Wiesław
Pasławski
W biznesie elemet
ryzyka jest
nieodlacznym
czynikim poszu...
Temat: Szyndadela - najlepszy biznes w powojennej Polsce ( odc. 3)
Z górującej nad miastem fary dochodziło donośne bicie dzwonów. Zgromadzeni na dorocznym odpuście mieszkańcy Wodziejowic gęstym wiankiem otoczyli kościół oraz wylegli na biegnącą obok niego ulicę. Głośniki rozbrzmiewały statecznym, spokojnym głosem proboszcza. Dzieci biegały od kramu do kramu i zachwytem przyglądały się rozłożonym na stolikach kolorowym zabawkom. Nastrój uduchowienia mieszał się z odgłosami trąbek, brzęczydełek, gwizdków, fujarek, strzałów z pistoletów na kapsle i na korki. Co chwilę rozlegały się też salwy gromkiego męskiego śmiechu. Odpust stwarzał znakomitą okazję do spotkania i pożartowania z sąsiadem zza miedzy, kolegą ze szkoły i znajomym z pracy. Stanowił też doskonałą sytuacje wyjściową do umówienia się na piwo w „Weku” – miejscowej pijalni tanich napojów wyskokowych.Rozległ się śpiew chóru dziewczęcego, mocnej zabiły dzwony. Czyniono przygotowania do wyjścia na procesję.Lśniące czerwonym lakierem Porsche Carrera nadjechało od strony niewielkiego ryneczku i zaczęło wolno przeciskać się przez stojący na ulicy tłum wiernych. Widok luksusowego samochodu wzbudził sporą sensację wśród mieszkańców małego miasteczka. Dziesiątki zaciekawionych spojrzeń próbowało przebić przyciemniane szyby i dojrzeć kierowcę nieosiągalne drogiego dla przeciętnych obywateli auta. Jednak nałożona na szyby ciemna powłoka antyrefleksyjna skutecznie uniemożliwiała zlustrowanie wnętrza pojazdu. Pomimo tego dla niektórych nie było tajemnicą, kto prowadzi ten sportowy wóz. Człowiek ten należał on do jednych z najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi w Wodziejowicach.
Zenon Orłowski – on to bowiem zasiadał za kierownicą Porsche, ostrożnie przejeżdżał przez stojący na ulicy tłumek. Zaskoczone i pełne podziwu spojrzenia jakimi obdarzano jego samochód wywoływały w nim poczucie dumy. Zakupione rok temu w salonie nowiutkie Porsche było dla niego czymś więcej niż samochodem – oto wyjeżdżał na drogę i czuł się kimś wyjątkowym. Przy powszechnych Toyotach, Nissanach, BMW, Mazdach, Fiatach i innych autach dla przeciętnych zjadaczy chleba, jego piękny czerwony bolid prezentował się jak urodziwa królewna wśród gromady wiejskich dziewuch. Stanowił też namacalny i niepodważalny dowód życiowego sukcesu i jednocześnie świadczył o właściwych metodach postępowania właściciela, które doprowadziły go do osiągnięcia dobrobytu i powodzenia.
Pogląd ten całkowicie wytłumiał wątpliwości związane ze zwolnieniem jednej trzeciej załogi BykRolu. Zapewne większość lokalnych pseudobiznesmenów uznałaby to posunięcie za błąd w sztuce lecz on - nieomylny Zenon Orłowski – podświadomie czuł, że jest to kolejny krok w drodze do sukcesu firmy. Co prawda jeszcze nie wiedział w jaki sposób szybko uzupełnić braki kadrowe, tak aby nie doszło do przerwy w produkcji, wierzył jednak w swoją nieprzeciętną pomysłowość i obrotność. Wszak gdyby nie posiadał tych cech, jeździłby dziś co najwyżej zdezelowanym Citroenem a nie Porsche! Liczył na to, że w stosownym czasie przyjdzie mu do głowy odpowiednie rozwiązanie.
