Beata Kozyra

Beata Kozyra Niezależny doradca
ds. strategii

Temat: Wymiary globalizacji

Na naszym forum, w wątku zatytułowanym Kiedy wdrożyć nową strategię pojawiła się mała dygresja na temat globalizacji i efektów, które możemy odczuwać na własnej skórze. Oto kilka stwierdzeń, które się tam pojawiły:
1. Logika globalnego rozpadu - kapitalizm nie potrzebuje społeczeństwa!
2. Czy możemy uczestniczyć w podziale dóbr , a może już uczestniczymy i o tym nie wiemy? Aby opisać zmiany w społeczeństwach i gospodarce światowej, można by napisać kilka książek:
- zwiększenie wymiany informacyjnej
- wymiany handlowej i kulturowej
- wzrost handlu międzynarodowego
- zjawiska związane z liberalizacją wymiany handlowej lub “wolnym handlem”
- spadek cen transportu
To są tylko niektóre korzyści na platformie społecznej i politycznej
3. Wydaje mi się, że warto oddzielić dwa aspekty "globalizacji". Jeden to rosnący "zasięg" operacji gospodarczych, kiedyś musiałem iść do Pewexu by kupić coś co teraz mogę kupić sam, taniej przez internet i także z "ameryki".Ten aspekt nie ulega dyskusji.
Jednak pojawia sie inny: brak bariery "wejścia w biznes", no raczej drastyczne jej obniżenie (ile trzeba zainwestować by zacząć sprzedawać w sieci? w zasadzie nic....) w efekcie mamy w gospodarce światowej to samo co w kulturze. Podobnie jak malejące koszty dostępu do internetu spowodowały lawinowy wzrost publikowanych treści gdzie ich wypadkowa jakość leci w dół z siłą wodospadu moim zdaniem to samo dzieje się w świecie produktów, ich jakości i jakości ich dostawców! Jakość i etyka biznesu idą do poziomu podłogi. Oczywiście są wyjątki czyniące światło w tej postępującej ciemności ale średnia niestety spada.

Pewien mój dobry znajomy z Golden (Marku, chyba mogę tak powiedzieć?)i że się tak wyrażę, członek naszej grupy, podesłał mi bardzo ciekawy artykuł: George'a Ritzera Siedzimy nigdzie, pijemy nic. Gorąco polecam jeśli uda się Państwu znaleźć w Internecie. A może Marek, kiedy o przeczyta, podpowie gdzie można ten artykuł przeczytać.

Myślę, w świetle powyższych stwierdzeń oraz ww. artykułu, że globalizacja, chociaż nieco wyświechtana, nadal może być ciekawym tematem do osobnej dyskusji, do której zapraszam.
Wojciechowski M.

Wojciechowski M. Psycholog biznesu |
szkolenia &
consulting sprzedaży

Temat: Wymiary globalizacji

Witam wszystkich, witaj Beato :)
Dziękuje za miłe słowa pod moim adresem.
Jako, że celu naszej dyskusji nie powinna przesłaniać, zdominować - komercyjna potrzeba promocji - dlatego nie podam linku do przywołanego przez Ciebie artykułu :) a pozwolę sobie "przedrukować" go poniżej w całości.
Oczywiscie zapraszając do dyskusji.

Siedzimy nigdzie, pijemy nic - George Ritzer autor "Globalization of Nothing"

Gdzie, cztery lata po ogłoszeniu przez pana „Globalization of Nothing”, jesteśmy na drodze od czegoś do niczego?

George Ritzer: – Jesteśmy bliżej niczego. Albo może powinniśmy powiedzieć, że jeszcze bardziej jesteśmy wśród niczego.

Czyli?

W Warszawie widać te zmiany nawet lepiej niż w Europie Zachodniej, która stawia opór, i niż w Ameryce, która od dawna staje się imperium niczego. Siedzimy nigdzie, pijemy nic, obsługuje nas nikt.

Kilka osób już się może obrazić.

