Zbigniew J
Piskorz
www.PISKORZ.pl
sMs692094788
kreowanie wizerunku
...
Temat: Jak przejeżdżaliśmy obok studia i domu Bruce’a...
Sex, drugs & PRL Mocno, głośno, na krawędzi.Kiedy Markowski, Maleńczuk, Borysewicz, Jaryczewski i Kodym grali swoje pierwsze przeboje, nie wiedzieli jeszcze, że być muzykiem nawet w PRL oznacza: mieć wszystkie możliwe dragi w zasięgu ręki.
Zaczynali "niewinnie" – od wódki, kobiet, balangowania. Potem były marihuana i mocniejsze doznania. O tym, czego dotknęli i spróbowali oraz jakim cudem przeżyli, mówią w najnowszym numerze magazynu "MaleMEN".
Rockandrollowe życie dla Grzegorza Markowskiego, Macieja Maleńczuka, Jana Borysewicza, Jędrzeja Kodymowskiego, Krzysztofa Jaryczewskiego to jedyne możliwe życie. Wtedy, kiedy było genialnym sposobem, na ucieczkę od szarości i nijakości PRL-u, i teraz, kiedy PRL istnieje jedynie w anegdotach. Na ich koncerty waliły tłumy, choć nie śpiewali o wolności jak Kaczmarski. Ale "Autobiografia" czy "Chciałbym być sobą" stawały się protest songami, od których "towarzyszom" włosy dęba stawały. Nie tylko dlatego, że publika wyła na całe gardło "Chciałbym bić ZOMO". Bezczelnie indywidualne teksty rockowych hitów sprawiały, że "naród socjalistyczny" rozsypywał się na pojedynczych ludzi. To znaczy takich, co i na głos chcą myśleć o sobie w pierwszej osobie.
– Bieda integruje – mówi Grzegorz Markowski. – Sprawia, że wszyscy są równi: robotnik, artysta, malarz pokojowy. Kiedy zaczynałem grać, w latach 70., ktoś zawsze przynosił wódeczkę, ktoś kawałek kiełbasy i graliśmy. To integrowało. – Wspólne granie było bajką – nie z powodu kasy, bo za koncert dostawałem jednego dolara, właściwie 80 centów po odjęciu podatku. Ale była trefna wódka Bałtyk, potem śniadanie w hotelu: pasztecik, grzałka, kubek we własnym pokoju. Ale – podkreśla Markowski – pamiętam te czasy wyjątkowo, bo takich relacji, jakie wtedy mieliśmy, nie da się na nic przeliczyć.
Janek Borysewicz nie dziwi się żadnej bruździe na swojej pooranej rock and rollem twarzy. Nie o wszystkim chce mówić, nawet pamiętać czasami nie ma ochoty, przynajmniej dopóki nie podrośnie jego córka. Ale jednego jest pewien: takiego życia na krawędzi nie zamieniłby na żadne inne. – Nie da się być rockandrollowcem bez rockandrollowania – mówi. – A to nie dla każdego. Trzeba uważać, żeby sobie krzywdy nie zrobić. Ale i tak – dodaje – w porównaniu z chłopakami z The Who byliśmy zwykłymi aniołkami.
Muzyka bez dragów?
– Tak się nie da – Borysewicz i dziś nie ma złudzeń. – Miałem dwa momenty zwątpienia w życiu – przyznaje. – Raz, po Wrocławiu (Borysewicz wywołał skandal, bo pokazał ptaka ze sceny – red.), kiedy przez pół roku nie mogłem nawet patrzeć na instrument. Zachowałem się jak palant i najbardziej mnie wkurzało, że nie umiałem nad tym zapanować. A drugi raz to było zmęczenie, takie w ogóle graniem. Po jakimś koncercie mówię do Panasa i chłopaków: "Zwalniam się z zespołu, albo wy mnie zwolnijcie, bo już, kur..., nie mam siły. Nie chce mi się grać".
