Moja relacja:
Dobra jedziemy, w końcu dziś start.
Metro przed siódmą puste, dwie stacje później jednak wsiada chodząca reklama Asicsa i bacznie się przygląda. Ja też na sportowo, najwazniejsza impreza biegowa w tym roku w Paryżu to bestyjka szybko skojarzył że się udajemy w te samo miejsce.
- Do You Speak English?
- Only little- zawsze to działało, niestety nie tym razem. Emocje przed biegiem nie dały mu spokoju.
- Where you from?
-Gdańsk, Baltic Sea
- Solidarity, Walesa- Uśmiechnął się Jeff. Jeff bo się przedstawił, może też uznał że skoro znam słabo angielski to może mi opowiedzieć o swoim życiu w Newcastle i dwójce uroczych dzieciach, w tym jednym w wieku Igora.
Jak wysiedliśmy to zrobił zatroskaną minę i zaczął mi tłumaczyć że zostawienie samego dziecka w wieku pięciu lat na kilka godzin nie jest najlepszym pomysłem, właściwie to bardzo niebezpieczne. Musiałem go uspokoić że Igora odstawia pod opiekę a nie że po polach Elizejskich będzie chodził aż tata się łaskawie przytelepie. Widać że się uspokoił bo dał mi spokój a ja się udałem by odstawić Igora. Akurat to było blisko łuku Triumfalnego tak że od razu po odstawieniu byłem właściwie na miejscu. Trzeba powiedzieć że obszar robił wrażenie. Koło Łuku jeździły autobusy, taksówki, skutery i biegali startujący. Nie wiem dlaczego nie zamknęli ruchy, ale chyba nikt nie zginął. Start mojej grupy miał być o 8:45 czyli czterdzieści minut po Kenijczykach. Nie wiem czy biegli, ale na pewno oni wygrali.
Dobra, rozgrzewka bo zimno chyba jak w Warszawie, fotki, uśmiechy. Nie wiem co za moda że jak startujemy w jednej imprezie to się lubimy i do siebie uśmiechamy. Trudno, niech im będzie.
Tu pierwsza pochwała do ogrów biegów w Warszawie, ilość Toitojów. Koło łuku może z dziesięć a biegnących 40 tysięcy (lub więcej).
Podział na strefy, super pomysł, a że ludzie zamiast wejściem skaczą przez płot? A co to kogo obchodzi. Płot był niestabilny to w końcu i ochroniarze przytrzymywali by się nie przewrócił a można było się wdrapać i przeskoczyć. Dobra jestem w środku, zaraz start. Zaraz? Pomyłka, startu to jeszcze długo nie było. Ludzie sobie stoją, zimno. Ale najlepsze że nie ma tojtojów w strefie. A pęcherz nie sługa, startujący nawodnili organizm a tu nadmiaru nie ma gdzie oddać, bo sami biegacze, a za płotem rodziny. Więc sikają przy punktach gdzie są prowadzący doping i rozgrzewkę. A że to na środku, w morzu biegaczy, na około plastikowe worki? Trudno.
W końcu start, biegniemy. Co tu dużo pisać, Paryż jest piękny, a jak się biegnie w grupie to nogi same niosą. Dlatego by się nie spalić, 6:00 miało być nie szybciej, zero szaleństw, a potem jakoś to będzie. Kibiców pełno, orkiestry. Nie ma jak w wawie dzieci ze szkół, same dorosłe osoby w orkiestrach, z pomponami. Ludzie się przepychają, rwą do przodu, ktoś mnie prawie przewraca. Leć, leć, spotkamy się grubasie na trzydziestym piątym kilometrze. Pierwszy zgrzyt i za każdym razem zgrzyt to punkty z wodą. Niby dużo, ale tłok, tratowanie, zawsze się te 15 sekund traciło. Ale przy tylu ludziach no norma. Bieg, obserwowanie trasy, miasta. O jaka ładna łydka, i wyżej też niczego sobie. Dobra, skupmy się, nie ma mowy o rozpraszaniu, bieg, wynik. Dobra, ostry zakręt i …? Co za idiota ustawił tu Sanguszki? Nic, trzeba się wspinać, na szczęście to nie jest 20 km, siły są. Bieg, obserwacja. O, kolejna fajna łydka, fuj! Tym razem męska :), mam nauczkę, nie oglądać d.., a się skupić. Rozmyślam kiedy przyspieszę, ale postanawiam że nie przed 21 km, wcześniej się mogę spalić. Na 10 km batonik zjedzony, woda wypita, by człek się przespał ale nie, trzeba gnać. Po drodze fajny pomysł, wóz strażacki zaparkowany przy trasie, drabina wysunięta nad trasę. Na drabinie nad głowami biegnących siedzą strażacy i dopingują. Nie wiem co na to BHP, ale pomysł super. Patrzę na 21 km, 2:10, czyli lipa. Jak by było 2:06 to można by pokombinować, ale dziesięciu minut nie zniweluję. A przyspieszenie przesuwam na 30 km, wtedy zobaczymy. Dobra, biegniemy przy Sekwanie, mają swoje tunele to nas w nie pchają. Słyszę w koło jak garminy, polary gubią satelity, ale to nie mój problem. 