Ja nie wartościuję. Różnica między czymś a niczym jest empiryczna, a nie aksjologiczna. Ale gdyby mnie pan przywiózł do tego hotelu z zawiązanymi oczami z Paryża, Dallas albo Kuala Lumpur, to nigdy bym nie zgadł, gdzie jestem. I gdyby nie ten wasz Pałac Kultury, to po wyjściu z hotelu też nie miałbym jak poznać, co to jest za miasto. To właśnie znaczy, że jesteśmy nigdzie. Albo prawie nigdzie.
W tym sensie, że różne miejsca na Ziemi stopniowo coraz bardziej się upodobniają?
Chodzi o coś więcej. O treść. O tożsamość. Miejsce, w którym jesteśmy, nie należy do żadnej tożsamości. Kawa, którą pijemy – też. Pan zamawiał espresso. I dostał pan espresso. Ale z włoskim espresso nie ma to wiele wspólnego. I nie jest to także polskie espresso. Dostał pan międzynarodowy standard kawy typu espresso. Globalną wypadkową nieco mocniejszej kawy. Pani, która nam tę kawę podała, także była nikim w takim sensie, w jakim pańska kawa jest niczym. Nie była osobą, bo nie była sobą. Była wypranym z osobowości standardowym narzędziem usługowym, porozumiewającym się z nami za pomocą standardowych globalnie stałych prostych komunikatów. Pięć różnych kelnerek z pięciu różnych rozsianych po świecie hoteli tej sieci mogłoby tu po kolei podejść i może nawet byśmy nie zauważyli zmiany. Zapewne byśmy jej też nie zauważyli, gdybyśmy jakimś cudownym sposobem tę rozmowę toczyli w pięciu różnych krajach. Wszędzie bylibyśmy niemal tak samo nigdzie i kupowalibyśmy niemal takie samo nic od niemal takiego samego nikogo.

Neofordyzm?

To są objawy zewnętrzne, które każdy z nas widzi gołym okiem. Czy my też się przez to zmieniamy?
Kiedy zmieniają się struktury, w których żyjemy, zmienia się też kultura i sposób myślenia ludzi. To w dużym stopniu jest zwykle nieuchronne. Każdy z nas zmienia się pod wpływem otoczenia, chociaż zwykle tego nie zauważamy.

A jak się zmieniamy?

Podobnie jak struktury, które nas otaczają. Istotą globalizacji niczego jest kult wydajności; społeczne wydanie swego rodzaju fordyzmu czy raczej neofordyzmu. Fordyzm zamienił producentów z twórców w wykonawców. Przy taśmie człowiek niczego nie tworzy. W fordowskiej fabryce nie ma miejsca na twórczość, indywidualność ani osobowość. Robotnik staje się śrubką w maszynie produkcyjnej. McDonald’s przeniósł ten model do usług. Jak Charlie Chaplin cały dzień wykonywał w fabryce jeden ruch kluczem francuskim, tak pracownik McDonald’sa cały dzień powtarza to samo pytanie: Dzień dobry, jestem Maria, czym mogę panu/pani służyć? Mówi dokładnie te słowa, które muszą być wypowiedziane, żeby osiągnąć założony cel. Na całym świecie są to te same frazy gwarantujące maksymalną wydajność. To jest wytwór kultury amerykańskiej, w której kult wydajności dominował na długo przed Fordem i McDonald’sem.

Każdy chce być wydajny.

