Maria Zofia Tomaszewska www.edumuz.pl
Temat: Nowy Stasiuk jak wódka i kiełbasa
z blogu Agnieszki Wolny-HamkałoStasiuk jest dobrem narodowym, jak Wałęsa, polska kiełbasa i krówki. Jeśli za granicą najdzie nas ochota na okołoliterackie rozmówki – z pewnością – obok nazwiska Gombrowicza, Kapuścińskiego i Tokarczuk – padnie nazwisko Stasiuka.
Owszem, zdarzało się, że ktoś zarzucił mu pisanie jednej książki, kopiowanie starych pomysłów. Jego pisarstwo nazywano peryferyjnym, folklorystycznym, krytykowano go za poetyckie obrazy, rozważania na temat „czasu i przestrzeni”. Ale najczęściej były to głosy odosobnione.
Ludzie kochają Stasiuka i czytują jego książki masowo.
Stasiuk projektuje dla nas przewodniki - z podziemnymi mapami miast i wsi. Przewodniki, w których zoom kieruje się na niesłychane detale i mało uczęszczane szlaki. Bezwstydnie omija uświęcone zabytki. W zamian poświęca lokalny wyrób alkoholowy, usłane petami pobocze, ubogi bar na końcu świata, opowieść nawiedzonego włóczęgi.
Przed laty – kiedy Polacy zaczęli wyjeżdżać na Dominikanę, do Turcji i na Kanary – Stasiuk odkrył dla nas na nowo Europę Środkową. Pokazał olbrzymi potencjał miejsc, które mamy pod nosem, do których można podróżować bez wielkich pieniędzy.
Wysyła nas w podróż, a to coś za czym wszyscy tęsknimy. Przy tym jest dowcipny, wiarygodny i funduje nam cenny bonus: pakiet informacji o krajach przez turystów omijanych. Opisy są sugestywne, nośne, zrozumiałe. No i ten jego rozbrajający charakterystyczny stosunek do ludzi – pełen ciepła, humoru i tolerancji.
Ale czytelnicy lubią nie tylko Stasiuka – Pisarza, także Stasiuka – „swojego” chłopa z Beskidu. Za to, że się nie mizdrzy, że jest zawsze sobą – jak go określiła pewna wrocławska dziennikarka – miśkiem z dłońmi jak bochny. No i stoi za nim legenda opiekuna cerkwi, uciekiniera z cywilizacji konsumpcji. Większość jego wiernych czytelników zna z prasy opowieści o zbiorach map i bilonu nie istniejących już państw.
Literat, który czuł się nieswojo na festiwalu literackim w Niemczech - z małym plecaczkiem w pozłacanym apartamencie.
Pisarz, który nie jest gogusiem w modnych pantalonach, nie smaży się na solarium i nie skubie brwi. Potrafi zasną na ławce „w zieleni”, ładnie zakląć i najwyraźniej mówi to, co myśli. A to już jest coś, moi mili państwo.
A teraz fragmenty „Dojczland” – nowego Stasiuka
„Stuttgart, znowu Stuttgart, znowu dworzec kilka miesięcy później, ale wrażenie, że to Gara de Nord pozostało, chociaż tym razem jadę trzeźwy jak niemowlę, tym razem nie kupuję w dworcowym sklepie czerwonego wina po dziesięć euro flaszka ani nie wiozę w plecaku Jima Beama. Beam jest lżejszy, bardziej praktyczny i właściwie smakuje jak trochę mocniejsze wino, ale za szybko odbiera rozum. Więc tym razem na trzeźwo. Nie ma starca rozdającego kartki z kalendarza. Jest sobota i rusza turystyka. Niemcy kochają swój kraj i zwiedzają go w weekendy. Dworzec ma dziesięciopiętrową wieżę z ciosanego kamienia. Wjeżdża się tam windą i podziwia miasto. Oni to robią. Winda kursuje zatłoczona. Czerwone dachy, zieleń, Neckar gdzieś płynie, ale z wieży go nie widać. Pokazują sobie w skupieniu i nazywają: planetarium, park, stare miasto, zamek, Stiftskirche… Na wieży, wysoko, umieścili wielką, srebrną gwiazdę Mercedesa. Na dobrą sprawę całe miasto należy do Merca. Jeśli nie dosłownie, to przynajmniej mentalnie. Tutaj to się zaczyna. Dziesięć, piętnaście lat później kończy na