Obawiając się zemsty ze strony zwolnionych pracowników popadł w lekką paranoję. Wynajął firmę ochroniarską, która obstawiła dom, kupił i nosił przy sobie pistolet gazowy a ponad to zastanawiał się nad sprawieniem sobie ochrony osobistej – wysportowanego dobrze władającego bronią palną goryla. Po głębszym przemyśleniu odrzucił jednak ten pomysł, ponieważ obecność osobistej ochrony byłaby jawną oznaką strachu, a tego nie chciał po sobie okazywać. Wręcz odwrotnie, w tej sytuacji zamierzał promieniować odwagą i pewnością siebie. Na szczęcie tę aktorską grę, z racji zajmowanego stanowiska, od dawna miał opanowaną aż do perfekcji.
Ominąwszy stojący na ulicy różnobarwny tłum, skręcił w lewo na drogę prowadzącą do wylotu z miasteczka i po przejechaniu kilkuset metrów zatrzymał się na czerwonym świetle. Przed nim rozpościerał się długi liczący co najmniej pięć kilometrów odcinek prostej dwupasmowej szosy. Przygotowując się do szybkiej jazdy na wprost, czekał na zmianę świateł. Trzymając mocno zaciśnięte ręce na kierownicy, usłyszał dźwięk nadjeżdżającego z prawej strony samochodu. Granatowe Subaru Impreza zrównało się z jego Porsche na białej linii zatrzymania przed światłami. Dwóch ogolonych na łyso z grubymi tłustymi karkami dresiarzy, śmiało się do niego przez opuszczoną szybę.
Prowadzący sportowe auto dwudziestokilkuletni mężczyzna dodawał i ujmował gazu powodując, że Subaru rozbrzmiewało głębokim basowym głosem silnika. Jednocześnie dawał rękoma znaki, że chce się ścigać. Zenon Orłowski spokojnie czekał na zmianę świateł. Jeszcze tylko kilka sekund i zapali się zielone. Jest już żółte. Nogą wcisnął gaz i z przyjemnością wsłuchał się w muzykę, wkręcającego się na wysokie obroty silnika Boxera. Stojące obok Subaru huczało wibrującym dźwiękiem załączonej turbiny. Obydwaj kierowcy wbili wyczekujące spojrzenia w stojący przy drodze semafor. Jest zielone! Dwa stalowe rumaki przeraźliwym z piskiem opon wyrwały przed siebie! Młodszy kierowca miał szybszy refleks i wcześniej wcisnął pedał gazu. Na pierwszych metrach Subaru wysunęło się o pół długości do przodu. Nie trwało to długo bo wkrótce kopnięty mocą czterystu dwudziestu koni mechanicznych Porsche, zerwał się jak przyczajony w zaroślach na ofiarę jaguar i rzucił się naprzód zachłannie i co raz szybciej połykając kolejne metry asfaltu. Z dziecinną łatwością wyprzedził idące na pełnej mocy turbiny Subaru i cały czas, jakby nie istniał dla niego opór powietrza, przyśpieszał i gnał przed siebie. Silnik wkręcił się na nieosiągalne dla przeciętnych samochodów obroty i dopiero teraz przy prędkości sto osiemdziesiąt kilometrów na godzinę, poczuł się jak człowiek, który rozprostowuje kości po długotrwałym siedzeniu w fotelu. A strzałka licznika cały czas przechyla się w prawo: sto dziewięćdziesiąt, dwieście, dwieście dziesięć, dwieście dwadzieścia. Zewsząd dochodzi świst ciętego z dużą prędkością powietrza. Droga staję się wąska jak wstążka a rosnące obok niej drzewa migoczą jak kadry w filmie, tworząc wysoki zielony szpaler zakończony błękitem nieba. Dwieście pięćdziesiąt, dwieście sześćdziesiąt! Za oknem huragan, a widziane w bocznym lusterku Subaru wlecze się gdzieś daleko w tyle jakby ciągnęło olbrzymią cysternę z paliwem. Głód wrażeń, głód prędkości, poziom adrenaliny wzrasta wraz z agresywnymi obrotami silnika a umysł domaga się jeszcze szybciej, jeszcze więcej, noga