Zbigniew J
Piskorz
www.PISKORZ.pl
sMs692094788
kreowanie wizerunku
...
Temat: Dzisiaj mija czterdzieści lat od momentu, w którym...
Wyścig na Księżychttp://wiadomosci.onet.pl/129234,8,0,pokaz.html
Pierwszym człowiekiem na Księżycu miał być radziecki kosmonauta Aleksiej Leonow. Jednak kolejne trzy próby potężnej rakiety N1 nie powiodły się. Eksplodowała przy starcie.
Rozmowa z gen. Mirosławem Hermaszewskim – jedynym polskim kosmonautą - w 40. rocznicę lądowania na Księżycu
Gdzie pan oglądał pierwsze lądowanie człowieka na Księżycu? Bo zakładam, że na pewno widział pan, jak Neil Armstrong staje na Srebrnym Globie.
Oczywiście, że widziałem. I to nie tylko lądowanie. W 1969 r. byłem już doświadczonym pilotem, latałem na samolotach naddźwiękowych. Interesowałem się lotami kosmicznymi, a do Polski docierały przecież wiadomości o przygotowaniach Amerykanów do wyprawy na Księżyc. Studiowałem wtedy w Akademii Sztabu Generalnego w Rembertowie. Pamiętam, że 16 lipca niemal wszyscy oficerowie w wielkiej sali oglądali start Apollo 11. Trzymaliśmy kciuki za powodzenie misji.
Mirosław Hermaszewski
Fot. Michał Pieściak/Medium
Oficerowie wojska Układu Warszawskiego trzymali kciuki za Amerykanów?
To oczywiście były czasy zimnej wojny, ale pierwsza w historii wyprawa ludzi na Księżyc była tak doniosłym wydarzeniem, że chyba każdy ściskał kciuki za jej powodzenie. W Polsce pojawiały się czasem głosy, że Amerykanie korzystają z wiedzy hitlerowskiego naukowca Wernhera von Brauna. To była prawda: gdyby nie twórca rakiety V2, nie byłoby Saturna V. To on odpowiadał za budowę rakiety, która wyniosła statek Apollo 11. Saturn V był potężny: wraz z modułem załogowym mierzył 111 metrów wysokości, a całkowita masa startowa wynosiła około 3000 ton. Podczas startu, na skutek impulsu uderzeniowego, zawalił się dach odległego o sześć kilometrów centrum prasowego. Na szczęście wszyscy byli na zewnątrz. Oglądając start przeżywaliśmy wielkie emocje. Potem zastanawialiśmy się, czy Amerykanom uda się dolecieć. To wcale nie było takie pewne. W ogóle cały program Apollo miał w sobie coś amerykańskiego.
Amerykańskiego?
Był bardzo odważny. Rosjanie wysłali w kosmos pierwszego sztucznego satelitę i pierwszego człowieka. To podrażniło ambicję Amerykanów. Jurij Gagarin odbył lot po orbicie Ziemi 12 kwietnia 1961 r. A prezydent John Kennedy już w maju zapowiedział, że Ameryka do końca dziesięciolecia wyśle ludzi na Księżyc. W tym czasie jedynym załogowym lotem kosmicznym USA był 15-minutowy suborbitalny Freedom 7 z Alanem Shepardem na pokładzie.
Proszę zwrócić uwagę, jak niewiele czasu zajęło Amerykanom przygotowanie się do lądowania ludzi na Księżycu. W 1961 r. podjęli decyzję o realizacji programu księżycowego, a osiem lat później byli już na Księżycu. W 1998 r. George Bush zadecydował o powrocie Amerykanów na Srebrny Glob. I mimo ogromnego postępu techniki ponowne lądowanie nastąpi nie wcześniej niż w 2020 r. To uzmysławia, że zimnowojenny wyścig kosmiczny wymusił bardzo szybkie tempo działań.
Kiedy Rosjanie zaczęli realizację swojego programu księżycowego?
O załogowej wyprawie na Księżyc zaczęto myśleć w ZSRR tuż po locie Gagarina.
Więc dlaczego Amerykanom się udało, a Rosjanom nie?
U Rosjan był zły podział kompetencji. Wiodącą postacią radzieckiego programu kosmicznego był Siergiej Korolow, dzięki któremu Rosjanie mogli cieszyć się z sukcesów Sputnika i Wostoka. W odróżnieniu od von Brauna, nie miał jednak nigdy pełnej kontroli nad całym programem i musiał rywalizować z konkurentami, między innymi z konstruktorem silników Walentinem Głuszko. Rosjanie nie wyznaczyli sobie też tak jasnego celu jak Amerykanie i nie podporządkowali wszystkich działań realizacji załogowego programu księżycowego. Chcieli oczywiście być przed Amerykanami. Na Księżyc, w zmodyfikowanej wersji Sojuza, miało lecieć dwóch radzieckich kosmonautów. Na powierzchni miał stanąć jeden – Aleksiej Leonow, który był moim nauczycielem w Gwiezdnym Miasteczku i z którym przyjaźnię się do dziś.
