Temat: Cyklady 2009
Dzie I i II
25.07.2009 (dzień I)
Wylądowaliśmy w Atenach. Nowy port lotniczy niestety jest oddalony od porty, o godzinę drogi autobusem. Co nie było zbytnim pocieszeniem, zwłaszcza że początkowo myśleliśmy (wg informacji naszych znajomych), że wylądujemy na lotniku zaraz przy marinie. Ten port lotniczy niedawno został zamknięty. Na lotnisku czekała na nas już delegacja. Dzielnie trzymając w rękach nad głowami kartkę z wielkim napisem „FuBroNi Saling Team”. Szybkie rozeznanie w sytuacji, a dokładniej dopytanie się delegacji, jak na lotnisko i w przeciągu paru minut siedzieliśmy w autobusie X96, który dowiózł nas bezpośrednio do mariny.
Żar lał się z niebo. Parę set metrów, jakie z bagażami musieliśmy pokonać, by dotrzeć na nabrzeże nr 9, było jak gehenna. Pot lał się z nas, a my nie mieliśmy ani krzty wody.
Jacht stał prawie na końcu keji. Czternasto i pół metrowa Bavaria, właśnie był zlewana przez sprzątaczkę wodą. Co pozwoli nam szybko załadować plecaki pod pokład, który był już wysprzątany.
Szybko podzieliliśmy się na dwie grupy. Kapitan, Zastępca Kapitan i Pierwszy Oficer, zostali na pokąłdzie sprawdzając cały jacht. A reszta załogi ruszyła w poszukiwaniu marketu w którym należało zakupić wszystkie potrzebne rzeczy na rejs, wg wcześniej przygotowanej lity.
O ile wydawało się, że pod pokładem ucieka się od słońca, to zaduch jaki tam był, nie dawał możliwości spokojnego wykonywania czynności. Pot spływał po nas, a my czym prędzej staraliśmy się uciekać na zewnątrz, gdzie pomimo strasznego żaru dało się wytrzymać.
Jacht wybudowany w 2003 roku, niestety swoją świetność już dawno stracił. Ząb czasu, nadgryzł to co kiedyś mogło wydawać się ładne czy eleganckie. Pufy w messie, swój ciemno niebieski kolor dawno zamieniły na wyleniały błękit. W kingstonach (łazienkach), lustra zaczęły tracić swój spód. Sól i rdza wkradały się w każde niezabezpieczone miejsce jachtu. Trzeba jednak przyznać – 10 osób, spokojnie mieści się na tym jachcie i nie czuje się tego ścisku. Co np. na Bavarii 44, przy 9 osobowej załodze bywa już uciążliwe, a jacht jest tylko o 50cm krótszy.
Odbiór jacht trwał bardzo długo. Armator co chwilę odkrywał, jak to nazwał „Tajemnica jachtu”, które okazywały się rutynową albo czynnością którą należy na jachcie wykonać albo po prostu były małym defektem tej jednostki. Cały czas coś było poprawiane, czekaliśmy na Bikini (swego rodzaju daszek nad kokpitem).
I oficer dzielnie z Kapitan nałożyli maski, płetwy i nurkowali sprawdzając czy przypadkiem pod jachtem nie ma jakiś małych ukrytych defektów. To nurkowanie było o wiele przyjemniejsze od nurkowana kwietniu, kiedy to woda miała 17st. Teraz w wodzie z przyjemnością spędziliśmy naście minut oglądając mocno nadszarpnięte dno. Farba ochronna niewielkimi płatami schodziła z poszycia jachtu. Drobne rysy i zadrapania były na porządku dzienym.
W sumie około godziny 20 jacht był odebrany, jedzenie zaształowane, a załoga udała się na kolację do jednego z lokalnych barów, gdzie wśród ateńskich domów zjadła przysmaki lokalnej kuchni.
2300 ruszamy. Mamy przed sobą 200Mm do Chani, jednego z portów Krety. Wiatr nam nie sprzyja. Generalnie to nie zamierza chyba wiać. Tak też przez pierwsze godziny płyniemy cały czas na silniku. Ateny powoli znikają za nami, jednak jeszcze o 3am, cały czas widać kolorowe światełka stolicy Grecji.
Noc nieobyła się bez niespodzianek. O ile przez pierwsze godziny rejs przebiegał spokojnie, o tyle nagle nieoczekiwanie głębokość z 130metrów spadła do metrów pięciu. Co wzbudziło nasze podejrzenia. Sonda nie dawała jednoznacznych odczytów i przez blisko 30 minut staliśmy w miejscu starając się wybadać czy rzeczywiście jest tak płytko, czy sonda po prostu zaczęła świrować.
Zwykle jest tak że sondy pokazują mrugając napisem DEPTH że niestety ale już nie łapie tej głębokości. Tutaj było to różnie. Raz mrugało raz nie. W końcu po sprawdzeniu map uznaliśmy, że sonda rzeczywiście świruje i pierwsze odczyty, z tak dużej głębokości nie są przez nią odnotowywane jako „brak zasięgu”.
