Temat: Dlaczego muszę mieć 100% ceny...?
Widzę, że temat trochę ucichł. Ale dopiero teraz wpadł mi w ręc.. o przepraszam na monitor. Ponieważ jest to temat ciekawy i nie obcy dorzucam swoje 3 grosze.
Marcin Zawisza:
oczywiście termin "innowacyjny dokument" jest dalece nieprecyzyjny
Na początek jedna uwaga. Czytając Twojego pierwszego posta w tym wątku od razu wyczułem o co chodzi w terminie „innowacyjny dokument”. Oczywiście, że chodzi właśnie o STUDIUM WYKONALNOŚCI. I to STUDIUM WYKONALNOŚCI w pełnym tego słowa znaczeniu.
i tu pojawia się problem, bo nie chodzi o "zwykłe" studium wykonalności pod fundusze europejskie,
No właśnie... He he:)))) Właśnie tak się u nas porobiło (tj. po 2004 czyli po wstąpieniu do UE), że określenie „studium wykonalności” nabrało zupełnie nowego znaczenia.
Wiadomo „studium wykonalności te zbindowane kartki A4 co trzeba zlecić na końcu przygotowania inwestycji, jak się chce aplikować o dotację”. Więc nie dziwie Ci się, że chciałeś uniknąć tego „trefnego sformułowania”.
Jakby nie było chodzi jednak o STUDIUM WYKONALNOŚCI.
A teraz do rzeczy:
Osobiście uczestniczyłem w tego typu procesach decyzyjnych dokonywanych przez instytucje publiczne. Widziałem też studia wykonalności zamawiane w przetargach. Miałem również okazje oceniać inne studia. (Po prostu klient zlecił studium wykonalności w drodze przetargu, dostał dokument o tytule „Studium Wykonalności” i na koniec miał wątpliwości czy to co dostał to jest studium wykonalności). Dodam, że sam w życiu nie uczestniczyłem (i nie mam zamiaru) w tworzeniu studiów wykonalności zleconych w drodze przetargu. Dodam jeszcze, że mam również pewne opracowania analityczne w dorobku.
Z doświadczenia wiem, że przetarg na „prawdziwe” studium wykonalności to jedna z najgorszych form pozyskania wsparcia przy podjęciu naprawdę ważnej decyzji gospodarczej/inwestycyjnej. Bo tak naprawdę taka jest istota studium wykonalności, prawda?
Zagrożeń jest multum.
Pierwsze z brzegu zagrożenie - Brak prawdziwej współpracy
Konsultant wygrywa przetarg zamyka się w swoim biurze i „tworzy”. Potem zamawiający dostaje, nawet w terminie, piękne (grube) opracowanie z kolorowymi wykresami i... wciąż nie wie jaką decyzję podjąć.
Inne zagrożenie – Nieplanowany „punkt decyzyjny”
W połowie analizy problemu pojawia się nieplanowana konieczność decyzji co do wyznaczenia dalszego kierunku prac. Najrozsądniejsza byłaby konsultacja z zamawiającym. Ale takie rzeczy „to tylko Erze”. Krótko mówiąc książkowa teoria... Może się przecież zdarzyć, że zamawiający powinien najzwyczajniej „przespać się” z problemem. Albo dokonać wewnętrznych konsultacji, które trwają. Takie coś jest jednak niemożliwe bo zlecenie zostało tak zaplanowane i terminy gonią.
To tylko dwa utrudnienia.
Moja rada?
Trzymać się (o ile można) z dala od przetargu.
Podzielić prace na części. Przy czym absolutnie nie mam na myśli „dzielenia zamówienia w celu ominięcia itd., itp.”.
Przyznaję, że może wymagać to nieco samodyscypliny ze strony zamawiającego. I wysiłku organizacyjnego. Ale i wartość decyzyjna takiej wiedzy będzie odpowiednia (bo tak naprawdę o wiedzę tu chodzi). No i można uniknąć wysiłku dezorganizacyjnego, o czym powyżej u mnie i w postach innych dyskutantów.
To tle daj znać jak to rozwiązałeś. Tematyka z różnych względów jest dla mnie interesująca.
Pozdrawiam,
Krzysiek Grad
P.S. Moja propozycja to właściwie wcale nie jest jakaś rewolucja. Taki tok planowania prac można wywnioskować chociażby z metodyki sporządzania studiów wykonalności wg UNIDO.