Jerzy M.

Jerzy M. Problematyka MSP,
dotacje
UE,projekty,Prince2
Practitioner

Temat: Czy ćwiczenia fizyczne mogą odchudzić? Spojrzenie...

Nasilającą się niemal od 50 lat epidemię otyłości coraz wyraźniej charakteryzuje pewien paradoks: im „bardziej” wiemy, dlaczego tyjemy, tym więcej mamy otyłych. Jak to możliwe, skoro rozwiązanie problemu jest, zdaniem ekspertów, tak dobrze znane i dziecinnie proste: wystarczy „mniej jeść i więcej się ruszać”? Jak to zwykle bywa, w opinii fachowców teoria jest dobra, tylko ludzie jacyś trefni. Ciągle coś pokątnie jedzą, na siłownię nie sposób ich nawet wołami zaciągnąć, a do tego bezczelnie ignorują opinie zatroskanych ich losem specjalistów. Ale czy na pewno? Kolejne badania i obserwacje pokazują, że ani ograniczenie spożycia kalorii, ani zwiększenie ich wydatkowania przez aktywność fizyczną wcale nie skutkuje utratą zbędnych kilogramów, przynajmniej nie w długiej perspektywie. Co więcej, nigdy w historii nie udało się tych postulatów naukowo dowieść. Od swoich narodzin oparte pozostają one na domysłach wywiedzionych z opacznie rozumianych, choć zawsze prawdziwych, praw fizyki. Spójrzmy zatem bliżej na historię i skuteczność koncepcji „odchudzania przez sport”.

Zanim przejdziemy do sedna sprawy, pragniemy zrobić jedno fundamentalne zastrzeżenie: sport, uprawiany rekreacyjnie, ma na człowieka bardzo korzystny wpływ. Podnosi sprawność fizyczną, poprawia zdrowie psychiczne i fizyczne, oraz (prawdopodobnie) pomaga zapobiegać wielu schorzeniom (oprócz tych, które sam wywołuje wskutek kontuzji i przeciążeń). Nie zmienia to jednak faktu, że zwiększony wysiłek fizyczny, traktowany jako sposób na odchudzanie, czy choćby zapobieganie gromadzeniu się zbędnych kilogramów, okazał się całkowicie nieskuteczny, a w niektórych przypadkach nawet przeciwskuteczny.

Na początku przytoczmy obserwację, że np. w USA, Europie i innych „krajach rozwiniętych” otyłość występuje najczęściej wśród populacji biednych, które nie tylko muszą pracować więcej niż bogaci, ale na dodatek wykonują przeważnie ciężkie prace fizyczne. Zjawisko to jest samo w sobie bardzo ciekawe, ponieważ zadaje kłam lansowanej od wielu lat tezie, że otyłość jest skutkiem „obżarstwa” rozumianego jako spożycie kalorii przekraczające zapotrzebowanie energetyczne organizmu. Otyłość występuje bowiem często wśród skrajnej biedoty, która nawet gdyby chciała się „obżerać”, to nie ma za co. Problemem w tych populacjach jest głód i niedożywienie, któremu paradoksalnie, towarzyszy otyłość, zwłaszcza wśród kobiet. Co więcej, historia pokazuje, że w obrębie tych samych populacji otyłość pojawia się często jako skutek zubożenia i braków pożywienia. Również i ta obserwacja stoi w oczywistej sprzeczności z obowiązującą teorią, która zakłada, że tyjemy w następstwie bogactwa i nadmiaru łatwo dostępnych pokarmów. Zostawmy jednak ten aspekt na boku, powrócimy do niego w odrębnym artykule.

Oprócz ludzi otyłych, instytucje odpowiedzialne za walkę z otyłością winą za nią obarczają wszechobecne restauracje typu fast-food, które oferują milionom zabieganych ludzi tanie, szybkie i smaczne „jedzenie śmieciowe”. Jednak należy zauważyć, że problem otyłości, przynajmniej w USA, wystąpił na długo przed pojawieniem się w tym kraju sieci McDonald’s czy KFC. Kiedy w 1934 roku młoda niemiecka lekarka, Hilde Bruch, osiedliła się w Nowym Jorku, nie mogła wyjść ze zdziwienia jak wiele amerykańskich dzieci jest otyłych. Jak pisała lekarka, amerykańskie pociechy były „naprawdę otyłe, i nie chodzi tylko o dzieci w szpitalach i klinikach, ale również o te na ulicach, w metrze i w szkołach”. Zwróćmy uwagę, że w latach 30-tych nikt nie słyszał jeszcze o „super powiększonych” porcjach fast-foodów (ang. supersized) czy wysokofruktozowym syropie kukurydzianym (HFCS), o Internecie i grach wideo nawet nie wspominając. Co więcej, rok 1934 to okres Wielkiej Depresji, czyli czas przenośnych kuchni wydającym biednym Amerykanom zupę, era kolejek po chleb i niespotykanego w USA bezrobocia. Mamy zatem kolejny przykład na to, że otyłość związana może być wręcz z „niedożywieniem”, a niekoniecznie z „obżarstwem”.

Innym, powszechnie lansowanym (np. przez WHO) wyjaśnieniem przyczyn epidemii otyłości ma być domniemany fakt, że od kilku dziesięcioleci nasz tryb życia staje się coraz bardziej „siedzący”. Ma to oznaczać, że nie tylko coraz więcej jemy, ale również coraz mniej „się ruszamy” – za dużo jeździmy samochodami, zbyt długo gapimy się bezczynnie w nasze telewizory, komputery i tablety, zamiast aktywnie, np. na siłowni, spalać spożywane w nadmiarze kalorie. Brzmi logicznie. Aż żal, że to nieprawda, przynajmniej nie w USA, gdzie problem otyłości jest chyba największy na świecie. W kraju tym wybuch epidemii otyłości zbiegł się w czasie z wybuchem „epidemii aktywności fizycznej”, z wysypem klubów fitness, siłowni i innych obiektów sportowych, do których masowo zaczęli uczęszczać Amerykanie zmotywowani obietnicą, że dzięki temu pozostaną piękni i zdrowi.