Ale to było potem. Na początku lat 80. rodzimi idole wiedzieli wprawdzie, że za honoraria nie kupią sobie willi, świetnego samochodu ani jachtu dalekomorskiego, ale wystarczy kasy, by się dobrze bawić. Pokazując PRL-owi gest Kozakiewicza. Ale wzniosła historia daleka jest od przyznania rockowi znaczącego miejsca w obalaniu komunizmu. Pewnie i słusznie, bo prawda jest taka, że niewielu z naszych frontmanów pchało się na barykady.
– Ja wyszedłem, z więzienia jako hipis. Im bliżej było wyjścia, tym hipis był jeszcze bardziej natchniony, tym bardziej byłem oddany rzeczywistości. A jak przyjechałem, to się okazało, że moi koledzy mają w dupie ideały wolności i równości, braterstwa krwi. Że jest jedynie ćpanie – mówi Maciej Maleńczuk.
Przez cenzurę incydentalnie przebijały się manifesty antykomunistycznej buty, takie jak "Dziwny jest ten świat" Czesława Niemena. Pierwszoligowi rockmani mieli zajęcia inne niż porywanie do walki serc PRL-owskiego podziemia. Jędrzej "Kodym" Kodymowski z trójmiejskiej formacji Apteka: – Kiedy za oknem wybuchał stan wojenny, my nakręcaliśmy się w zupełnie odwrotnym kierunku. Czuliśmy, że czegoś nam brakuje, że coś by się przydało, coś zupełnie nowego. Jeden mój kolega przyprowadził jakiegoś dowódcę sił ZOMO, od którego kupiliśmy kilogram amfetaminy, którą na co dzień karmili zomowców. Nie wiedzieliśmy, ile tego zjeść i jak się to przyjmuje, ale po dolarze za gram wjechaliśmy w zupełnie inny, nowy, zajebisty świat.
W bloku, w bramie, na salonach, na squacie, od kumpla z zespołu, od kapitana milicji… Okoliczności bywały różne, ale powód zawsze ten sam: by w rytm Toczących się Kamieni sturlać się na skraj nieznośnej nijakości. Zyskując popularność większą niż obcięty na jeża komunizm. – Był czas, kiedy naprawdę byliśmy na totalnym topie – wspomina Jan Borysewicz. – Na rękach nas noszono i dosłownie wyrywano włosy, żeby mieć je na pamiątkę. Dostawałem miesięcznie osiem tysięcy listów, to wyobraź sobie, co się musiało dziać.
Bohaterowie drugiego planu, bo na pierwszym był zawsze pierwszy sekretarz, często niewiele mieli wspólnego z kawiorem i szampanem. Uposażenia polskiej gwiazdy rocka tyle miały wspólnego z zarobkami jej odpowiednika zza oceanu, ile butelka Żytniej z kontenerem Jacka Danielsa. Ale.
Krzysztof Jaryczewski, Oddział Zamknięty: – Dostawałem osiemset złotych za koncert, nieważne, czy grałem dla dziesięciu tysięcy, czy dla dwustu osób. Powyżej tysiąca był dodatek sto złotych, do tego ja jako solista dostawałem również stówę i miałem za koncert tysiąc złotych. Dla porównania robotnicza średnia krajowa wynosiła coś około dwóch–trzech tysięcy. Stawki wzrastały nieco przy występach wyjazdowych, tak zagranicznych jak wyrób czekoladopodobny: Budapeszt, Berlin Wschodni, Praga. Ale konfrontacja, z prawdziwą ojczyzną rock and rolla wypadała zawsze na niekorzyść naszej części świata:
