Lech Tkaczyk

Lech Tkaczyk www.lech-tkaczyk.pl
; www.wydaj-sie.pl ;
www.ksiazka-nosn...

Temat: Sieć księgarska zjada książkę

Sieć księgarska zjada książkę
oto ciekawa dyskusja za:
http://blogguci.blogspot.com/2011/09/kto-kogo-zjada.ht...

Ostatnio, mówiąc o sytuacji na rynku książki, Beata Stasińska, stara-nowa szefowa WAB kupionego świeżo przez Empik, użyła zwrotu "łańcuch pokarmowy", kierując myśli czytelnika ku ostatniemu jego ogniwu, czyli księgarniom.

Chcąc być w zgodzie z logiką, należałoby chyba dodać jeszcze czytelnika, a więc klienta, do którego ostatecznie trafia produkt w postaci książki, e-booka czy audiobooka.
Jeśli zatem klient jest na końcu i to on "zjada" książkę, któż byłby na początku? Czyżby autor?

Już od dawna uważam, może nieco paradoksalnie, że książki należałoby wydawać bez treści. Wydawcom przyniosłoby to niewątpliwe oszczędności (rzędu kilku do kilkunastu procent wartości hurtowej), znacznej części społeczeństwa zaoszczędziłoby wstydu, że nie uczestniczy w kulturze, ładne tomy można by postawić na półce i jeszcze mieć wolne kartki na przepisy kulinarne lub grę w kółko i krzyżyk.

Również grupa zawodowa, nazywana coraz mniej dumnie "autorami" miałaby z tego korzyść, pozbyłaby się może nieuleczalnej jak dotąd mrzonki, że da się utrzymać z pisania.

Oczywiście nikt nam nie każe tego robić i wielu z nas dla realizacji dziecięcego marzenia potrafi przez rok i więcej przymierając głodem motywować się za trzy tysiące zaliczki albo i zgoła bez żadnej zaliczki. Mamy więc, co chcemy. Zawsze można odpuścić.

Kiedy wprowadzano niemal niezauważalny, bo pięcioprocentowy VAT na książki, larum podnieśli jedynie wydawcy. Pisarze, którzy w większości przypadków nie znają się na prawach rynku, nie wyszli na ulice.

Tymczasem okazuje się, że minęło z górą pół roku, wydawcy przysyłają rozliczenia i autorzy kolejny raz ze zdumieniem odkrywają, iż to oni są zjadani przez rynek, bowiem wydawcy w obawie o sprzedaż owatowanych książek zmienili kalkulacje, zmniejszając wartość hurtową książki, od której nalicza się tantiemy.

Czy autor ma prawo do myślenia o pieniądzach? Czy mamy być romatycznymi lekkoduchami, którzy powinni zajmować się literaturą bez patrzenia na dochody, zarabiając na życie gdzieś indziej?
Ja tak właśnie czynię, co nie znaczy, że nie chciałabym, aby tantiemy odzwierciedlały mój wkład w książkę. Tymczasem nie odzwierciedlają i jeszcze długo nie będą.

Naiwne pytanie, które natychmiast ciśnie się na usta: Po co ludziom książka i co ma czemu służyć - książka treści, czy treść książce, jako obiektowi wymiany handlowej?
Kilka dni temu, po lekturze artykułu o najlepiej zarabiającym pisarzu, Jamesie Pattersonie, zastanawiałam się, czy fabryka powieści, którą on stworzył (a nie był tu jako żywo pierwszy, naśladując robiącego to samo sto lat wcześniej męża Colette, Willy'ego), czy to zatem jest jeszcze sztuka?

Czy literatura powinna być rękodziełem, czy też autor ma prawo fabrykować wytwory swojej wyobraźni przy pomocy tak zwanych "duchów"?
I odpowiedź jest jak zwykle porażająco banalna: jeśli czytelnik kupuje Pattersona-nie Pattersona to jego wybór. Być może powieści samego Pattersona byłbyby lepsze. A może wcale nie?

W każdym razie Patterson stworzył fabrykę i taki VAT mu z pewnością niestraszny, zaś inni autorzy stoją tam, gdzie wskazuje dzióbek znaku nierówności - jesteśmy i jeszcze długo, pewnie zawsze, choć smutno to brzmi, będziemy dziobani przez kolejne ogniwa łańcucha pokarmowego książki i zarabiając na jednym sprzedanym egzemplarzu mniej od jakiegokoliwek innego ogniwa tego łańcucha: mniej od detalisty, który jedynie zainkasuje należność, mniej od hurtownika, który potrzyma książkę trochę w magazynie, mniej wreszcie od wydawcy, ale jego koszty są zdecydowanie największe.

Sprawa się komplikuje jeszcze bardziej, kiedy poskrobiemy i wejrzymy głębiej w handel książką w Polsce. Wykazuje on bowiem zauważalną tendencję do monopolizowania się. Salony największej sieci wciąż powstają kosztem małych księgarni za rogiem i całego rynku.

A sieć, jak to sieć, próbuje zapanować nad rynkiem choćby w ten sposób, że chcąc wprowadzić książkę do obrotu poprzez salon sieci, wydawca musi ponieść koszty promocji, wystawienia na półkę, logistyki itd. Sieć jest niezwykle pomysłowa w tworzeniu wciąż nowych opłat, a jeszcze bardziej w oddalaniu półrocznego z założenia terminu płatności, którego i tak nie dochowuje.

Rezultat jest ten, że wydawca nie zarabia prawie nic na książce sprzedawanej w sieci.
Słyszałam o tym wielokrotnie od wydawców największych bestsellerów.
Zatem, próbując uniknąć bankructwa, wydawca nie płaci podwykonawcom, choćby drukarni czy autorom, przerzucając ciężar na kolejne ogniwa łańcucha pokarmowego, jak to słusznie, choć niezbyt zręcznie, zważywszy na miejsce, w jakim się znajduje, sformułowała Beata Stasińska.