Do lat 70-tych XX w. tylko nieliczni wierzyli, że „wylewanie potów” na siłowni lub bieganie w parku ma związek z właściwą wagą ciała. Jak pisali William Bennet i Joel Gurin w książce pt. The Dieter’s Dilemma (1983), jeszcze w połowie lat 70-tych „było czymś zadziwiającym, widzieć ludzi biegających po ulicy w kolorowym odpowiedniku bielizny”. Od tego czasu wszystko się zmieniło. Już w 1977 roku „New York Times” opisywał „eksplozję aktywności fizycznej” w USA. Starą tzw. wiedzę powszechną, zgodnie z którą ćwiczenia fizyczne są dla ludzi „niekorzystne”, pogląd panujący jeszcze w latach 60, zastąpiło nowe przekonanie, iż wyczerpujący wysiłek fizyczny jest warunkiem dobrego zdrowia oraz smukłej sylwetki. W roku 1980 „The Washington Post” donosił, że aż 100 milionów Amerykanów uczestniczy w ogólnonarodowej „rewolucji fitness”. Według gazety jeszcze dekadę wcześniej uznano by tych wszystkich ludzi za „świrów”. „Jesteśmy świadkami jednej z ważniejszych zmian społecznych dwudziestego wieku”, pisała gazeta.

Rosnąca fascynacja Amerykanów aktywnością fizyczną przejawiła się na przykład tym, że zyski obiektów fitness wzrosły z 200 milionów dolarów w 1972 roku do 16 miliardów w roku 2005. W 1962 roku w Maratonie Bostońskim uczestniczyło tylko nieco ponad 300 osób, podczas gdy w roku 2009 wzięło w nim udział aż 26 tys. kobiet i mężczyzn. Z kolei w 1970 roku Maraton Nowojorski zgromadził zaledwie 137 uczestników, ale w roku 1980 ta liczba wzrosła już do 16 tys., a w 2009 pobiegło w nim aż 39 tys. biegaczy (choć zgłosiło się prawie 60 tys.). Tylko w 2009 roku w USA zorganizowano ponad 400 biegów maratońskich, nie wspominając już o niezliczonych półmaratonach, 50 ultramaratonów i innych biegach. Czy dane te na pewno dowodzą „epidemii bezruchu”?

Niestety wbrew zapowiedziom ta prozdrowotna „rewolucja” nie wyszczupliła Amerykanów. A przecież powinna, jeśli prawdą jest, ze siedzący tryb życia tuczy, a aktywność fizyczna pozwala schudnąć. Co więcej, zmiana nawyków nie tyko nie zapobiegła epidemii otyłości, ale zbiegła się w nią w czasie do tego stopnia, że nasuwają się podejrzenia, czy aby się do niej nie przyczyniła. W każdym wypadku efekt jest taki, że ponad 2/3 dorosłych Amerykanów ma dziś nadwagę, z czego prawie 1/3 cierpi na otyłość. Jak to możliwe? Czyżby Amerykanie inwestowali w karnety na siłownie, a następnie z nich nie korzystali? Czyżby okłamywali nie tylko odpowiedzialne za drowie władze publiczne, nie tylko siebie nawzajem, ale także samych siebie?

Okazuje się, że w badaniach naukowych nigdy nie udało się udowodnić, że liczba kalorii, jaką spalamy, ma jakikolwiek wpływ na to, ile ważymy. Na przykład w sierpniu 2007 roku Amerykańskie Towarzystwo Kardiologiczne (ang. American Heart Association, AHA) i Amerykański Ośrodek Medycyny Sportowej (ang. American College of Sports Medicine, ACSM) w oparciu o badania medyczne dotyczące ćwiczeń i otyłości ogłosiły wspólne rekomendacje na temat aktywności fizycznej i zdrowia. Powołano w tym celu specjalny panel ekspertów, składający się z gorących zwolenników wysiłku fizycznego jako warunku dobrego zdrowia. Można powiedzieć, że byli to ludzie, którzy naprawdę chcą, abyśmy więcej się ruszali. Ustalili oni, że jeśli chodzi o promocję i utrzymanie dobrego zdrowia, niezbędny jest trzydziestominutowy wysiłek fizyczny o średnim natężeniu, 5 dni w tygodniu. Jednak w sprawie wpływu aktywności na naszą wagę eksperci mogli stwierdzić jedynie tyle:

Rozsądnie jest założyć, że osoba z wysokim dziennym wydatkiem energetycznym będzie mniej narażona na wzrost wagi z biegiem czasu niż osoba z niskim dziennym wydatkiem energetycznym. Niemniej jak dotąd dane, które mamy na potwierdzenie tej hipotezy, nie są szczególnie przekonujące.

Warto zauważyć, że wspólne rekomendacje AHA i ACSM różnią się od zaleceń opracowanych przez inne instytucje publiczne. Na przykład amerykańskie ministerstwo rolnictwa (USDA), opracowujące tzw. piramidę zdrowego odżywiania, Międzynarodowe Stowarzyszenie ds. Badań nad Otyłością (ang. International Association for the Study of Obesity) oraz Międzynarodowy Zespół ds. Walki z Otyłością (ang. International Obesity Taskforce) zalecają, aby każdy człowiek codziennie wykonywał ćwiczenia fizyczne przez godzinę. Jednak ten przedłużony wysiłek fizycznie wcale nie spowoduje, że schudniemy. Zdaniem specjalistów ma jedynie zapobiec gromadzeniu zbędnych kilogramów.

Wspólny raport AHA i ACSM z 2007 roku, stwierdzający, że dane na potwierdzenie skuteczności wysiłku fizycznego w odchudzaniu są „nieprzekonujące”, opiera się na wynikach badań, przeprowadzonych przez fińskich badaczy w 2000 roku. Przeanalizowali oni dwanaście najlepiej zaprojektowanych eksperymentów poświęconych metodom utrzymywania właściwej wagi ciała. Uwzględniono w nich osoby, które najpierw skutecznie schudły a następnie próbowały ten efekt utrzymać. Finowie ustalili, że każdy spośród badanych z czasem odzyskał wszystkie zrzucone uprzednio kilogramy. W zależności od rodzaju próby ćwiczenia fizyczne spowalniały tempo powrotu utraconej masy ciała (o 0,06 kg miesięcznie) lub je zwiększały (o 0,05 kg). Na tej podstawie naukowcy z typową dla siebie delikatnością języka stwierdzili, iż związek masy ciała z wysiłkiem fizycznym jest „bardziej złożony”, niż się powszechnie uważa.