wrakowiskach w Albanii, Turcji albo Czarnogórze. Mercedesy jeżdżą do końca i żyją najdłużej ze wszystkich aut. Większość umiera z dala od ojczyzny: na Krymie, w Anatolii, w Afryce. To był dobry pomysł: zbudować coś, co jeszcze się przydaje, gdy właściwie jest już bezużyteczne. Taka będzie przyszłość. Ktoś będzie odbierał nasze śmieci i jeszcze się cieszył. Spaceruję po pustym peronie i natychmiast zjawia się panna w kolejarskim mundurze, żeby mi wytłumaczyć, że pociąg dzisiaj odjedzie z innego i że przepraszają. Pocieszam ją, że tak naprawdę czekam na esban, którego perony są parę pięter pod ziemią, więc wolę tutaj, na powierzchni, gdzie wszystko przypomina mi Gara de Nord. Żeby ocaleć, czasami piję, a czasami porównuję. Wielu rzeczy nie pamiętam i muszę je wymyślać od nowa. Ostatnio kupiłem sobie nawet niemieckiego Pascala. Wracam i czytam, gdzie byłem. Albo wcześniej czytam, gdzie będę, żeby nie tracić czasu na zapamiętywanie, zwiedzanie i tak dalej. Zawsze wolałem czytać o zabytkach, niż je zwiedzać. W zwiedzaniu jest jakiś przymus podziwu, zainteresowania, jakaś obłuda. Czasami ktoś pokazuje mi coś z dumą, a ja czuję się jak oszust, bo kiwam głową, ale nic a nic mnie nie obchodzi jakaś wieża, brama, zamek oraz reszta tych cudów. Lubię skałę Lorelei, naprawdę lubię to miejsce. Dwa razy przepływałem tamtędy statkiem, dziesięć razy przejeżdżałem koleją i wciąż robi na mnie wrażenie. Lubię z pięćdziesiąt miejsc w Niemczech, ale żadnego z nich poza Lorelei nie ma w moim Pascalu. Nie ma na przykład okolic dworca we Frankfurcie nad Menem w niedzielny poranek z zakrwawionymi strzępami papieru toaletowego na chodniku i facetami o ósmej rano w knajpach ze wzrokiem wbitym w zawieszony pod sufitem telewizor. Tak było w albańskiej Sarandzie i tak jest tu. Siedzą i palą w gromadach, w swoich plemionach, siedzą i czekają. Na ulicach stoi blada, skacowana żulia we fryzurach z lat siedemdziesiątych: z przodu krótko, a z tyłu plereza sięgająca ramion. Nigdzie się już tego nie widuje, tylko przy fankfurckim dworcu. Stoją i wyczekują. Bladzi i blondynowaci. Ci z Bałkanów, z Lewnatu, są czarni i noszą zwyczajne fryzury. Lubię te okolice Z Lindenstrasse, gdzie czasami sypiam w gościnnym mieszkaniu Suhrkampa, na dworzec jest jakieś dziesięć minut. Z eleganckiej, spokojnej dzielnicy w sam środek emigranckiego babilonu. Wielcy, tłuści Ruscy stoją z tymi swoimi złotymi łańcuchami i butami w szpic na pół metra. Sadło i gorzała. Stoją i patrzą, i wyobrażają sobie, że to wszystko jest ich. Równie dobrze mogliby mieć na głowach futrzane kołpaki i jedwabne kapoty do ziemi. Nic się nie zmieniło. Poranek jest senny i niemrawy. Burdele śpią, śpią pornokina. Wstali tylko ci, których kac i ćpuński głód wypędził w poszukiwaniu ratunku. I jeszcze tamci faceci z knajpek, którzy wstają o świcie i zaraz muszą się spotkać, bo nie potrafią bez siebie żyć. Przed samym dworcem dwóch gliniarzy legitymuje ogolonego na łyso faceta w skórzanej marynarce. Koleś jest wielki, masywny i ma słowiańskie rysy. Patrzy nad głowami glin, patrzy gdzieś w niemiecką pustkę. Jego twarz wyraża absolutną obojętność. Ale tego wszystkiego nie ma z żadnym Pascalu ani w Lonely Planet. Nie ma pięćdziesięciu pięciu niemieckich dworców, na których wsiadałem, czekałem i przesiadałem się. Wszystko zaczęło się w Lipsku siedem albo osiem lat temu w marcu. Wysiadłem z pociągu przed północą i nikt na mnie nie czekał, chociaż powinien“.