bezwiednie wciska gaz a prędkościomierz jakby nie istniała żadna ograniczająca go bariera przechyla się w prawo. Dwieście dziewięćdziesiąt, trzysta kilometrów na godzinę! Jedność - całkowite zintegrowanie się człowieka z maszyna i przestrzenią. Przetrzymać ten stan! Upajać się nim jak najdłużej, balansując na granicy życia i śmierci! Subaru już dawno przestało się liczyć w tej grze. A jednak skoncentrowany na prowadzeniu samochodu kierowca kątem oka dostrzegł zbliżający się z prawej strony cień. Z hukiem porównywalnym do dźwięku silnika odrzutowego czarny motocykl majestatycznie zrównał się z jego Porsche. Przez chwilę obydwa, prujące przestrzeń z niesamowitą prędkością, pojazdy szły łeb w łeb, lecz schowany za szybką motocyklista, walcząc z ogromnym naporem powietrza, przylgnął szczelnie do swej maszyny i niemal dotykając już brodą chłodnego baku okręcił do końca manetkę gazu. Motocyklem szarpnęło. Posiadając jeszcze rezerwę mocy pomknął do przodu zostawiając za sobą superszybki bolid i jego rozgalopowane czterysta dwadzieścia koni mechanicznych.
„Dawca nerek” – przemknęło Orłowskiemu przez głowę. W chwilę potem przypomniał sobie, że sam ma żonę, dzieci i zaczął zwalniać przed odcinkiem gdzie kończyła się prosta, a zaczynały ostre zakręty. W ciągu kilku sekund wytracił prędkość do stu kilometrów na godzinę. Ustał świt powietrza, silnik wszedł na spokojniejsze obroty. Wyścig skończony.
Zaczęła się zwykła jazda.
Dopiero po minucie w lusterku pojawiło się sunąca z dużą prędkością Subaru. Prowadzony przez młodych ludzi samochód ledwo wyrobił na zakręcie i rósł w oczach. Wyprzedził Porsche i biorąc przednimi kołami pobocze wszedł w kolejny zakręt. Orłowski, już się nie ścigał. To która maszyna jest szybsza rozstrzygnęło się przed chwilą na długiej prostej. Wrócił do rozmyślań o trudnej sytuacji w jakiej znalazła się kierowana przez niego firma. Skąd wziąć dwudziestu kilku wykwalifikowanych pracowników i szybko ich przeszkolić? Prawdopodobnie nie zbierze całego zespołu spośród ludności zamieszkałej w Wodziejowicach, a zatem musi naprędce zorganizować zakwaterowanie dla zamiejscowych. Przyszło mu na myśl, aby dogadać się z właścicielem taniego hotelu przy stacji kolejowej. Hotel mógłby być dobry na początek, później postawi się jakiś barak na terenie zakładu i wynajmie w nim pomieszczenia odpłatnie. Pomyślał sobie, że znowu jak kot spadnie na cztery łapy i jeszcze na tym zarobi.
Jadąc biegnącą przez las szosą, dostrzegł leżące w rowie Subaru, z którym przed chwilą się ścigał. Samochód spoczywał na prawym boku kilka metrów przed betonowym przepustem. Obok niego na drodze znajdowało się dwóch ludzi. Jeden z nich leżał na wznak z głową we krwi a drugi stał na poboczu dając Orłowskiemu znak aby się zatrzymał. „Proszę jak się gówniarzom śpieszyło!” – posumował w myślach tę sytuację czterdziestolatek. Wprawdzie nie cierpiał tego pokroju ludzi, jednak nie mógł sobie wyobrazić, że mógłby przejechać obok nich obojętnie, bez udzielenia jakiejkolwiek pomocy. Zwolnił i zjechał na pobocze kilka metrów przed leżącym w rowie Subaru. Machinalnie wyrwał kluczyki ze stacyjki i energicznie otworzył drzwi.
Wyprostowawszy się zauważył wycelowaną w jego głowę lufę
pistoletu. „Zasadzka!” – śmignęła myśl jak błyskawica. Poczuł jak ze strachu wiotczeją mu uda. Żeby tylko, nie chcieli zabić! Niech biorą Porsche i jadą, a jego zostawią w spokoju.