Rosjanie zdołali zbudować rakietę, która miała wynieść statek na orbitę?
Tak. Stworzyli potężną rakietę N1. Miała 105 metrów wysokości. Nie potrafili jednak rozwiązać problemu z napędem. Amerykanie na pierwszym stopniu Saturna zamontowali pięć wielkich silników. Były skonstruowane w sposób, że nawet w razie awarii jednego czy dwóch pozostałe mogły zwiększyć moc i wprowadzić statek na orbitę. Natomiast Rosjanie w N1 zamontowali aż 30 silników. Bardzo trudno było zsynchronizować ich pracę. Trzy starty tej rakiety nie powiodły się. Eksplodowała. A gdy na Księżycu wylądowali już Amerykanie, kontynuacja załogowego programu księżycowego nie miała już sensu.
Amerykanie czuli na plecach oddech Rosjan?
Wiedzieli, że Rosjanie też przygotowują się do lotu na Księżyc i nie chcieli dać się uprzedzić. Na początku 1967 r. Amerykanie mieli już przygotowaną rakietę Saturn i lądownik. Praktycznie byli już gotowi do załogowych lotów próbnych. Jednak w styczniu 1967 r. podczas jednego z testów przedstartowych umieszczony na wyrzutni statek kosmiczny spalił się, a cała trzyosobowa załoga zginęła. Zawiniła pewność siebie inżynierów.
To znaczy?
Amerykanie, mimo że to Rosjanie pierwsi wysłali w kosmos człowieka, uważali, że dysponują lepszą technologią. Twierdzili, że radzieccy konstruktorzy robią toporne, ciężkie statki. Uznali, że oni zrobią lżejszy. Tyle tylko, że w rosyjskich statkach oddychało się powietrzem. Wewnątrz statku ciśnienie wynosiło 1 atmosferę, co odpowiada ciężarowi jednego kilograma rozkładającego się na jeden cm2. Ścianki statku musiały więc być odpowiednio grube. Amerykanie uznali natomiast, że wnętrze statku powinno być wypełnione tlenową atmosferą o obniżonym ciśnieniu, co pozwoli na „odchudzenie” ścianek. Jednak zwiększona zawartość tlenu znacznie zwiększa ryzyko gwałtownego pożaru. I taki właśnie los spotkał Apollo 1. Wystarczyło zwarcie instalacji elektrycznej, by wewnątrz statku rozpętało się piekło. Amerykanie wyciągnęli z tego wnioski i wprowadzili modyfikacje.
Z wysłaniem Apollo 11 na Księżyc spieszyli się. I to bardzo. Zrezygnowali nawet z niektórych testów. Saturn miał startować dziewięć razy, ale liczba próbnych startów została zredukowana do pięciu. Można powiedzieć, że postawili wszystko na jedną kartę i wygrali. Program Apollo zakończył się sukcesem. Mało kto wie, że w jego przygotowaniu brało udział dwóch Polaków.
Kto taki?
To Werner Kirchner, były pilot myśliwców, oraz Aleksander Backer, inżynier i konstruktor. Ten pierwszy, przedwojenny absolwent szkoły w Dęblinie, opracował paliwo do lądownika księżycowego.
Pilot myśliwców zajmował się paliwem?
Po wojnie Kirchner skończył studia i został chemikiem. Natomiast Backer, absolwent Politechniki Warszawskiej, był wiodącym konstruktorem łazika księżycowego, który mieli do dyspozycji kosmonauci z Apollo 15.
Powiedział Pan, że Amerykanie postawili wszystko na jedną kartę? Lot Apollo 11 był aż tak ryzykowny?
Był. Do dziś czasami zastanawiam się, jak to wszystko mogło się udać. Cała ta misja była jednym wielkim eksperymentem, poligonem doświadczalnym. Na każdym etapie mogło zdarzyć się coś nieprzewidzianego. Neil Armstrong i Buzz Aldrin mieli np. kłopoty z lądowaniem.
Lądownik księżycowy składał się z dwóch części, ważył 9,5 tony, z czego aż 8,5 tony to było paliwo. Podczas lądowania komputer odmówił posłuszeństwa. Jego moc w porównaniu z dzisiejszymi maszynami była śmiesznie mała, ale konieczność ręcznego sterowania komplikowała sprawę. Armstrong o 2,5 sekundy za późno wyłączył silnik i w efekcie lądownik przeleciał miejsce wyznaczone do zetknięcia z powierzchnią Księżyca o ponad 60 km. Trzeba było szukać dogodnego miejsca do lądowania, a paliwa ubywało. W pewnym momencie zostało go zaledwie na 35 sekund lotu. Musieli podjąć decyzję: lądować albo wracać do statku krążącego na orbicie Księżyca, 15 km nad jego powierzchnią. Na szczęście udało im się wylądować.