Ale nie we wszystkim. We Francji czy we Włoszech amerykańskiemu kultowi wydajności często przeciwstawia się kult niewydajności. Kultura smakowania życia stanowiła jeden z głównych elementów tożsamości południowej Europy, Ameryki Łacińskiej, świata arabskiego i dużej części Azji. Jeżeli również tam McDonald’s święci triumfy, to znaczy, że zachodzą poważne zmiany kulturowe. Jakość ustępuje ilości. Treść jest wypierana przez szybkość i skuteczność. To są objawy kultury konsumpcyjnej, w której konsumpcja staje się centralnym elementem ludzkiej egzystencji. Nośnikami tej zmiany są nowe, wywołujące uzależnienie struktury pojawiające się w naszym otoczeniu. Gdy powstają na przykład wielkie centra handlowe, ludzie je zapełniają, bo one są tak skonstruowane, byśmy się w nich dobrze czuli. A gdy już tam pójdziemy, to na każdym kroku napotykamy bodźce do tego, żeby konsumować – jeść, kupować, korzystać z rozrywki. Samo kupowanie jest zresztą nową formą rozrywki. Dla wielu osób wykorzenionych z tradycyjnej kultury konsumpcja staje się dominującym źródłem satysfakcji i główną formą rozrywki. Dla milionów ludzi jest to najważniejsze hobby. Konsumpcja, którą proponują centra, w coraz mniejszym stopniu ma cokolwiek wspólnego z zaspokajaniem potrzeb. Nie po to się tam robi zakupy, żeby mieć w co się ubrać, tylko żeby coś kupić. Jest masa ludzi, którzy po przyjściu do domu nawet nie rozpakowują toreb z nowymi nabytkami. Albo je rozpakują, powieszą nowe rzeczy do szafy i nigdy ich nie założą. Gra w konsumpcję odrywa się od użyteczności, a staje się rodzajem nowego rytuału z nowym systemem symboli i znaków zrozumiałych dla wtajemniczonych. Używanie tych znaków, obnoszenie się z nimi staje się koniecznością i nowym obowiązkiem społecznym. Chociaż ich wyrazistość jest mniejsza niż w tradycyjnych społeczeństwach, a nawet niż w gospodarce planowej. Dotychczas zwykle wystarczyło spojrzeć na człowieka, żeby wiedzieć, jaka jest jego rola i pozycja społeczna. Dziś Bill Gates ubiera się z grubsza tak jak moi studenci. Może te znaki były kiedyś bardziej wyraziste i prostsze ze względu na ich ubóstwo. Ale jeśli ma pan wrażenie, że stały się niewyraźne, znaczy to tylko tyle, że się pan nie nauczył tych nowych znaków czytać. Zapewniam pana, że nasi studenci komunikują się za pomocą znaków konsumpcyjnych w niezwykle wyrafinowany sposób. Język współczesnej masowej konsumpcji stał się niezwykle precyzyjny i wyrafinowany. Jest bardziej precyzyjny i wyrafinowany niż kiedyś języki etykiety klas wyższych. Tylko że są to języki częściowo dostępne wyłącznie dla wtajemniczonych. W konsumpcji coraz mniejsze znaczenie ma zaspokajanie potrzeby. Coraz bardziej chodzi o różnice, o ich odczuwanie, wyrażanie, komunikowanie. Kiedy chce mi pan zakomunikować różnicę między nami, kupuje pan znak tej różnicy. To może być zegarek demonstrujący status materialny albo krój sportowego buta. W ten sposób konsumpcja społeczeństw konsumpcyjnych staje się kołem zamachowym światowej gospodarki. I jest to koło zamachowe o nieograniczonej mocy. Konsumpcja zaspokajająca potrzeby ma swoje granice. Konsumpcja znaków ich nie ma. Człowiek nigdy nie może do końca wyrazić tego, co go odróżnia, więc zawsze może jeszcze jakiś znak dołożyć, czyli dokupić. To nas prowadzi do hiperkonsumpcji, czyli sytuacji, w której konsumowanie staje się centralną sprawą w życiu.

Bo nigdy nie można mieć dość rzeczy, żeby się wyrazić do końca, tak jak nigdy nie można znać dość słów, by się do końca wysłowić?

Tak by to można powiedzieć w języku postmodernizmu. Ale psychologicznie sytuacja jest inna. Bo jednak mówimy o materialistycznym nastawieniu do życia, które skazuje ludzi na wieczne frustracje, a często też na prawdziwe nieszczęścia. Miliony ludzi, których wyobrażenie szczęścia łączy się z symboliczną konsumpcją, popadają w katastrofalne długi, niszczą sobie życie, zaharowują się, destruują rodziny, skazują się na samotność. Jednak – cokolwiek powiedzieć – uczenie się słówek takich skutków nie ma. W Ameryce jest to już poważny problem społeczny mający poważne skutki polityczne i ekonomiczne. A reszta świata coraz szybciej goni Amerykę.
Zdaniem Daniela Bella Ameryka weszła na tę drogę jakieś pół wieku temu... Stymulowanie postaw konsumpcyjnych, rozpowszechnienie kredytu konsumpcyjnego, propagowanie konsumpcji symbolicznej to była odpowiedź amerykańskiej gospodarki na spadek produkcji spowodowany zakończeniem wojny i ograniczeniem zamówień wojskowych.