6 lat później (w 2006 roku) ukazały się wyniki innych badań poświęconych wpływowi aktywności fizycznej na wagę ciała. Ich autorem był Paul Williams, statystyk z Uniwersytetu Kalifornijskiego Berkeley, oraz Peter Wood z Uniwersytetu Stanforda, zajmujący się wpływem wysiłku na zdrowie od lat 70-tych. Williams i Wood zgromadzili szczegółowe dane na temat niemal 13 tys. regularnych biegaczy, subskrybentów magazynu „Runner’s World”. Następnie w każdym kolejnym roku porównali ich tygodniowy „przebieg” z ich wagą. Okazało się, że ci, którzy biegają najwięcej, przytyli najmniej, ale wszyscy biegacze z roku na rok przybierali na wadze, nawet ci, którzy pokonywali ponad 64 km tygodniowo tj. prawie 13 km dziennie, 5 razy w tygodniu.

Co ciekawe, z powyższych obserwacji badacze, będący zwolennikami energetycznej teorii otyłości, wyciągnęli zaiste kuriozalne wnioski. Stwierdzili oni, że nawet najbardziej zagorzali biegacze powinni dodatkowo zwiększyć swój wysiłek fizyczny i biegać jeszcze więcej, aby z wiekiem wydatkować coraz więcej energii. Zdaniem Williamsa i Wooda, gdyby mężczyźni każdego roku dodawali dwie mile (ok. 3,2 km) do swojego tygodniowego „przebiegu”, a kobiety trzy mile (ok. 4,8 km), istniałaby szansa na to, że nie przytyją. W przeciwnym razie proces gromadzenia się tkanki tłuszczowej jest, zdaniem badaczy, nieunikniony.

Warto zastanowić się, dokąd taka logika, oparta na matematycznym zarządzaniu kaloriami, prowadzi. Na przykład dwudziestoletni mężczyzna, który przebiega tygodniowo ok. 32 km tygodniowo (6,4 km dziennie, 5 dni w tygodniu), będzie musiał pokonywać dwukrotnie dłuższy dystans już po trzydziestce. Po czterdziestce będzie musiał biegać już trzy razy więcej (tj. ponad 19 km, 5 dni w tygodniu). Wszystko po to, aby nie przytyć. Natomiast kobieta, aby zachować zgrabną sylwetkę, po czterdziestce musiałaby biegać ponad 24 km, 5 dni w tygodniu. Przyjmując, że pokonanie ok. 1,6 km (tj.1 mili) zajmuje ok. 8 minut, wszystkie kobiety w każdy treningowy dzień musiałyby biegać przez 2 godziny, tylko po to aby nie przytyć. Znakomita perspektywa.

Każdy, kto wierzy, że otyłość bierze się z nadmiaru spożywanych kalorii w stosunku do kalorii spalanych (tj. dodatniego bilansu energetycznego), wierzy jednocześnie, iż aby nie przytyć musimy po czterdziestce niemal codziennie biegać półmaratony, a w każdym kolejnym roku życia zwiększać ten dystans. A może problem nie tkwi w kaloriach? Może coś innego niż dodatni bilans energetyczny sprawia, że tyjemy?

Wiara w to, że im więcej kalorii spalimy, tym mniej będziemy ważyli, opiera się na jednej, jedynej obserwacji. Polega ona na tym, że ludzie szczupli są bardziej aktywni fizycznie od ludzi otyłych. Ta obserwacja jest prawdziwa – na próżno szukać grubasów wśród uczestników maratonu. Jednak nie oznacza to, że maratończyk automatycznie przytyje, kiedy przestanie biegać w maratonach. Nie oznacza też, że osoba otyła zamieni się w szczupłego maratończyka, kiedy tylko zacznie uczestniczyć w biegach. Gdyby tak było, musielibyśmy założyć, że skoro koszykarze są bardzo wysocy, to osoba niska urośnie, kiedy zacznie regularnie grać w koszykówkę.

Co więcej przekonanie o tym, że ćwiczenia fizyczne „spalają tłuszcz” bazuje na założeniu, że możemy zwiększyć wydatkowanie energii (tj. spalać więcej kalorii) bez konieczności zwiększania jej spożycia (tj. spożywania większej liczby kalorii). Jak obliczyła Gina Kolata, znana dziennikarka „New York Times” w swojej książce pt. Ultimate Fitness (2004), wystarczy codziennie spalać podczas ćwiczeń fizycznych 150 kalorii więcej i w jeden miesiąc schudniemy o 1 funt (ok. 0,45 kg) „bez żadnych zmian w diecie”.

Taka możliwość wygląda logicznie. Intuicyjne wydaje się nam, że możemy zmienić tryb życia z siedzącego na aktywny, albo z mało aktywnego na bardziej aktywny itp., bez żadnych modyfikacji. Jednak w rzeczywistości to niemożliwe, ponieważ energia wydatkowana i energia spożywana są od siebie zależne, a nie – jakby chciała większość dietetyków – niezależne. Wysiłek fizyczny automatycznie zwiększa zapotrzebowanie energetyczne organizmu, który zawsze dąży do tego, aby zrównoważyć deficyt kaloryczny spowodowany wysiłkiem – chce odzyskać stracone kalorie. Innymi słowy, wysiłek fizyczny automatycznie zwiększa nasz apetyt. Im większy wysiłek, tym większe uczucie głodu. Ale nie tylko to – po treningu jesteśmy zmęczeni, czasem robimy się śpiący, nasz organizm „spowalnia” do czasu, aż odzyska utraconą energię.

Mamy zatem sytuację, w której eksperci oraz różni „mądrale” doradzają ludziom jednocześnie zwiększony wysiłek fizyczny oraz dietę typu „MŻ” („mniej żreć”). Niestety nie tłumaczą, w jaki sposób można te dwa sprzeczne ze sobą rozwiązania zastosować. Ze względów fizjologicznych są one na dłuższą metę nie do pogodzenia. U ludzi otyłych jest to tym trudniejsze, że mają oni nie tylko jeść mniej i ćwiczyć więcej, ale również muszą spożywać głownie te pokarmy, które zwiększają ich apetyt (węglowodany, które oddziałują na insulinę), a unikać tych, które zapewniają poczucie sytości (tłuszcze). Nic dziwnego, że odchudzanie według oficjalnych wytycznych jest nie tylko nieskuteczne, ale do tego koszmarne.