– Kiedy pojechaliśmy do Stanów na promocję płyty – wspomina Jan Borysewicz – i wylądowaliśmy na lotnisku w Nowym Jorku, to naprawdę nas zatkało. Puścili nas bocznym wejściem, nie tak jak normalnie, więc to były zupełnie inne czasy, nie tak jak Polacy, którzy, wiesz, no, tam wszystkich trzepali, obok były wyrzucane kiełbasy, parówki, bo ludzie przewozili z Polski. Wyjechaliśmy spod tego tunelu, na te drogi amerykańskie i jechaliśmy do New Jersey. Jak przejeżdżaliśmy obok studia i domu Bruce’a Springsteena, to nam się wszystkim gardła zacisnęły, każdy przełykał ślinę, łzy napływały do oczu, rozumiesz… Wtedy zdałem sobie sprawę z tego, jaka jest ogromna przepaść między tym światem a naszym.Jak przejeżdżaliśmy obok studia i domu Bruce’a Springsteena, to nam się wszystkim gardła zacisnęły, każdy przełykał ślinę, łzy napływały do oczu, rozumiesz… Wtedy zdałem sobie sprawę z tego, jaka jest ogromna przepaść między tym światem a naszym.Niekoniecznie proporcjonalnie do liczby sprzedanych płyt, które w owym czasie mierzyło się w milionach, życie polskiej gwiazdy rocka często nie miało nic wspólnego z zagranicznym paszportem, nie mówiąc o amerykańskiej wizie. Lider Oddziału Zamkniętego, co najmniej tak popularnego jak Lady Pank, mówi: – Ja do końca pozostałem chłopakiem z osiedla, mieszkałem na Mokotowie w Warszawie i tam się urodziłem, więc dla mnie to było oczywiste: te uliczki wszystkie dobrze znane i różne historie z tym związane. Takie życie. Wtedy byli git ludzie, hipisi, i to były wojny, i różne podchody, a ja między tymi dwoma grupami po tym bruku się wycierałem. Nawet i później, jak już była pierwsza płyta złota, jakiś tam status… nazwijmy to dzisiejszym językiem… "gwiazdy", jakieś teledyski, już w telewizji, więc też jakaś rozpoznawalność, to nawet wtedy na ulicy jak szedłem, to jak ktoś za długo mi się przyglądał, to ja, wiesz... "Co się gapisz, frajerze?"… Nie brałem pod uwagę tego, że jestem rozpoznawalny.
– Wiesz, wszyscy mieliśmy po dwadzieścia parę lat, – wspomina początki Maleńczuk. – Nie byli to studenci… Raczej taka młodzież "Nowa Huta": długowłosi, ale tu gdzieś bez zęba… Chuliganeria taka długowłosa… Nie byłem ani hipisem, ani też studenciarstwem, którego też nienawidzę. Byłem wtedy na etapie grania na streecie. Sybarytyzm polegał na tym, że w jakiejś zawszonej norze waliliśmy w kanał.
Ale życie polskiego rockmana coraz częściej nabierało smaku coca-coli i chesterfieldów. Opowiada Krzysztof Jaryczewski: – W Warszawie były kasyna, oczywiście nie takie jak dzisiaj, oficjalne, ale można było grać… Ja grałem hazardowo, to kolejny mój nałóg. Niedaleko, przy MDM-ie wchodziło się do 150-metrowego, mieszkania, gdzie były panienki, ruletka i black jack w pokoju. I tam przychodzili milicjanci, oczywiście po cywilnemu, bo wszystko to było nielegalne, podobnie jak obecne tam alkohol i narkotyki. Jan Borysewicz: – Sens wychodził taki, że jak chcesz mieć narkotyki za darmo, to zostań gwiazdą rocka… Coś w tym jest, że… Pamiętaj, że muzycy, w ogóle artyści, obracają się w bardzo różnych środowiskach, nawet takich, które mają łatwy dostęp do różnych spraw. Jędrzej Kodymowski wspomina nawet o szeroko zakrojonych akcjach marketingowych przeprowadzanych na warszawskich salonach przez kolumbijskie kartele narkotykowe. Na czym polegały? – Na sypaniu koksu, wiesz, organizowaniu dobrej zabawy z proszeczkami.