O czym pan myślał, widząc Armstronga stawiającego pierwszy krok na Księżycu?
Byłem wtedy sam u siebie w mieszkaniu w Poznaniu. Miałem świadomość, że przeżywam coś epokowego. Gdy Armstrong schodził po drabince, zaciskałem ręce aż do bólu. Niektórzy naukowcy twierdzili, że gdy tylko kosmonauci staną na powierzchni Księżyca, utoną w pyle księżycowym. Armstrong nie utonął. Gdy wypowiedział słynne słowa o małym kroku człowieka i wielkim kroku ludzkości, pomyślałem, że ma absolutną rację. Nawet jeżeli to było to wyreżyserowane, to amerykańscy spece od propagandy nie mogli trafić lepiej. To naprawdę było wielkie wydarzenie dla całej ludzkości. Z przejęcia nie spałem do rana.
Zazdrościłem tym facetom, ale bardzo się o nich bałem. To naprawdę niesamowite, że udało im się wystartować z powrotem, odnaleźć krążącego w module załogowym Michaela Collinsa i bezpiecznie wrócić na Ziemię. Wszystko zagrało tak, jak miało zagrać..Poznał Pan osobiście Armstronga i Aldrina?
Tak. W 1985 r. powstało Międzynarodowe Stowarzyszenie Kosmonautów Świata. Od tamtej chwili kosmonauci spotykają się na dorocznych kongresach. Poznałem dobrze kilku uczestników programu Apollo. To fantastyczni, pełni pasji ludzie. Od Aldrina dostałem piękne zdjęcie z jego osobistą dedykacją. Ostatni raz widziałem się z nim w ubiegłym roku. Bardzo dobrze znam się z Edgarem Mitchellem z Apollo 14. Ceniłem sobie przyjaźń z Jamesem Irvinem. To bardzo ciekawa postać. Był pilotem modułu księżycowego podczas misji Apollo 15. Po opuszczeniu NASA założył organizację religijną, szukał Arki Noego. Zmarł na zawał serca. Nie żyje już też Pete Conrad. On stanął na Księżycu jako trzeci człowiek w historii, a w sumie odbył cztery loty kosmiczne. Był bardzo pogodny i wesoły. Jego pasją były motocykle Harley-Davidson. Trzy lata temu zginął właśnie na Harleyu.
Nie wspomniał pan nic o Armstrongu.
Bo on na kongresie pojawił się tylko raz.
Aldrin opowiadał panu o swoich przeżyciach w Apollo 11?
Nie zamęczamy się „kombatanckimi” opowieściami. Mnie interesowało jak odczuwał dynamikę startu potężnym Saturnem. Saturn był 10 razy większy od Sojuza, ale strach podczas startu był podobny. Najważniejsze doświadczenia każdego kosmonauty są podobne. A najważniejsze z nich to zachwyt nad Ziemią. Z kosmosu najlepiej widać, że jest to nasza wspólna planeta, którą mamy obowiązek szanować i zachować dla następnych pokoleń. Takie właśnie przesłanie legło u podstaw powołania naszego stowarzyszenia.
Ilu jest w tej chwili kosmonautów?
Łącznie z kosmonautami komercyjnymi, czyli orbitalnymi turystami – około 480. Do stowarzyszenia przyjmujemy każdego, kto wykonał minimum jedno okrążenie Ziemi.
Pan przygotowywał się do lotu przez 1,5 roku, a teraz w kosmos może lecieć każdy, kto ma wystarczająco dużo pieniędzy. To dobrze?
Dobrze. Nie należy nikomu odbierać możliwości przeżycia tych wspaniałych chwil. Pobyt na orbicie naprawdę może zmienić sposób myślenia i patrzenia na świat. To doświadczenie nieporównywalne z żadnym innym.
Teraz lot w kosmos kosztuje ok. 20 mln dolarów. Z czasem będzie taniał, bo pojawiają się nowe koncepcje wożenia pasażerów. Jestem przekonany, że za 10 – 15 lat paru naszych rodaków poleci na orbitę. Przestanę wtedy być jedynym Polakiem w kosmosie.
Czeka pan na tę chwilę?
Nie jakoś szczególnie, ale byłoby miło, żeby Polak znów pojawił się w kosmosie. Natomiast na pewno warto czekać na lądowanie ludzi na Marsie.
Wierzy pan, że do tego dojdzie?
Termin jest ustalony. Człowiek ma stanąć na Marsie w 2030 r. Nie pozostaje mi nic innego, jak dbać o zdrowie i dobrze się odżywiać (śmiech). Chciałbym doczekać tej chwil i znów przeżyć coś tak niesamowitego, jak podczas pierwszego lądowania ludzi na Księżycu przed czterdziestu laty.
Hermaszewski: pierwszy człowiek na Księżycu - to było niesamowite! - czytaj więcej>>
http://portalwiedzy.onet.pl/2010533,10489,info.html