Czy pan potrafi powiedzieć, dokąd nas wszystkich ten proces prowadzi?

Dużo łatwiej jest opisywać zjawiska i przed nimi przestrzegać, niż trafnie przewidzieć, dokąd one prowadzą. Jedno, co można przewidzieć, to narastanie frustracji i niezadowolenia. Bo system jest tak zbudowany, że kiedy tylko wychodzi pan ze sklepu z zakupami, niezwłocznie jest pan atakowany przez nowe oferty. Nigdy nie zdoła pan kupić wszystkiego, do czego ten system może pana przekonać. To działa jak marchewka przyczepiona metr przed mordą osła. W tym systemie materialne zaspokojenie jest niemożliwe z samej jego natury. A gdyby choć na chwilę jakaś większa grupa konsumentów została zaspokojona w swoich konsumpcyjnych ambicjach, to wszystko się zawali. Gospodarka by nie wytrzymała upowszechnienia się racjonalnych postaw konsumentów.

W Polsce nam to na razie nie grozi.

To nigdzie nie grozi. System jest tak skonstruowany, żeby nigdy do tego nie doszło. W tradycyjnych społeczeństwach kapitalistycznych człowiek mógł doznać satysfakcji w tym sensie, że już więcej nie chciał. Satysfakcję mogła mu dać praca, zdobyta pozycja społeczna, szczęśliwa rodzina, dobrze wychowane dzieci. Społeczeństwo konsumpcyjne ze swojej natury wyklucza satysfakcję. Musimy być wciąż niezaspokojeni, by ciągle więcej pożądać, więcej kupować i więcej konsumować. Ciągłe niezadowolenie, ciągły wyścig donikąd stanowi niezbędny element systemu. To jest wyścig z cieniem.

Myśli pan, że to właśnie jest powód widocznego w Światowym Badaniu Wartości wciąż narastającego niezadowolenia zachodnich społeczeństw?

To jest prawdopodobne. Bo im bardziej się zanurzamy w kulturę konsumpcji, tym więcej wprawdzie mamy, ale też tym więcej pożądamy, więc więcej musimy sobie odmawiać.
Ronald Inglehart pokazuje, jak ten brak satysfakcji stopniowo kruszy więzi społeczne i niszczy zaufanie, dzięki któremu cały system działa. Skoro bez zaufania umożliwiającego współdziałanie ludzi nie może istnieć efektywny rynek ani demokracja, to konsumpcyjny model społeczeństwa stopniowo przegryza tę cywilizacyjną gałąź, na której wyrasta. Czy umie pan powiedzieć, w jakim miejscu tego procesu jesteśmy?
Dopóki są jeszcze nowe światy, które można podbić, ten system może działać. Polska jest jednym z takich światów, nowo zdobytych dla kultury konsumpcji. A przed nami są Chiny, Indie, spora część Ameryki Łacińskiej i może kiedyś Afryka. W tym sensie nie widać jeszcze końca. Ale to nie jest tylko problem ekonomiczny. Ma pan rację, że zmiany kulturowe tworzą zupełnie nowe zagrożenia. Można przecież mówić o makdonaldyzacji współczesnej polityki, uniwersytetów, kościołów. W wielu krajach już bardzo dobrze widać dominację zmakdonaldyzowanej nie-polityki, która niewiele problemów potrafi rozwiązać, a bardzo wiele tworzy.

Czyli?

Czyli takiej polityki, która w coraz większym stopniu koncentruje się na powierzchownych treściach i rozrywkowych formach. Zamiast wspólnie z ludźmi zastanawiać się nad rozwiązaniem rzeczywistych wyzwań, politycy skupiają się na teatralnych formach przykuwania uwagi i formułowaniu zwykle fałszywych, ale prostych dylematów, wobec których każdy potrafi zająć stanowisko.

Myśli pan o ruchach populistycznych?