Kolejne, nie mniej naiwne pytanie osoby z zewnątrz: Po co, wydawcy, oddajecie swoje książki sieci, wiedząc z góry, jaki los was (nas) czeka?

Sieć bowiem lekceważąc dobre kupieckie praktyki, obraca pieniędzmi wydawców, drukarń, autorów wreszcie, inwestując je choćby w nowe projekty, jak choćby istniejące już wydawnictwa i zaraz może się okazać, że mniejsze z nich doprowadzi do upadłości nie zapłaciwszy za sprzedany towar.

Po mniejszych nastąpi kolej na łyknięcie większych i tak aż do momentu, kiedy autorzy siłą rzeczy będą zmuszeni wydawać swoje książki w wydawnictwie należącym do sieci.
Przy braku konkurencji z dobrodziejstwem inwentarza przyjmą warunki, jakie im wydawnictwo sieciowe zaproponuje.

Już dziś w salonach sieci ze świecą można szukać mniej popularnych autorów. Ale cóż - to system typuje szczęśliwców, którzy znajdą się na półkach salonów. Typuje durnowato, bo jedni autorzy leżą na paletach, a drudzy - patrz wyżej...

Jeśli wydawcy mają tak wielki problem z przywołaniem do porządku swego kooperanta, ostatnią nadzieję widzę w najważniejszym ogniwie łańcucha, czyli kliencie.
Świadomy klient, niczym świadomy obywatel, ma siłę, jakiej doświadczyli ostatnio najwięksi tyrani świata.

Ponieważ wydałam w ciągu ostatniego roku ponad dwa tysiące złotych na książki w salonach sieci, niniejszym oznajmiam, że przestaję robić tam zakupy!
W waszych-naszych rękach, czytelnicy, los autorów, wydawców i książek. Kupujcie świadomie!

Co powiedziawszy, autorka rozmarzyła się...
Autor: gucia o 21:46
Wyślij pocztą e-mail Wrzuć na bloga Udostępnij w usłudze Twitter Udostępnij w usłudze Facebook Udostępnij w usłudze Google Buzz
9 komentarze:

Kejt Em pisze...

Ja oczywiście jestem pierwsza do komentowania. :) Poszłabym, Małgosiu, krok a nawet dwa kroki dalej, niż Ty: autor to dla wydawcy zło konieczne, a wydawca jest kulą u nogi takiego empiku, może więc pozbyć się i autorów, i wydawnictw? Kto niby powiedział, że w empiku ma się sprzedawać książki? /tu smutny uśmiech/.
10 września 2011 22:17
gucia pisze...

Gdyby empik chciał sprzedawać coś innego, kupiłby kopalnię albo mleczarnię. Na razie chce zmonopolizować rynek książki, bo kupuje wydawnictwa. Nie jest to dla autorów dobra wiadomość, nawet jeśli będzie ich wydawać Beata Stasińska.
10 września 2011 22:21
Magda Witkiewicz pisze...

To zniszczy i małe księgarnie i mniejsze wydawnictwa. Wydawcy będą chcieli wydawać tylko pewnie sprzedających się autorów. I w związku z tym - debiutów zero...
11 września 2011 00:15
REDnacz pisze...

Może nie znam się na książkach i prawach rynku wydawniczego, ale rozwiązanie wymyślił prawie 80 lat temu Tadeusz Dołęga-Mostowicz. Bank zbożowy miłe Panie! Bank Zbożowy!
11 września 2011 00:37
patswa57 pisze...

pozdrawiam
11 września 2011 09:09
madziula pisze...

to jest smutne, niefajne i niezbyt dobrze rokujące :( ja w empiku kupuję tylko w ostateczności ... bo są drodzy kurde ...
trzymam kciuki za polskich autorów ...
11 września 2011 10:58
Agnesscorpio pisze...

Mniejsi wydawcy ucierpią, a co za tym gro autorów tam wydających (vide ja). Empik wykupi największych potentatów, będzie promował "swoje" książki, a reszta albo do widzenia, albo będzie płacić olbrzymie haracze.
11 września 2011 12:50
Anonimowy pisze...

W Empiku nie kupuję od lat. Najbardziej lubię małe księgarnie z tzw. klimatem. Tam też chętnie spotykam się z Czytelnikami. W Empiku miałam do tej pory 3 spotkania i każde "odchorowałam". Nie umiem włączyć się w marketową kakofonię. Kiedy podzieliłam się wątpliwościami, usłyszałam, że nie myślę marketingowo, bo to przecież wielkie wyróżnienie promować książkę w Empiku. Wolę w bibliotece. Myslę jednak, ze walka z empikiem, to walka z wiatrakami. Ja nie mam na nią siły, bo mam jeszcze kilka rzeczy do zrobienia.
Ciekawam, tak przy okazji, czy autorzy "lansujący" się w empiku, zabiegają o honorarium, czy też machają na nie ręką, ulegając złudzeniu, że już sam lans jest wystarczającym wyróżnieniem. Marta Fox
11 września 2011 13:28
gucia pisze...

Ja się przez cały czas zastanawiam, co to za marketing oddawać książki prawie darmo? Jeśli do książek sprzedawanych w empiku wydawcy dokładają, to może należaloby odciąć tę gałąź i otrzepać ręce? Spotkania autorskie w empiku organizowane są po to, żeby empik sprzedał książki kosztem wolnego czasu autora, bo przecież nikt nam za te spotkania nie płaci. Tak więc jest to wyłącznie marketing sieci.
11 września 2011 14:18