Warto się zastanowić, co byśmy zrobili, gdyby ktoś zaprosił nas na przyjęcie, podczas którego gospodarz, fantastyczny kucharz, serwować będzie znakomite przysmaki dlatego chcielibyśmy przyjść bardzo głodni. Mamy wówczas dwie możliwości: albo „odpuścić sobie” obiad i/lub śniadanie (tj. zjeść mniej niż zwykle), albo poćwiczyć np. pobiegać, podźwigać ciężary, pojeździć na rowerze, pograć w tenisa itp. (czyli spalić więcej kalorii niż zwykle). Wtedy na pewno zjawimy się na przyjęciu głodni i gotowi do zwiększonej konsumpcji. Stanie się tak dlatego, że w organizmie działa nieubłagany mechanizm kompensacji: im więcej kalorii spalimy, tym więcej ich później musimy zjeść, aby ten deficyt uzupełnić. Możemy się oszukiwać przez jakiś (krótki) czas, ale nie sposób normalnie żyć, codziennie walcząc z uczuciem głodu. Zresztą przy niedoborze energii organizm dostosuje się do niego w taki sposób, że zwolni przemianę materii i wówczas, oprócz zwiększonego głodu, pojawi się senność, zmęczenie i „lenistwo”. Komórki naszego organizmu będą zużywać mniej energii, ponieważ będą miały mniej energii do dyspozycji.

Każdy człowiek niemal codziennie doświadcza na sobie, jak działa mechanizm kompensacji. Spróbujmy przez dłuższy czas nic nie zjeść po wysiłku fizycznym, a poczujemy rosnącą senność i zmęczenie. Z pewnością mechanizmu kompensacji doświadczają nawet ci eksperci, którzy w imię energetycznej teorii otyłości go kwestionują. Jednak nie zawsze tak było. Do lat 60-tych XX w. większość lekarzy zajmujących się leczeniem otyłości odrzucała jako naiwność wiarę w to, że tyjemy z braku aktywności fizycznej, a chudniemy kiedy zaczynami ćwiczyć. W 1932 roku Russel Wilder, specjalista ds. leczenia otyłości i cukrzycy w Klinice Mayo, powiedział w jednym ze swoich wykładów, że otyli pacjenci tracą więcej kilogramów leżąc w łóżku, podczas gdy „wyczerpujący wysiłek fizyczny spowalnia proces utraty nadmiernej masy ciała”.

Chociaż logika podpowiada nam, że spalając kalorie podczas ćwiczeń fizycznych spalamy tkankę tłuszczową, rzeczywistość pokazuje, że tak nie jest. Po pierwsze dlatego, że ćwicząc spalamy zadziwiająco niewiele kalorii. Po drugie dlatego, że rezultaty wysiłku fizycznego nadzwyczaj łatwo zaprzepaścić poprzez zmiany w diecie, które są w końcu nieuniknione. Jak zważył Louis Newburgh z Uniwersytetu Michigan w 1942 roku, mężczyzna ważący ponad 110 kg (tj. 250 funtów) wspinając się schodami na półpiętro, spali trzy kalorie. „Będzie musiał pokonać schodami aż 6 pięter, aby spalić energię znajdującą się w jednej kromce chleba”. To może lepiej dać sobie spokój ze wspinaczką i odpuścić kromkę?

I chociaż rzeczywiście jest tak, że im bardziej wyczerpujący wysiłek, tym więcej kalorii spalamy, to również jest tak, że robimy się wtedy jeszcze bardziej głodni. W 1940 roku Hugo Rony, badacz z uniwersytetu Northwestern, pisał w książce Obesity and Leaness:

Intensywne ćwiczenia fizyczne powodują natychmiastowe zapotrzebowanie na obfity posiłek. Wysokie lub niskie wydatkowanie energii wywołuje odpowiednio duży lub mały apetyt. Dlatego mężczyźni, którzy pracują fizycznie, jedzą więcej niż mężczyźni, którzy pracują w biurze. Statystycznie patrząc, średnie zapotrzebowania kaloryczne drwala wynosi 5000 kalorii dziennie, podczas gdy krawca tylko ok. 2500 tys. kalorii. Osoby, które zmieniają pracę z ciężkiej na lekką i vice versa, szybko doświadczają stosownej zmiany apetytu.

Innymi słowy drwal, który zajmie się krawiectwem, zacznie jeść tyle, co inni krawcy, czyli odpowiednio mniej. Natomiast krawiec, nawet otyły, który zostanie drwalem, stanie się tak samo głodny, jak inni drwale. Dlaczego miałoby być inaczej?

Co ciekawe, współcześni badacze, którzy analizują związki między aktywnością fizyczną a spożyciem kalorii u populacji, biorą ten związek za oczywisty. Na przykład Meir Stampfer i Walter Willer, wpływowi żywieniowcy z Uniwersytetu Harvarda, napisali w podręczniku pt. Nutritional Epidemiology (1998): „W większości przypadków spożycie energii można traktować jako przybliżoną miarę aktywności fizycznej”. Z jakiś niezrozumiałych przyczyn to, co ma zastosowanie do populacji (tj. grup ludzi), nie stosuje się w oficjalnej dietetyce do pojedynczych osób. Dlaczego?

Przyjrzyjmy się teraz genezie poglądów lansowanych przez współczesną dietetyką opartą o kaloryczne, tj. fizyczno-matematyczne, ujęcie otyłości. Ogólnie rzecz ujmując, zawdzięczamy je jednemu człowiekowi. Był nim Jean Mayer (1920-1993). Rozpoczął on swoją karierę naukową w 1950 roku na Uniwersytecie Harvarda, a po kilkunastu latach stał się najbardziej wpływowym dietetykiem w USA. Przez 16 lat był rektorem Uniwersytetu Tufts, w ramach którego funkcjonuje obecnie, nazwane jego imieniem, centrum badań żywieniowych „Jean Mayer USDA Human Nutrition Research Center on Aging”. Wszyscy, którzy wierzą, że mogą schudnąć i nie przytyć ponownie dzięki ćwiczeniom fizycznym, mogą podziękować właśnie prof. Mayerowi.