Populizm to jednak co innego. Zmakdonaldyzowana nie-polityka jest większym problemem, bo uprawiają ją partie głównego nurtu, cieszące się opinią poważnych środowisk. Podobnie jest na renomowanych uczelniach. Uniwersytet coraz szybciej staje się nie-uniwersytetem. Niech pan zwróci uwagę, czym renomowane uczelnie coraz częściej wabią przyszłych studentów. Jakością nauczania, zasobami bibliotek i osiągnięciami swoich profesorów albo absolwentów? Takie argumenty przestają być modne. Coraz częściej natomiast wabi się studentów nowymi stadionami, halami sportowymi, festiwalami. Ten sam proces dotyka kościołów. Zwłaszcza w Ameryce kościoły konkurują w dostarczaniu rozrywki. Odpowiednikiem megasklepów czy megamarketów są megakościoły, które w istocie są nie-kościołami. Transcendencja nie ma tam specjalnego znaczenia, jest sprowadzona do roli pretekstu. Liczy się otoczenie – sklepy, restauracje, fitnessy. To są nowe zjawiska. I jest jeszcze sporo dziedzin życia, które nie zostały do końca zmakdonaldyzowane. Także w tym sensie ten system ma jeszcze przed sobą długie, owocne nie-życie i wiele nowych światów do podbicia.

A w jakim sensie go nie ma?

W sensie finansowym. Bo ludzie mogą się bez końca bawić i konsumować, ale chyba nie mogą się bez końca zadłużać. A Amerykanie są już zadłużeni po uszy i dużo więcej pożyczyć nie mogą. Zwłaszcza że zadłużają się głównie przy użyciu kart kredytowych. To jest pierwsza w historii masowa forma zadłużania się bez żadnych zabezpieczeń. Żeby dostać kredyt na karcie kredytowej, nie trzeba żyrantów, hipoteki ani nawet cesji. W wielu krajach w prawie każdym sklepie można dostać kartę kredytową. Wystarczy dokument ze zdjęciem i podpis. Ludzie te karty biorą, wykorzystują kredyt, potem biorą następne, przelewają z jednych na drugie. A jak im już kart nie wystarcza, zaczynają płacić mordercze odsetki sięgające dwudziestu kilku procent. Aż wreszcie stają się niewolnikami pracującymi praktycznie tylko na to, żeby obsłużyć długi zaciągnięte na kartach. W wielu krajach jest to już masowe zjawisko. Któregoś dnia ten wielki balon pęknie.

I co wtedy?

Banki pewnie jakoś sobie poradzą. Ale trudno jest sobie wyobrazić, co by się stało z globalną gospodarką, gdyby po załamaniu się systemu kart kredytowych zniknęło dziesięć czy kilkanaście procent popytu konsumenckiego. Amerykańska gospodarka jest w ogromnym stopniu napędzana przez kredyt z kart kredytowych. A to paliwo się kończy.Pewnie sektor finansowy wymyśli jakieś nowe paliwo, ale dużo trudniej będzie zapewne wymyślić i stworzyć nowe kulturowe paliwa dla turbokonsumpcji, kiedy – jak pisał Daniel Bell – ostatecznie wyczerpie ona zasoby tradycyjnych więzi i wartości, na których od 200 lat się opiera. Na dłuższą metę trudno przecież wyobrazić sobie dobrą gospodarkę rynkową bez silnych więzi społecznych, sprawnej demokracji, wspólnoty wartości.

A Chiny? A Rosja?

Tak wyobraża pan sobie przyszłość? Koniec liberalnej demokracji i zastąpienie jej przez dyktatury?
Może zapowiedzią przyszłości są makdonaldyzacja i konsumeryzacja polityki, które w Ameryce już bardzo dobrze widać.

Co pan ma na myśli mówiąc o konsumeryzacji polityki?

Traktowanie wyborcy jak klienta lub potencjalnego klienta, a polityki jako dostarczania konsumentowi towaru, którego oczekuje; debaty publicznej jako manipulowania marzeniami albo pragnieniami ludzi, tak jak to się robi w każdej innej dziedzinie marketingu. W tym sensie polityka staje się towarem. Walutą wyborców są głosy. W zamian za nie dostają wrażenia sprawiające przyjemność – obietnice, nadzieje, strach, radość, dumę. Politycy w coraz większym stopniu żyją ze sprzedaży wrażeń, a w coraz mniejszym ze świadczenia rzeczywistych usług, które tradycyjnie dostarczali wyborcom – z przywództwa, zarządzania, realnej reprezentacji, kierowania debatą.