- Dawaj kluczyki i spierdalaj w las! – powiedział stojący przed nim rosły mężczyzna w kominiarce. – Bo jak nie to rozwalę łeb!
Jego leżący na drodze wspólnik zerwał się, otarł rozpiętą koszulą czerwoną farbę z twarzy i otworzył tylne drzwi ich samochodu. Wyjął stamtąd kałasznikowa i przeładowawszy go zbliżył się do trzęsącego się ze strachu właściciela Porsche. Szturchnął go lufą w żebra i szepnął chłodnym jak stal głosem:
- Szybciej!
Dwa kluczyki spoczęły w żylastej ręce wysokiego draba.
- Spokojnie, panowie spokojnie – mamrotał Orłowski. – Bez paniki. Nie jestem głupi. Bierzcie auto mnie dajcie spokój!
Rzezimieszek bez słowa ruchem głowy dał mu znać aby oddalił się do lasu. Orłowski odwrócił się i zaczął iść przez drogę. Cały czas z przerażeniem myślał, że mogą mu teraz strzelić w plecy. Ale słyszał tylko ciszę. Dopiero kiedy przyskoczył rów, rozległ się ogłuszający wystrzał serii z karabinu, a w chwilę potem dał się słyszeć szyderczy śmiech. Co sił w nogach rzucił się w las wiedząc, że tam za grubymi pniami drzew trudniej będzie go trafić.
Gnał przed siebie, a gałęzie chłostały go po twarzy. Potknąwszy się o gruby konar upadł. Ciężko dysząc, z twarzą w mokrej trawie, słyszał dźwięk odjeżdżającego wartego czterysta tysięcy złotych Porsche.
Ubezpieczyciel w zeszłym tygodniu próbował się z nim skontaktować w celu przedłużenia ubezpieczenia AC i od kradzieży, ale kiedy do licha miał się z nim spotkać, skoro w tym czasie przebywał w Genewie?! Mając do siebie masę pretensji, wyjął telefon komórkowy i zadzwonił na Policje, aby zgłosić napad i kradzież samochodu.
* * *
Pół kilometra dalej szedł drogą Kazimierski ze swoim wielkim bykiem. Podobnie jak poprzednio prowadził go na postronku do skupu żywca. Wtedy olbrzymie agresywne bydle, wyrwało mu się z rąk i przez trzy dni krążyło w okolicznych wioskach siejąc postrach wśród mieszkańców. Na domiar złego byk spowodował szkody materialne wpędzając biednego starca w niebotyczne długi. Sołtysowi rozwalił w drzazgi szopę, w sąsiedniej wiosce zdemolował przystanek autobusowy, jakiś człowiek uciekając przed nim na rowerze wpadł w skarpę przy drodze gdzie pogiął ramę i scentrował koła, badylarzowi porozwalał grzędy z pomidorami, a wdowie po dróżniku zepchnął do rzeki bańkę na mleko. Ogółem szkody oszacowano na dwa tysiące złotych, co przy wynoszącej czterysta złotych rencie Kazimerskiego było kwotą przyprawiającą o zawrót głowy.
Dlatego starzec nie miał już żadnych złudzeń, że musi byka – przyczynę swych problemów finansowych i zdrowotnych – czym prędzej sprzedać.