Warto podkreślić, że jako ekspert zajmujący się problematyką otyłości, Mayer należał do nowej kategorii badaczy. Wszyscy jego poprzednicy, np. Bruch, Wilder, Rony, Newburgh, byli lekarzami, którzy na co dzień leczyli otyłych pacjentów. Mayer takich doświadczeń nie posiadał. Specjalizował się w chemii i fizjologii. Jego praca doktorska, obroniona na Uniwersytecie Yale, poświęcona była działaniu witaminy A i C u szczurów. W kolejnych latach Mayer zaczął publikować liczne prace dotyczące odżywiania, w tym przyczyn otyłości, z tym że nigdy nie musiał wyleczyć z niej żadnego pacjenta . W związku z tym nigdy nie miał okazji przetestować skuteczności swoich koncepcji na konkretnych ludziach.

Mayer jako pierwszy zaczął propagować pogląd, że „siedzący tryb życia” ma kluczowe znaczenie dla powstawania otyłości oraz rozwoju chorób przewlekłych. Mawiał, że współcześni mu Amerykanie, w porównaniu z ich przodkami, codziennie oddającymi się ciężkiej pracy fizycznej, żyli niemal bezczynnie. Sytuacja pogarszała się wraz z każdym kolejnym wynalazkiem, od elektrycznej kosiarki do trawy do elektrycznej szczoteczki do zębów, który dodatkowo ogranicza liczbę kalorii, jaką bez nich spalalibyśmy codziennie. W 1968 roku Mayer pisał:

Rozwój otyłości jest w dużym stopniu rezultatem braku dalekowzroczności cywilizacji, która co roku wydaje miliardy dolarów na samochody, ale nie chce uwzględnić ani basenu, ani kortu tenisowego w planach budowlanych każdej szkoły średniej.

Jean Mayer nabrał przekonania, że ćwiczenia fizyczne to znakomity sposób na kontrolowanie wagi ciała już we wczesnych latach 50-tych. Badał wtedy otyłe myszy, które przejawiały zadziwiająco mały apetyt. Jako że ten fakt nie pozwalał wyjaśnić ich otyłości „obżarstwem”, Mayer założył, że przyczyną musi być ich mała aktywność fizyczna. Rzeczywiście myszy te były wyjątkowo leniwe, w istocie ledwo się ruszały. W 1959 roku „New York Times” pisał, że Mayerowi udało się „obalić popularne teorie”, według których ćwiczenia fizyczne miały niewielki wpływ na wagę ciała. Gazeta pisała tak, mimo że ten niczego podobnego nie dokonał.

Chociaż Mayer przyznawał, że apetyt może urosnąć wskutek wysiłku fizycznego, to podkreślał też – i to stanowiło sedno jego teorii – że nie zawsze tak jest. W 1961 roku stwierdził:

Jeśli ograniczymy wysiłek fizyczny poniżej pewnego poziomu, spożycie pożywienia przestaje spadać. Innymi słowy półgodzinny spacer może odpowiadać [pod kątem energetycznym – przyp. tłum. ] jedynie czterem kromkom chleba. Jednak jeśli nie będziemy spacerować przez pół godziny dziennie, to i tak te cztery kromki zjemy.

Zatem badacz zakładał, że nawet jeżeli pozostajemy nieaktywni fizycznie, to i tak zjemy tyle, ile wtedy, kiedy jesteśmy nieco bardziej aktywni i wydatkujemy więcej energii.

Co ciekawe Mayer oparł swoją hipotezę na dwóch, i tylko dwóch badaniach, które sam wykonał. W pierwszym, wykonanym w połowie lat 50-tym na szczurach, badacz miał rzekomo wykazać, że szczury, które zmusza się do wysiłku fizycznego, mają mniejszy apetyt, niż te, które pozostają całkowicie nieaktywne. Co ważne Mayer nigdy nie dowiódł, że aktywne szczury ważą mniej niż szczury nieaktywne, a jedynie to, że mniej jedzą. Dziś wiemy, że szczury przymuszane do aktywności fizycznej jedzą mniej w dni „treningowe”, zaś więcej w dni „nietreningowe”. Dodatkowo w dni, w które nie „ćwiczą”, wydatkują nawet mniej energii niż szczury stale nieaktywne. Ich waga pozostaje taka sama jak szczurów nieaktywnych.

Trzeba dodać, że kiedy szczury przestaje się przymuszać do aktywności, jedzą wtedy więcej niż normalnie i z biegiem czasu ważą więcej niż gryzonie, które cały czas leniuchowały. Na przykład u chomików i myszoskoczków wysiłek fizyczny nie tylko zwiększa wagę ciała, ale również procentowy udział tkanki tłuszczowej. Tym samym ćwiczenia fizyczne powodują, że akurat te gryzonie, zamiast chudnąć, tyją. Ktoś słusznie zauważy, że ludzie to nie gryzonie. Ale czy to oznacza, że pierwsza zasada termodynamiki, która jest prawem uniwersalnym, stosuje się tak do ludzi a do zwierząt już nie? Tak naprawdę to nie ma znaczenia bo prawa fizyki tłumaczą nam jedynie, w jaki sposób tyjemy, natomiast nic nie mówią o tym, dlaczego tyjemy.

Drugie badanie, na którym Mayer oparł swoją teorię, polegało na zestawieniu wagi ciała oraz aktywności fizycznej u pracowników młyna w Bengalu Zachodnim w Indiach. Ta praca Mayera bywa do dziś przytaczana przez niektóre instytucje jako prawdopodobnie jedyny dowód na to, że zwiększony wysiłek fizyczny nie zwiększa apetytu. Jednak ustaleń Mayera nigdy nie udało się powtórzyć pomimo, a może właśnie dzięki coraz doskonalszym metodom badawczym.

Trzeba dodać, że „badania bengalskie” stanowią przykład na to, jak mizerne mogą być pozornie przełomowe badania w dietetyce. Tak naprawdę za ich pomocą można było udowodnić niemal każdy argument. Na przykład bardziej aktywni pracownicy nie tylko jedli więcej, ale i ważyli więcej niż ich mniej aktywni koledzy. Oprócz tego im mniej pracownicy byli aktywni, im więcej jedli, tym mniej ważyli. Ci pracownicy biurowi, którzy mieszkali w młynie i cały dzień przesiadywali w jednym miejscu, co prawda jedli więcej, ale ważyli średnio 4,5-7 kg mniej, aniżeli ich koledzy, którzy musieli piechotą pokonywać drogę do pracy o długości 5-9 km, a nawet ci, którzy nie tylko piechotą chodzili do pracy, ale również codziennie grali w piłkę nożną.