Ale czy to jest tylko wina polityków?

Nad kwestią winy się nie zastanawiałem. Ale skutki są bardzo poważne, a objawy czytelne. W XIX w. Lincoln i jego konkurent jeździli po Ameryce i w kolejnych miastach prowadzili debaty, w których każdy miał po 90 minut na wypowiedź. Waliły na to tłumy. Teraz prezydent i jego konkurent dobrze rozumieją, że de facto mają po dziesięć sekund na wypowiedź. Jeśli będzie w wystarczającym stopniu wyrazista, zostanie setki lub tysiące razy powtórzona przez stacje radiowe i telewizyjne, a potem przez gazety. Trudno powiedzieć, że politycy jeszcze coś do nas mówią. Oni nie-mówią.

A to powoduje, że wyborcy już nie-wybierają?

Dokładnie. Ludzie coraz mniej wiedzą o tych, na których głosują. Bo gdy się kogoś zna z dziesięciosekundowych migawek, trudno jest go poznać. Wybierają wrażenia, nie wiedząc, jaka jest ich treść. Tak na przykład wybrano George’a W. Busha. Wyborcy mieli pozytywne wrażenia związane z jego osobą, ale nie mieli pojęcia o tym, co on zamierza zrobić w Ameryce. Nie-polityka i nie-wybieranie stały się bardzo poważnym wyzwaniem dla przyszłości systemów demokratycznych.

Zatem makdonaldyzacja i potęga marketingu korumpują debatę polityczną i zamieniają wybór polityczny w nie-wybór, a demokrację w nie-demokrację. Ale to jeszcze nie jest odpowiedź na pytanie, dokąd nas ta droga prowadzi. Czy jest to objaw morderczego genu samozniszczenia demokracji rynkowej opisanego przez Bella w „Kulturowych sprzecznościach kapitalizmu”, czy może jednak istnieją jakieś ukryte moce, które ten system zbawią?

Jako socjolog mogę panu powiedzieć, że nic nie jest konieczne. Żaden trend nie musi być kontynuowany. Gdybyśmy trzydzieści lat temu toczyli taką debatę na temat końca komunizmu, dla wielu słuchaczy bylibyśmy dziwaczni. A jednak tamten system upadł nieomal z dnia na dzień. Rozpadł się pod ciężarem drobnych nieprawidłowości, które się złożyły na poważne problemy. Dziś widzimy, że nasz system ma poważne problemy. Ale optymista zawsze potrafi wymyślić argumenty dające nadzieję. I często ma rację. Tylko że ja nie chcę być optymistą, bo nie chcę siebie i innych znieczulać w obliczu zagrożeń.

Ludzie potrzebują do życia trochę optymizmu.

Myślę, że coraz bardziej potrzebują pewności, której uczciwie nie można im ofiarować. Zwłaszcza w nowych demokracjach taka potrzeba coraz wyraźniej narasta. Kiedy zaprezentowałem swoje opinie w polskim radiu, jeden ze słuchaczy przysłał e-mail zarzucający mi kryptokomunizm, ponieważ krytykowałem współczesny kapitalizm. To jest typowy objaw makdonaldyzacji współczesnej polityki, która powoduje zacieranie różnic jakościowych. Kiedy człowiek zje zestaw w McDonald’sie i przestaje być głodny, uznaje, że zaliczył obiad, chociaż do prawdziwego obiadu jest temu zestawowi daleko. Jego organizm nie został tak odżywiony, jak tego potrzebuje, ale uczucie głodu znikło. Na dłuższą metę takie odżywianie nikomu nie da zdrowia. Kiedy jednak zaczynamy krytykować tego rodzaju żywienie, mówi nam się, że ono pozwala zaspokoić głód.Podobnie jest z demokracją. Zła demokracja nie służy społeczeństwom, które ją praktykują, ale gdy ją krytykujemy, często słyszymy, że jednak jest lepsza niż komunizm albo dyktatura. To oczywiście jest prawda. Ale można też odrzucić komunizm i dyktaturę, a jednocześnie krytykować współczesne rynkowe demokracje i przestrzegać przed niebezpiecznym kierunkiem, w którym ewoluują. Tu nie chodzi o powrót do komunizmu. Chodzi o sensowne życie w systemie kapitalistycznym, dla którego żadnej rozsądnej alternatywy nie znamy.

