Piotr R.

Piotr R. Właściciel Firmy
BeHaPeks.pl

Temat: Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie

Z panem M z Warszawy poznałem się w Madrycie. Miałem przyjemność brać udział w tamtejszym maratonie z uwagi na przychylność organizatora jednego z najlepszych polskich festiwali biegowych. Tam właśnie poznałem znaczenie tytułowego przysłowia.

M zadzwonił do mnie jak już byłem na miejscu, chyba dwa dni przed maratonem. Poznaliśmy się jeszcze w Polsce przed wyjazdem. Rozmawialiśmy ze sobą tylko raz. Ustaliliśmy, że będąc w Hiszpanii zdzwonimy się i spotkamy. M miał na miejscu problem z hotelem. Jego rezerwacja została odwołana. Niewiele myśląc zaproponowałem mu nocleg w naszym hotelowym pokoju. Mieliśmy duży, dwupokojowy apartament, dlatego M mógł spokojnie z nami przekimać. Skonsultowałem to tylko z moim przyjacielem i tyle. M miał już gdzie spać.

- Biegacze muszą trzymać się razem i sobie pomagać - powiedziałem M.

- Dziękuję bardzo, jestem twoim dłużnikiem - odpowiedział M informując o swojej wdzięczności. Nie musiał długo czekać na możliwość rewanżu.

W dniu maratonu wstaliśmy ok 5 rano. Zawsze wolę wcześnie wstać, żeby później się nie spieszyć z dojazdem na start. Oczywiście wszystko było doskonale zaplanowane. Wieczorem dzień wcześniej przyjąłem dużo łatwo przyswajalnych węglowodanów. Wiedziałem też o tym, że muszę skorzystać z długiej porannej toalety. Niestety podczas całego pobytu w Madrycie z moim żołądkiem nie było najlepiej...

Na śniadanie zjadłem płatki z jogurtem, banana i kilka kawowych ciastek. M też coś wsuwał. Paweł spał - kontuzja wyeliminowała go z udziału. Czułem, że mój żołądek powoli szykuje się do "dwójki".

- Jest dobrze - powiedziałem M i dodałem - idę na dwójkę zaraz wracam. - Wziąłem ranersa i poszedłem do toalety.

Miałem wrażenie, że z coś jest na rzeczy i dzieje się coś niedobrego w moim brzuchu. Jakby ktoś tam wiercił, kręcił i ugniatał. Trudno, trzeba się zebrać i walczyć. Po godzinie ruszyliśmy do centrum. Metrem dojechaliśmy do okolic mety, gdzie była szatnia i depozyt, zrobiliśmy co trzeba i udaliśmy się na start. Po drodze jedynka w toalecie i ustawianie się w swoim sektorze. Do startu zostało kilka minut. Jest już bardzo dużo ludzi. Mój żołądek nie jest w najlepszej kondycji. Dalej czuję zgnioty. Już wiem, że może mi się przytrafić coś na trasie. Jeszcze mała rozgrzewka z M i czekamy na strzał startera.

Mój brzuch jest w fatalnym stanie. Próbuję się odgazować. Nic to nie daje. Dalej kiszki marsza grają. Stresuję się coraz bardziej. Dwie minuty do startu. Sięgam do kieszeni sprawdzić czy mam wszystko i ZONK. Nie mam chusteczek!!!

- FAK!!! - wołam do M.
- Co się stało? - zapytał.
- Nie mam chusteczek - odparłem wściekły sam na siebie.

Nagle M schyla się sięgając po coś leżącego na ziemi. Bierze to w rękę i podaje mi... paczkę chusteczek higienicznych.

- SPRAWY PILNE ZAŁATWIAM NATYCHMIAST A NIEMOŻLIWE W 10 MINUT - rzucił do mnie M puszczając przy tym oko.
- Dzięki stary, uratowałeś mi życie - odpowiedziałem.
- Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie - rzekł M dodając - pamiętaj że jestem twoim dłużnikiem.

M i jego hiszpańskie sprytne chusteczki uratowały mi (u)życie na dwunastym kilometrze. Dalej wszystko poszło wg planu.

Nie zapomnę tego do końca życia :)

P.s. Pozdrowienia dla Miodzia