Mayer promował swoją teorię o zdrowotnej roli ćwiczeń fizycznych z intensywnością przypominającą moralną krucjatę. W latach 60-tych jego pozycja w USA znacząco wzrosła, dzięki czemu udało mu się upowszechnić swoje koncepcje w środowisku medycznym i w instytucjach publicznych. Już w 1966 roku amerykańska administracja publiczna w postaci „US Public Health Service” po raz pierwszy rekomendowała nie tylko dietę, ale również wysiłek fizyczny jako warunek konieczny do utraty zbędnych kilogramów. Rzecz jasna raport na ten temat napisał osobiście Jean Mayer. Trzy lata później przewodniczył on konferencji poświęconej odżywianiu i zdrowiu zorganizowanej przez Biały Dom. Raport z tej konferencji stwierdzał: „Skuteczna walka z otyłością musi uwzględniać głębokie zmiany stylu życia. Powinny polegać one na modyfikacjach żywieniowych oraz zwiększonej aktywności fizycznej”. W 1978 roku Mayer pisywał już do gazet jako publicysta, reklamując swoją teorię niemal jako cudowny lek na otyłość. Pisał wtedy, że ćwiczenia fizyczne „pozwalają szybciej rozpuszczać tłuszcz” i „wbrew obiegowym opiniom, aktywność fizyczna wcale nie pobudza apetytu”.

Jednak badania naukowe nigdy nie potwierdziły słuszności koncepcji Mayera, ani u zwierząt, ani tym bardziej u ludzi. Na przykład w 1989 roku duńscy badacze opublikowali wyniki badań oceniających wpływ aktywności fizycznej na wagę ciała. Do eksperymentu dobrali osoby wiodące na co dzień siedzący tryb życia i przez 18 miesięcy przygotowywali je do udziału w maratonie. Po tym czasie, i po pokonaniu maratonu, wszystkich osiemnastu mężczyzn poddanym badaniom straciło średnio 2,3 kg tkanki tłuszczowej. Natomiast jeśli chodzi o wszystkie 9 kobiet, badacze stwierdzili u nich „brak zmian w zakresie składu ciała”. W tym samym roku Xavier Pi-Sunyer, dyrektor St. Luke’s-Roosevelt Hospital Obesity Research Center w Nowym Jorku, dokonał przeglądu badań sprawdzających, czy zwiększona aktywność fizyczna prowadzi do utraty dodatkowych kilogramów. Jego wnioski były identyczne ze wspomnianymi wyżej ustaleniami fińskich badaczy z 2000 roku: „Zaobserwowano zarówno zmniejszenie udziału tkanki tłuszczowej w masie ciała, jej zwiększenie, jak i brak zmian w tym zakresie”.

Zatem dlaczego opinia publiczna tak szybko zaakceptowała teorię, że wysiłek fizyczny pozwala schudnąć, skoro była ona błędna? Częściowo dlatego, że hipotezę tę ochoczo podchwycili dziennikarze. Od samego początku gazety pełne były artykułów propagujących tę nowatorską opinię (do dzisiaj zresztą są) i bez znaczenia przy tym był fakt, że literatura naukowa nigdy tej hipotezy nie potwierdzała. Przecież oprócz nielicznej grupy naukowców nikt tak naprawdę nie czyta prac naukowych.

Na przykład kiedy 1977 roku, w szczycie mody na ćwiczenia fizyczne, Narodowy Instytut Zdrowia (NIH) zorganizował konferencję poświęconą otyłości, zgromadzeni eksperci stwierdzili, że „rola aktywności fizycznej w kontrolowaniu masy ciała jest mniejsza, niż się uważa, ponieważ zwiększenie wydatkowania energii poprzez ćwiczenia fizyczne powoduje zwiększone spożycie pożywienia, i nie można przewidzieć, czy liczba wydatkowanych podczas wysiłku kalorii okaże się w większa niż ich spożycie”. Mimo tego, „New York Times” jeszcze tego samego roku informował Amerykanów, że „istnieją mocne dowody naukowe na to, że regularne ćwiczenia fizyczne powodują znaczącą redukcję wagi ciała, którą można utrzymać dopóki się regularnie trenuje”.

W 1983 roku Jane Brody, wpływowa dziennikarka „The Times”, specjalizująca się w problematyce zdrowotnej, wyliczała rozmaite względy, dla których aktywność fizyczna jest niezbędna dla skutecznego odchudzania. Kiedy w 1989 roku Xavier Pi-Sunyer opublikował negatywną ocenę wpływu wysiłku fizycznego na utratę wagi, „Newsweek” pisał, że ćwiczenia to „nieodzowny” element każdej strategii zmierzającej do utraty niepotrzebnych kilogramów. Natomiast „Times” instruował czytelników, że jeśli ćwiczenia nie przynoszą efektów, należy po prostu przestać się „przejadać”.

Jednak opinia publiczna i media to jedno, a środowisko naukowe to drugie. Badacze „kupili” teorię o korzystnych efektach aktywności naukowej częściowo dlatego, że bardzo chciano, aby hipoteza ta okazała się prawdziwa. Brak dowodów naukowych na jej słuszność nie był wystarczający, aby rozstać się z tą piękną w swej prostocie i logiczną koncepcją. O wiele silniejsza była nadzieja, iż w przyszłości uda się ją w końcu udowodnić. Na przykład Judith Stern, była studentka Jeana Mayera, pisała w 1986 roku, że podważanie korzystnej roli aktywności fizycznej w odchudzaniu jest przejawem „krótkowzroczności”. Oznacza bowiem ignorowanie potencjalnej roli, jaką wysiłek fizyczny może odgrywać w zapobieganiu otyłości i utrzymywaniu właściwej masy ciała osiągniętej uprzednio dzięki diecie. Niestety tego również nigdy nie udało się dowieść.