25, kolejny żelek poddany konsumpcji, dwa zostały. Co za kretyn wymyślił trzydziesty kilometr? Źle było do tej pory? Źle? Na trzydziestym km widzę że z ataku nici, przemyślę sprawę na 35, wtedy to zostanie 7 kaemów, na pewno wyrwę do przodu, jak nie ja to kto? Glukoza znika z krwioobiegu, czy ja jestem taki zły? Kurde, nie mam innych problemów, odciski, poranione sutki, brak sił, a tu się zastanawiam nad swoim postępowaniem, kogo zraniłem. Irytuje mnie ten 35 kilometr. Ok., nie jego wina, nie wina braku glukozy… Ale przyjmijmy że poprzednie miesiące były ciężkie, nie zawsze się odnalazłem w sytuacji, nie zawsze byłem do końca uczciwy… Dlatego podjąłem 7 kwietnia postanowienie noworoczne że będę lepszy, a za to co było przepraszam…
Coraz więcej idących, trudno czasami się przepchać i trzeba zwalniać. Dobra ostatni postój na toaletę, sznurowadła poluzowane, lecimy dalej. Lasek buloński, jakie przyspieszenie? Módl się człowieku by utrzymać tempo a nie z Kenijczykami w szranki stawać. Biegniemy, co pewien czas sygnał karetki, kogoś na poboczu opatrują sanitariusze. 35 kaem ma to do siebie że ma się wszystkiego dosyć, plany to można robić, ale nie o przyspieszeniu, biegniemy swoim tempem. Tu już wielu sobie spacer uskutecznia, spotyka znajomych, wy też z Londynu, niemożliwe! I dalej w gadki czy dziś w Londynie pada, czy będzie padać czy ulice schną po wczorajszych opadach. To nic że jak idą ławą dumni synowie i córy Albionu to inni nie mają jak biec. Oni muszą pogadać o deszczu, deszcz w Londynie? Niemożliwe, normalnie się Londyn z Saharą kojarzy a tym razem padało!
Dobra, 40 km, zostały dwa, mogę przyspieszyć, te dwa co pozostały nie zniszczą mnie. Bruk, dużo zakrętów, część z biegnących zamiast przyspieszyć to zwalnia, wyjmuje aparaty i robi zdjęcia. Warto było biec by przed metą się prawie zatrzymać i robić zdjęcia? Nie zrozumiem tych ludzi nigdy. Dobra, jestem na mecie, szał. Ok., szału nie ma, idziemy i szukamy co tu rozdają, wiecie, medale, Powerade. Dostałem worek, włożyłem, od razu się lepiej poczułem, ciepło nie ucieka. Idę dalej, tu musi być jakaś cywilizacja. Są koszulki, o, dostanę koszulkę! Zielona jest, idziemy dalej. Medale, dają medale! Dumnie wypinam pierś, niech wkładają. Kobieta daje mi do ręki i jeszcze zawinięty w bibułę! Nie, od razu urosłem. Nie dość ze medal to i jeszcze kawałem papieru by się nie porysował. Banana w garść, wodę i lecę po Igora. Tu mały zgrzyt, bo syn stwierdził że medal to on zabiera.
Mała dygresja do motywacji przez endomondo. Teksty typu ‘jesteś za stary na takie wyczyny, zostaw to młodym’, ‘nie mów że jedziesz rowerem, ile ma przerzutek?’, ‘uważaj wielorybie bo zaraz cię dorwie Greenpeace i wrzuci do Sekwany’ nie były zbytnio motywujące. Nie, nie były ani śmieszne ani zabawne. Suchary to za mało powiedziane :)
To po to ja się przygotowywałem pół roku, treningi, pot, wszystko podporządkowane planowi? Ok., łatwo mnie na kłamstwie przyłapać. Treningi były jak miałem ochotę, plan to mi znajoma napisała i nigdy nie wszedł w życie. A intensywność innych doznań zapełniła cały wolny czas…
Jutro Disneyland, też fajnie, też prawdziwie…
Dziękuję za uwagę…
Krzysztof Hrycko edytował(a) ten post dnia 08.04.13 o godzinie 06:58