Temat: Mój kolega na Bałtyku
Gdzieś tam w innych wątkach, wypowiadało się kilka osób o patentach żeglarskich. Padały złote myśli, typu:
- są potrzebne;
- bez, to się pozabijają;
- armagedon.
Ktoś retorycznie pytał o to, dlaczego patenty uważam za złe, etc.
Wątek się zmienił, przedmiot opatentowywania też i co widzimy? "Idiotyzmy urzędników" oraz pełne zrozumienie bezsensu patentowania.
Hmmm, to coś co jest potrzebne do zniszczenia, rozwalenia, zabicia i pogruchotania (o bolesnym przypierdzieleniu nie wspomnę:), to energia kinetyczna poruszającego się ciała.
Policzmy dla jachtu o masie 2 tony i szybkości 10 km/h (5,4kn) i porównajmy to z modelem o wadze 45 kg latającym sobie z prędkością 150 km/h.
Jak by nie liczyć te dżule, to wychodzi, że model posiada
pięciokrotnie większą energię rozpierduchową. Gdy samolocik-zabawka czegoś dotknie swym dziobem, to armagedon (
ten z innych wątków, w których piano o potrzebie istnienia pozwoleń na żeglowanie) może być pięciokrotnie większy...
I Wy uważacie, że lotnicze urzędasy nie działają dla Waszego dobra?! :-) Nie chronią Was od nagłej śmierci nadchodzącej z nieba?!
Statystyki mówią, że w skali świata, więcej jest wypadków śmiertelnych w krykiecie niż w żeglarstwie!!!
Wszystko powyższe napisałem, żeby pokazać subiektywizm w ocenie zagrożeń. Tak samo bezpatentowe żeglarstwo jak i modelarstwo tudzież kajakarstwo nie stanowią realnego niebezpieczeństwa dla osób postronnych (i niepostronnych też) ale nasze opiekuńcze państwo chce na siłę nas uszczęśliwić, wprowadzać ograniczenia, licencje, patenty i pozwolenia, a Wy dajecie mu na to przyzwolenie. Szkoda, że w żeglarstwie to przyzwolenie na ograniczanie jest największe... :-(