Z czasem ten sposób myślenia zdominował niemal całą debatę naukową dotyczącą wpływu aktywności fizycznej na wagę ciała. Przeświadczenie, że kiedy ćwiczymy, chudniemy, było nie do pogodzenia z faktem, że im więcej ćwiczymy, tym więcej jemy. W konsekwencji postanowiono tę oczywistą prawdę wypchnąć poza margines dyskusji o otyłości, tak jakby to uniwersalne doświadczenie każdego człowieka nigdy nie istniało. W rezultacie lekarze, dietetycy oraz instruktorzy fitness zaczęli traktować głód jako doznanie istniejące jedynie w naszych głowach, w naszych mózgach. Głód zaczął być zjawiskiem psychologicznym, stał się kwestią „siły woli” („otyli nie potrafią zapanować nad swoim apetytem”), a przestał być konsekwencją naturalnego dążenia organizmu do odzyskania wydatkowanej podczas ćwiczeń fizycznych energii.

Niemożność poradzenia sobie z głodem zaczęto postrzegać jako problem psychiczny, jako wadę charakteru, nad którą należy pracować, najlepiej z psychologiem bądź z psychiatrą. Rosnące „psychologizowanie głodu” dało impuls do rozwoju całej branży „psychologii żywienia” i rozmaitych terapii behawioralnych. Ich celem stało się pomaganie ludziom otyłym w przezwyciężaniu swoich dietetycznych „słabości”, czyli „oszukiwaniu głodu”, m.in. poprzez nakłanianie ich do jedzenia z mniejszych talerzy, do wolniejszego spożywania posiłków, do jedzenia tylko w określonych miejscach w celu wykształcenia pożądanych nawyków i skojarzeń itp. Tylko z niewielką przesadą można powiedzieć, że otyłość - widziana jako skutek „obżarstwa i lenistwa” – stała się de facto chorobą psychiczną.

Jeśli chodzi o środowisko naukowe, z czasem znalazło ono metody, aby – bez względu na dowody naukowe – pisać, recenzować i publikować artykuły podtrzymujące iluzję korzyści płynących z ćwiczeń fizycznych. Jeden powszechnie stosowany do dziś sposób polega na tym, że debatę naukową ogranicza się wyłącznie do aspektów potwierdzających tę hipotezę. Wszelkie argumenty i dowody sprzeczne z tym założeniem są po prostu ignorowane. Na przykład według autorów książki pt. Handbook of Obesity, opisane powyżej badania fińskich fizjologów z 2000 roku, którzy zwykłych ludzi zamienili w maratończyków, zakończyły się sukcesem, ponieważ u mężczyzn zaobserwowano redukcję masy tłuszczowej ciała o ok. 2,3 kg (5 funtów). Jednak autorzy zapomnieli dodać, że u kobiet nie odnotowano żadnej zmiany w tym zakresie. Przemilczenie tego faktu jest zrozumiałe, gdyż trudno uznać taki rezultat za zachętę do joggingu widzianego jako sposób na odchudzanie. Mało kto, chcąc schudnąć, zdecydowałby się codziennie trenować jak do maratonu, gdyby wiedział, że po półtora roku niemal codziennego biegania schudnie o 2,3 kg.

Niektórzy eksperci twierdzą, że przy odchudzaniu ważniejszy od ćwiczeń aerobowych jest tzw. trening oporowy (ang. resistance training). Pozwala on bowiem nie tylko spalać kalorie, ale lepiej rozwija mięśnie, które zastępują tkankę tłuszczową. Zatem nawet jeśli na wadze nam nie ubędzie, to mięśnie – dzięki temu, że są metabolicznie bardziej aktywne od tkanki tłuszczowej – ochronią nas przed ponownym gromadzeniem się tłuszczu na naszym ciele. Innymi słowy zbudowanie masy mięśniowej ma spowodować, że nasz organizm będzie stale spalał więcej kalorii.

Jednak i w tej kwestii liczby są nieubłagane. Jeśli zastąpimy ok. 2,3 kg (5 funtów) tkanki tłuszczowej taką samą masą mięsni, co jest nie lada osiągnięciem, to nasz organizm zwiększy wydatkowanie energii o… 24 kalorie dziennie. W praktyce tyle energii znajduje się w niecałej kromce chleba. A do tego nie mamy pewności, czy szybszy metabolizm, jakkolwiek nieznacznie, nie zwiększy naszego zapotrzebowania na te brakujące 24 kalorie i czy w efekcie nie staniemy się po prostu bardziej głodni po to, aby ten deficyt uzupełnić. Zatem jeśli chodzi o efekt energetyczny, to już może lepiej dać sobie spokój zarówno z dźwiganiem ciężarów, jak i z jedzeniem chleba?

Mówiąc o pozytywnej roli wysiłku fizycznego w odchudzaniu, naukowcy co prawda przyznają, że nie udało się jej obiektywnie udowodnić, ale używają przy tym często wyrażenia „jak dotąd”. Dzięki temu hipoteza żyje, bo wciąż istnieje potencjalna możliwość, że w końcu uda się dowieść jej słuszności. Musimy sobie uświadomić, że teoria, iż zwiększając wydatkowanie energii chudniemy, ma już ponad sto lat. Już w 1907 roku sugerował tę zależność jeden z czołowych badaczy otyłości i cukrzycy w Europie, Carl von Noorden.

Tak naprawdę hipotezę tę testował na sobie w latach 60-tych XIX w. słynny brytyjski przedsiębiorca pogrzebowy William Banting, który był tak gruby, że ze schodów schodził tylko tyłem. Za namową jednego z lekarzy zaczął uprawiać wiosłowanie: „codziennie rano wiosłował przez 2 godziny”. W efekcie wzmocnił sylwetkę, przybyło mu mięśni, a wraz z nimi pojawił się u niego „wilczy apetyt”, któremu nie potrafił się oprzeć. Zaczął więc tyć, i tył do czasu aż , jak sam pisał w słynnej broszurze Letter on Corpulence , „przyjaciel nie poradził mi, abym zaniechał ćwiczeń fizycznych”. Zatem skoro mamy teorię, którą świat nauki bada od ponad 100 lat, i mimo najlepszych chęci nie potrafi jej udowodnić, to może warto, choć na próbę, uznać, że jest ona błędna?