0300 – nadal płyniemy na silniku. Wiatru - zero. Kurs 180, pozycja 37’ 36.212N, 023’41.120E
26.07.2009 Dzień II
Rano nadal płynęliśmy na silniku. Woda jest jak lustro. Wieje nadal całe nic. Śniadanie na pokładzie i dopiero o 1030 postawiliśmy żagle. Na południu zaczęła rysować się niewielka wyspa Falkoniera, na której chcieliśmy stanąć na chwilę na kotwicy i zanurkować przy brzegu.
Zanim dotarliśmy do wyspy, żar szybko poddał nam pomysł na pływanie za jachtem na cumach i pontonie. Co okazało się rewelacyjną alternatywą na obniżenie temperatury ciała i małe orzeźwienie. Przy okazji można było skosztować smaku morskiej słonej wody w ilościach bez ograniczeń.
Wiatr powoli coraz bardziej zmagał się. Znaleźliśmy miła zatoczkę wśród skał. Z początku myśleliśmy że kotwica nie będzie trzymała. Nawet specjalnie założyliśmy maski i płetwy by sprawdzić czy jacht nie spłynie na brzeg, który był od nas około 100metrów. 50 metrów łańcucha solidnie trzymało jacht nawet na wietrze, który zawijał się do zatoczki i tworzyła małe fale.
W zatoczce, której głębokość wynosiła 13 metrów, było widać, całe dno. Przy brzegu pod małym nawisem była mała jaskinia. Do której staraliśmy się wpłynąć. Dopiero drugie podejście udało się i jaskinia okazała się na tyle mała, że bez większego problemu można było obejrzeć jej wnętrze, z małymi rybkami, które kręciły się pod nami.
Spontaniczny pomysł zwodowania pontonu i przyczepienia do niego silnika, by część żeńska załogi przetransportować na skalisty brzeg, zakończył się holowaniem przez Maćka i Andrzeja. Niestety okazało się, że i ponton z silnikiem mają swój sekret. Silnik po prostu nie odpalał. A wiatr Martę, Elizę i Kapitana zniósł na brzeg.
Po ten małej przerwie ruszyliśmy dalej. Wiatr dochodził w szkwałach do 20 węzłów, a jacht na pełnych żaglach sunął z prędkością około 8 węzłów.
Niestety z czasem zaczął słabnąć i perspektywa szybkiego dotarcia do portu na krecie oddalała się z każdą chwilą.
Pomimo słabego wiatru, z północnego wschodu sunęły spore fale, które dawały się we znaki części załogi. Zaczęły się pierwsze objawy choroby morskiej. Obiad, którego przygotowanie przedłużyło się o około 2 godziny, dla niektórych okazał się być nie do końca najlepszych pomysłem. Popołudniowa i wieczorna sjesta, przygotowała załogę na kolejną „nockę”. Wieczorem wiatr zaczął się wzmagać. Dochodząc czasem nawet do 22 węzłów. Na noc zostawiliśmy tylko jeden żagiel – Genue. W prognozach zapowiadano dla południowej część Cyklad wiatr do 7B. na szczęście prognoza nie sprawdziła się. Ale i tak w nocy nadrobiliśmy dużą część straty z bezwietrznej pogody i rano kiedy na pokład wchodziła 4 wachta na horyzoncie zaczęły zarysowywać się pierwsze obrysu Krety. Wiatr od rana wzmagał się, tworząc coraz większe fale. Podejście do portu Chania (Kreta)okazało się nie najłatwiejszym zadaniem. Z jednej strony fale dochodzące do 1,5 metra, Z drugiej trudne podejście. Przy prawej stronie toru podejściowego zaraz za zieloną bojką farwateru z wody wystawały kamienie, a fala z morza wchodziła do portu.
Całe cumowanie przeszło sprawnie. Udało się znaleźć miejsce gdzie mogliśmy przycumować burtą i podpiąć się do prądu i wody (koszt 5euro). Co prawda coś za coś. W porównaniu do Chorwacji to taniocha, ale toalety na „narciarza”, a po pozostawiają też wiele do życzenia. Tak też część załogi skorzystała z publicznej toalety, a część kąpała się na pokładzie. Bardzo chwieliśmy uniknąć cumowania na kotwicy. Winda kotwiczna jest kolejnym sekretem naszego jachtu. Łańcuch ślizga się po mechanizmie do jej podnoszenia, i wciągnięcie jej na pokład zajmuje sporo czasu.
Teraz wykąpani, po 35 godzinach w morzu, 155 milach morskich, delektujemy się tutejszym chmielowym napojem i ruszamy w miasto.
Adam W. edytował(a) ten post dnia 27.07.09 o godzinie 15:01