Nie wiadomo czym Kazimierski go karmił, ale fakt faktem, że buhaj na widok czerwonego koloru dostawał wścieklizny. Wpadał w szał i żadna siła nie była w stanie utrzymać go w miejscu. W tym względzie nie czynił żadnych wyjątków. Olbrzymi buchaj widząc jadący wolno z naprzeciwka lśniący czerwonym lakierem samochód, pochylił wieli łeb, wypuścił parę z nozdrzy i z impetem ruszył do ataku. Kazimierski trzymał powróz co sił w rękach i w wyobraźni dodawał kolejne zera do swojego długu. Jednak powróz szarpnął nim tak mocno, że chudy starzec jak belka słomy przewrócił się na drogę i poturlał do rowu. Ogromny, ważący prawie dziewięćset kilo buchaj, dudniąc kopytami po asfalcie sadził do przodu wprost na jadące z prędkością piechura Porsche. Wziąwszy kilkanaście metrów rozpędu huknął łbem jak taranem w przednią maskę z taką siłą, że ważące półtorej tony auto zostało odrzucone do tyłu. Rozległ się jęk rozdzieranych rogami blach, brzęk tłuczonych reflektorów, eksplodowały poduszki powietrzne, załączył się wyjący wściekle alarm. Oszołomiony byk, stęknął żałośnie i padł na asfalt tuż przed samochodem. Siedzący w środku przestępcy, po tym jak poduszki powietrze uderzyły ich prosto w twarz, znajdowali się w stanie lekkiego zamroczenia. Usiłowali niezdarnie wygramolić się z auta, lecz uruchomienie alarmu spowodowało, że wszystkie drzwi zostały zablokowane, a opuszczenie szyb okazało się niemożliwe. Pech przyczepił się złodziei jak pijawka i nie chciał ich opuścić. W momencie kiedy wybili boczne szyby i próbowali przecisnąć przez okna swe grube cielska, za stojącym na środku drogi Porsche rozległ się dźwięk syreny policyjnej. Pędzący drogą radiowóz zatrzymał się przy luksusowym samochodzie, a dwóch odzianych w kamizelki kuloodporne i uzbrojonych w karabiny policjantów wyskoczyło z pojazdu i stanęło obok Porsche celując do przestępców. Ci, zakleszczywszy się w otworach okiennych, nie mogli dosięgnąć swej broni. Bezradni jak dzieci krzyczeli, że się poddają.
Wówczas z policyjnego poloneza wysiadł Zenon Orłowski. Obszedł swój samochód dookoła ostrożnie ominął leżącego na drodze zaćmionego od uderzenia łbem w maskę byka i rozżaleniem spojrzał na wgniecioną i porysowaną karoserię. W myśli obliczył, że koszty naprawy wyniosą około dwudziestu tysięcy złotych, ale to i tak nieporównywalnie mniej niż utrata całego samochodu. Na dobrą sprawę ten wielki byk, przyczynił się do odzyskania skradzionego Porsche. Ciekawe skąd on tu się wziął i kto jest jego właścicielem? Odpowiedz na to pytanie przyszła błyskawicznie:
- Panie Zenonie, litości! Ja już nie mam pieniędzy! – wołał Kazimierski kuśtykając wzdłuż pobocza. Podszedł do właściciela staranowanego pojazdu i dodał: - Za te szkody, niech Pan weźmie mojego byka!
Orłowski bez słowa zdjął z ręki złotego Rolexa, którego kilka dni temu dostał od Roithnera i wcisnął go do otwartej garści starego.
- Proszę to wziąć i nie pytać dlaczego – powiedział patrząc mu w oczy.
- Chyba pan żartuje? – niedowierzał Kazimierski. – Taki ładny zegarek za nic mam wziąć?
- Niech pan bierze bo jeszcze się rozmyśle! – pogroził Orłowski.
- No dobrze, jak dają to biorę, jak biją to uciekam – zgodził się starzec. Włożył Rolexa do kieszeni, podziękował i zajął się cuceniem byka, któremu powoli zaczynała wracać przytomność.
Policja zabrała przestępców na komisariat, Porsche zostało zawiezione na lawecie do firmy serwisowej, Zenon Orłowski wrócił taksówką do domu, a Kazimierski stwierdził, że dostawszy w prezencie złoty zegarek, buhaja już nie sprzeda i zaprowadził go spowrotem do chałupy.
* * *
Szczupłe palce prezesa BykRolu nerwowo bębniły po dużym porcelanowym kubku. Podjęta przez niego decyzja o zwolnieniu jeden trzeciej pracowników została źle przyjęta przez Zarząd Stowarzyszenia. Jednak mając na uwadze jego dotychczasowe osiągnięcia w kierowaniu firmą, nie zastosowano wobec niego żadnych sankcji karnych. Na spotkaniu które odbyło się dziś rano, zapewnił wszystkich członków Zarządu, że wie co robi, i że po chwilowym zachwianiu BykRol prędko stanie na nogi i wkrótce zacznie osiągać jeszcze lepsze wyniki finansowe niż do tej pory.