Na koniec zauważmy, że gdy tylko uwolnimy się z pułapki, w jaką wpędziła nas teoria bilansu kalorycznego, i przyjmiemy perspektywę biologiczną (np. hipotezę insulinową), od razu dostrzeżemy, dlaczego „odchudzanie przez sport” nie działa. W ujęciu biologicznym nie chodzi bowiem o liczbę spożywanych kalorii, ale o to, z jakich pokarmów pochodzą. Zobaczymy, że urzędowa dietetyka, od 40 lat owładnięta lękiem przed tłuszczami i kaloriami, myli skutek z przyczyną, ponieważ ”lenistwo i obżarstwo” nie są przyczyną otyłości, ale jej rezultatem. Kiedy zaburzenia hormonalne (np. stale podwyższony poziom insuliny spowodowany wysokowęglowodanową dietą) sprawiają, że tyjemy, oznacza to, że coraz więcej spożywanych kalorii magazynowanych jest w tkance tłuszczowej, a coraz mniej dostępnych jest dla innych komórek jako paliwo. Aby wyrównać ten deficyt, stajemy się bardziej głodni i/lub bardziej „leniwi”. Zatem działa u nas nieubłagany mechanizm kompensacyjny – jemy więcej i mniej „się ruszamy”, ponieważ tyjemy, zaś nie odwrotnie. W związku z tym nie można „zabiegać, zadźwigać, zaspacerować” problemów metabolicznych wywołanych dietą bogatą w pokarmy, które zaburzają działanie różnych hormonów, z insuliną na czele. Kiedy sobie to uświadomimy, zrozumiemy również, że za otyłość odpowiadają w dużym stopniu błędne rekomendacje żywieniowe, rozpropagowane przez rozmaite instytucje publiczne, które zalecają ludziom spożywanie pokarmów, które nie tylko tuczą, ale również nie pozwalają się najeść.

Pozbywając się złudzeń co do wpływu aktywności fizycznej na wagę ciała, będziemy mogli w końcu uprawiać nasze ulubione sporty dla czystej przyjemności, dla lepszej kondycji, a nie z poczucia obowiązku spalania kalorii. A kiedy mamy ochotę, możemy z czystym sumieniem poleniuchować i też będzie dobrze. Uff. Co za ulga!

Mateusz Rolik

Na podstawie:

Gary Taubes, Why We Get Fat: And What to Do About It, Alfred A.Knopf, 2011, New York.
Gary Taubes, Good Calories, Bad Calories: Fats, Carbs, and the Controversial Science of Diet and Health, First Anchor Books Edition, September 2008, New York

Temat: Czy ćwiczenia fizyczne mogą odchudzić? Spojrzenie...

długie, ale sprobuje potem przeczytac..:)

Temat: Czy ćwiczenia fizyczne mogą odchudzić? Spojrzenie...

przeczytalem..;d
Bartosz Brzeziński

Bartosz Brzeziński Starszy Specjalista
ds Architektury
Systemów i
Aplikacji,...

Temat: Czy ćwiczenia fizyczne mogą odchudzić? Spojrzenie...

Jakieś ciekawe wnioski po lekturze? :)

Temat: Czy ćwiczenia fizyczne mogą odchudzić? Spojrzenie...

no taki, ze zniesienie obowiazku licencjonowania tego zawodu to dobra mysl..;)
Jerzy M.

Jerzy M. Problematyka MSP,
dotacje
UE,projekty,Prince2
Practitioner

Temat: Czy ćwiczenia fizyczne mogą odchudzić? Spojrzenie...

:) że można jeść w Święta. Nie do końca się zgadzam i wiem że to lekka prowokacja w tym miejscu ale myślę, że ciekawe spojrzenie i coś z niego można dla siebie wyciągnąć. Faktem jest, że nie taki człowiek prosty jak go na 6/8 dniowych kursach malują a wiedza z zakresu metabolizmu człowieka nadal w powijakach - niewiele poza latami 60 tymi.
Jerzy M.

Jerzy M. Problematyka MSP,
dotacje
UE,projekty,Prince2
Practitioner

Temat: Czy ćwiczenia fizyczne mogą odchudzić? Spojrzenie...

Panie LEszku!!! Pan żeś jest recydywa! :DDD
Leszek Grolik:
no taki, ze zniesienie obowiazku licencjonowania tego zawodu to dobra mysl..;)
Bartosz Brzeziński

Bartosz Brzeziński Starszy Specjalista
ds Architektury
Systemów i
Aplikacji,...

Temat: Czy ćwiczenia fizyczne mogą odchudzić? Spojrzenie...

Ale was bolą te kursy, ale bolą...Teraz co temat to będzie wjazd o kursikach, co nie? żen.
Jerzy M.

Jerzy M. Problematyka MSP,
dotacje
UE,projekty,Prince2
Practitioner

Temat: Czy ćwiczenia fizyczne mogą odchudzić? Spojrzenie...

No bo ja czekam na Pana zapisanie się do mnie - jakoś się Pan miga! :))
Bartosz Brzeziński

Bartosz Brzeziński Starszy Specjalista
ds Architektury
Systemów i
Aplikacji,...

Temat: Czy ćwiczenia fizyczne mogą odchudzić? Spojrzenie...

Na rozważania o Heglu i Kancie? Nie chce mi się. Nie moja bajka.
Jerzy M.

Jerzy M. Problematyka MSP,
dotacje
UE,projekty,Prince2
Practitioner

Temat: Czy ćwiczenia fizyczne mogą odchudzić? Spojrzenie...

Na to w 8 dni, w przeciwieństwie do machania sztangą, nie dostanie Pan papieru do uczenia :). Nigdzie. A mimo tego nie ma licencji na np. prowadzenie szkoleń z zakresu etyki w biznesie.

Temat: Czy ćwiczenia fizyczne mogą odchudzić? Spojrzenie...

Jerzy M.:
Na to w 8 dni, w przeciwieństwie do machania sztangą, nie dostanie Pan papieru do uczenia :). Nigdzie. A mimo tego nie ma licencji na np. prowadzenie szkoleń z zakresu etyki w biznesie.
proste!!

Edit: A wiesz jakie moga byc konsekwencje nieetycznego biznesowania? stary.. Leszek Grolik edytował(a) ten post dnia 09.04.12 o godzinie 14:46
Bartosz Brzeziński

Bartosz Brzeziński Starszy Specjalista
ds Architektury
Systemów i
Aplikacji,...

Temat: Czy ćwiczenia fizyczne mogą odchudzić? Spojrzenie...

No i jak nudne szkolenie, to kursant może walnąć czołem w blat. Nieszczęście gotowe.

Temat: Czy ćwiczenia fizyczne mogą odchudzić? Spojrzenie...

dokladnie..



Wyślij zaproszenie do