonanie i "smagać
biczem" maruderów. Na uczelniach nie ma miejsca na rozwój takich
umiejętności. Często kierownicy projektów mają ręce powiązane polityką,
a co dopiero doktoranci, których traktuje się jak dzieci.
pozdrowienia
Adam
Adam Rudziński edytował(a) ten post dnia 21.11.10 o godzinie 16:48