Mimo iż zapewnienie to spotkało się ze sporą dozą sceptycyzmu, nikt nie odważył się otwarcie zaprotestować i wyrazić swych wątpliwości, bowiem Zenon Orłowski niejednokrotnie już zaskoczył Zarząd swoimi nieszablonowymi i uwieńczonymi sukcesem pomysłami. Rozpoczęte w ponurym oskarżycielskim tonie spotkanie, upłynęło w atmosferze umiarkowanego optymizmu. Gdzieś w międzyczasie po uświadomieniu, że sytuacja jest pod kontrolą, ustąpiły niepokój i napięcie.
Jednocześnie wzrosły oczekiwania wobec prezesa BykRolu i siłą rzeczy od tej pory każdy jego ruch miał być obserwowany jak pod lupą. Doświadczony, czterdziestoletni biznesmen musiał się na nowo wykazać i miał na to bardzo mało czasu. Nie po raz pierwszy zresztą.
- Proszę usiąść – Orłowski wskazał wchodzącej do jego gabinetu dziewczynie krzesło naprzeciw swojego biurka. W ręku trzymał jej CV i przelatywał wzrokiem wersy opisujące jej długi kontakt z nauka i krótki przebieg pracy zawodowej. – Jest pani prosto po szkole – zauważył.
- Tak. To moja pierwsza poważna praca – potwierdziła dziewczyna.
- Uniwersytet Warszawski. Wydział Nauk Ekonomicznych i Zarządzania! – gwizdnął cicho pod nosem z podziwu. – No proszę kogo my tu mamy. Zna pani języki obce?
- Tak. Biegle angielski i niemiecki, trochę gorzej rosyjski – odpowiedziała.
Orłowski pokręcił głową z niedowierzaniem. Jak można znać tyle języków mając tylko dwadzieścia cztery lata?
- Czym zajmuje się pani u nas firmie? – zapytał patrząc na nią spod czarnych brwi.
- Pracuje na hali – odparła wzruszając ramionami.
- A dokładniej?
- Jako rozbieraczka.
- Hm, a nie myślała pani o czymś bardziej ambitnym? – rozsiadł się w fotelu i z ciekawością przyglądał się małej siedzącej przed nim kruszynie.
- Owszem – potwierdziła dziewczyna. – Ale sytuacja na rynku pracy jest trudna, a poza tym od czegoś trzeba zacząć.
- Słusznie – zgodził się prezes. Odłożył na bok jej życiorys zawodowy i zaproponował: - Co pani sądzi o stanowisku Dyrektora Marketingu w BykRolu?
Dziewczyna spojrzała na niego z zaskoczeniem w oczach. Prezes stroi sobie z niej żarty? Niedawno przyjęto ją do pracy i od razu, będąc jeszcze na okresie próbnym miałaby awansować na dyrektora marketingu? To chyba sen!
- To znaczy ja miałabym objąć tę funkcje? – upewniła się.
- Tak. Dokładnie to mam na myśli – odpowiedział Orłowski zdecydowanie.
- Trochę mi to przypomina bajkę o Kopciuszku... – powiedziała z niedowierzaniem w głosie. – Bajkę – powtórzyła.
Orłowski zabębnił nerwowo palcami po porcelanowym kubku. Wstał z fotela, przespacerował się do okna, zamknął je i wskazał na stos życiorysów, które przyniosła mu kadrowa.