Na drugim końcu świata, tysiące mil od farmy Woodstock, posiadłości z willą i basenem w Beverly Hills, białych limuzyn i fabryk gitar Gibsona, imprezy idoli tłumów wyglądały podobnie. Wóda kupowana za złotówki dawała ten sam posmak co ta dewizowa. Na pewnym etapie, nawet w PRL-u, przytrafiały się historie tak absurdalne jak w amerykańskim filmie. Opowiada Jędrzej Kodymowski: – Wylądowałem kiedyś w domu publicznym w towarzystwie kilku panienek, kolegi oraz właściciela przybytku. Ten ostatni zgrywał chojraka, że wypali tyle cracku co ja. Pociągnął macha… Ja myślałem, kur..., że on zaczyna tańczyć, nie? A to się okazało, że dostał jakiegoś ataku padaczki. Pier... łbem w futrynę, tak że mu się rozcięła skóra. No, wyglądało to makabrycznie. A ja po prostu sobie, pomyślałem, że nie ma się co, kur..., zatrzymywać, teraz moja kolej. I też mi się coś kręci. Ale zrobiło się poważnie. Przypomniałem sobie, że widziałem w TV, jak w takich przypadkach do ryja wkładają długopis, żeby gość się nie pogryzł. Tylko że jakoś tak, właśnie pośpiesznie ten długopis wkładałem…, że mu go wbiłem w jęzor. Jeden siedzi, z pompki sobie wali ten koks, jedna goła prostytutka zagląda na talerzyk czy jeszcze zostało coś towarku, ja wypuszczam furę dymu, lecę po metalowej rurce. Koniec świata.
Bez względu na szerokość geograficzną, bez względu na okoliczności i środki, rachunek za takie osiągnięcia musiał być wysoki. Chociaż korzyści ze sławy były tak rozbieżne, początek końca i tu i tam przybierał podobnie tragiczny wymiar.
Maciej Maleńczuk bez ogródek opowiada o tym, jak po samym alkoholu dawało się grać, ale że szybko się okazało, że bez lufy nie można zacząć grać.
– W pewnym momencie kompletnie straciłem wolność fizyczną i psychiczną – mówi Krzysztof Jaryczewski. – Doprowadziłem się do życiowej katastrofy. Twarz malowałem farbą i z drewnianym mieczem wybiegałem na ulicę, krzycząc, że zbawiam ludzkość. Potem dostawałem padaczki alkoholowej na klatce mojego bloku. W 1998 roku w ostatniej chwili odratowano mnie od zapaści, potem trafiłem do szpitala na obserwację psychiatryczną, aż wreszcie doprowadziłem do prawie kompletnej utraty głosu. Jan Borysewicz miłość do rock and rolla przypłacił dwukrotnym zawałem: – To było niesamowite, bo jak mnie wywieźli do takiej salki, gdzie leżał obok mnie taki starszy, miły facet, który miał cztery takie ciężkie choroby naraz, to pamiętam, jak spojrzałem na krzyż z Jezusem, który tam wisiał. Uśmiechnąłem się do Niego i powiedziałem: "No, dzięki stary". Pamiętam swój uśmiech. Byłem naładowany taką pozytywną energią… Zrozumiałem, że faktycznie przeginałem, że mogło się to skończyć tragicznie…
Krzysztof Jaryczewski mówi dziś, że brał, bo to był jego bunt przeciwko systemowi i przeciwko rodzinie. Być może gdyby ktoś mu wtedy w jakiś sensowny sposób powiedział: stary, jak będziesz tak żył to się źle skończy, żyłby inaczej. Zwłaszcza że do pisania najlepszych kawałków żadne wspomagacze nie były mu potrzebne. Pisał w przerwach od swoich uzależnień. – Twórcami są ludzie wrażliwi, a nawet nadwrażliwi. Z czasem sięgają po różne używki, bo nie radzą sobie z emocjami i z tym, że ich przeżycia są szybkie i przez to płytsze. Wykańcza ich zwykły stres i tempo życia bez względu na to, w jakim żyją świecie. Nie byłem gotowy na rock and rolla i dziś, z perspektywy czasu, mogę powiedzieć, że sukces przyczynił się do mojego upadku. Dziś mogę o tym mówić głośno, tylko nikt mnie nie słucha. Niestety, w rock and rollu pozytywne wzorce to nie jest nośny temat…
Więcej w najnowszym numerze magazynu "MaleMEN"