- Bajka o Kopciuszku to nie jest dobre porównanie – mówił, niedbale przerzucając kartki z CV obecnie zatrudnionych pracowników. – Niebawem wejdziemy do Unii. Firma zacznie funkcjonować w międzynarodowym środowisku, a to wymaga zupełnie innych koncepcji marketingowych niż te, które się sprawdzały na rynkach lokalnych. Aby umieć poruszać się w tym świecie trzeba mieć pewną wiedzę – ponownie wziął do ręki jej życiorys. - Studiowała pani zarządzanie w jednym z lepszych uniwersytetów w kraju, zna pani użyteczne z punktu widzenia BykRolu języki obce, poznała pani naszą firmę i branżę. Wśród obecne zatrudnionych osób, nie znalazłem lepszej kandydatury na to miejsce, a tych których zwolniłem z pewnością nie przyjmę na nowo – mówił mając w wyobraźni moment kiedy po wręczeniu wypowiedzeń wyskakuje z sali konferencyjnej przez okno na hałdę węgla. – Moja propozycja to układ korzystny dla obydwu stron. Więc jaka jest pani decyzja?
To co powiedział Orłowski brzmiało przekonywująco. Dziewczyna poczuła jak mocnej zabiło jej serce. Wiedziała, że jest ambitna i że kiedyś zrobi karierę, ale nie spodziewała się, że ten pierwszy wznoszący ją wysoko do góry krok, nastąpi tak szybko.
- Jestem zaskoczona – odezwała się po chwili. – Byłoby błędem odrzucić taką ofertę. Oczywiście, zgadzam się.
Prezes BykRolu spokojnym kiwnięciem głowy zaakceptował ten fakt.
- Zapewne jest pani świadoma, że firma obecnie znajduje się w trudnej sytuacji – przejechał ręką po strapionym czole odrzucił do tyłu kruczoczarną grzywkę. – Po wypuszczeniu tej feralnej partii wędlin, która spowodowała masę zatruć, zrezygnowało z nas wielu kooperantów. Mamy poważny niedobór personelu, a to grozi załamaniem się produkcji. Lokalna konkurencja odbiera nam klientów, a ta za granicą – mam na myśli należące do Roithnera zakłady we Wiedniu, zamierza nas wykupić – wstał z fotela i nerwowym krokiem przespacerował się po gabinecie. Wyjrzał przez okno, włożył ręce do kieszeni w spodniach i patrząc z góry na świeżo upieczoną dyrektor marketingu oznajmił: - Ale ja na to nie pozwolę! Musimy nie tylko wyciągnąć firmę z kryzysu, ale spowodować, aby działała ona lepiej niż poprzednio! – podszedł do biurka. Wsparł się na nim obydwoma dłońmi i mówił dalej. – Działam w tej branży dwadzieścia lat. Popadłem w rutynę i niczego nowego już nie wymyśle. To czego od pani oczekuje, to pomysł! Pomysł na to jak przygotować BykRol, aby przebił się przez konkurencje w Unii i wszedł na tamtejsze rynki.
- To trudne i odpowiedzialne zadanie – zauważyła.
- Z cała pewnością – potwierdził Orłowski. – Daję pani trzy dni wolnego, na przygotowanie swojej koncepcji działania. W Poniedziałek rano widzimy się tutaj ponownie i zobaczymy co pani wymyśliła.
Dziewczyna widząc, że zanosi się na koniec spotkania wstała z krzesła i zapytała nieśmiałym tonem:
- A co z moją pensją? Czy dostanę jakąś podwyżkę?
- Ależ oczywiście, że tak – odezwał się Orłowski zawstydzony, że nie wspomniał o tak istotnym szczególe. – Proponuję połowę pensji na warunkach jakie otrzymał dotychczasowy dyrektor marketingu.
- To znaczy? – zapytała drżącym głosem.
- Dostanie pani siedem tysięcy złotych miesięcznie na rękę, plus premia zależna od wyników finansowych – sprecyzował prezes.
Dziewczyna ukradkiem przełknęła ślinę.
- Do Poniedziałku z całą pewnością coś wymyślę – powiedziała z przekonaniem. Oddaliła się do drzwi i nacisnęła klamkę.
- Aha jeszcze jedno – zatrzymał ją Orłowski. – Jak pani godność?
- Anna Terlecka.
- Bardzo mi miło.
- Mnie również.
----------
Koniec odcinka 3.