Myśli pan, że te negatywne tendencje można jakoś zatrzymać?

Można im stawiać opór. Myślę, że Europa radzi sobie z tym dużo lepiej niż Ameryka, gdzie makdonaldyzacja zaczęła się pięćdziesiąt lat temu i zaszła najdalej. Europejczycy są czuli na te nowe wyzwania. Ruchy społeczne takie jak McLabel w Anglii czy SlowFood we Włoszech, które zwracają uwagę na prawdziwą jakość tego, co kupujemy i jemy, próbują chronić ludzi przed potęgą zabiegów marketingowych i chronić jakość życia. Ale przecież nie tylko konsumpcja pada ofiarą makdonaldyzacji. Narzuca się na przykład pytanie, jak można ochronić polskość przed makdonaldyzacją, czyli unifikacją i standaryzacją. Czy na przykład Warszawa będzie za 50 lat takim samym wielkim globalnym supersklepem jak setki innych miast na świecie, czy też zachowa jakąś polską odrębność. Czy będzie tu jeszcze cokolwiek istotnego, czego nie będzie w innych miastach świata? Czy też będzie to tylko kolejne miejsce koncentracji niczego: nie-rzeczy, nie-ludzi, nie-miejsc.

Na pański niepokój Benjamin Barber odpowiada, że takiego zagrożenia nie ma, bo reakcją na makdonaldyzację jest Dżihad, czyli globalny ruch powrotu do tradycyjnych symboli, wartości i tożsamości. W Polsce przeżywamy właśnie falę takiej reakcji. Jeśli ta fala zwycięży, to za 50 lat w Warszawie będą pewnie takie same drapacze chmur i centra handlowe jak w Bangkoku czy w Austin, ale na każdym znajdzie się biały orzeł, krzyż i biało-czerwona flaga. Od razu się pan zorientuje, gdzie pan wylądował, kiedy tylko wysiądzie pan z samolotu.

W finale swojej książki Barber jednak przyznaje, że chcąc zwyciężyć, Dżihad musi używać tych samych narzędzi co McŚwiat. Ale już dalej tej myśli nie rozwija. A – chcemy tego czy nie – technologia kształtuje ludzką mentalność. Więc finał będzie podobny bez względu na to, kto wygra. Prawie każdy kraj ma na przykład swoją wersję restauracji McDonald’s. W Rosji to się nazywa Bieriozka. W Polsce – Sfinx, o ile pamiętam. To jest próba wpisania lokalnej treści w globalną technologię.

Coś jakby McDżihad?

Właśnie. Nie widzę, żeby postawienie polskiej albo rosyjskiej chorągiewki na hamburgerze z frytkami istotnie zmieniało istotę niezdrowego, przemysłowego jedzenia. A z drugiej strony – nie da się wygrać z kulturą niczego, jeśli się nie stosuje uniwersalnych, unifikujących z natury technologii.

Wiadomo, że żaden proces nie toczy się bez końca. Każdy gaśnie i ustępuje innemu, zanim osiągnie wyobrażalne ekstremum. Ale globalizacja niczego jeszcze chyba nie zaczęła gasnąć i wciąż zaciera stare tożsamości. Jeśli tak rzeczywiście jest, to ich miejsce muszą zająć nowe tożsamości, bo ludzie potrzebują różnicy. Wyobraża pan sobie, jak te nowe rodzaje tożsamości mogą się wyłaniać?

Logika kultury konsumpcyjnej jest taka, że nowe tożsamości wyrażają się poprzez konsumpcję. W tradycyjnej kulturze człowiek z urodzenia należał do jakiejś tożsamości. W kulturze konsumpcyjnej każdy może kupić sobie tożsamość. A to znaczy, że każdy może też zmieniać ją wiele razy w życiu. Nie musi, ale może. I każdy z nas może mieć więcej niż jedną tożsamość. Jedną w domu czy pracy, inną lub inne na przykład w Internecie, gdzie nikt nas nie sprawdzi. Z natury tego systemu tożsamość traci swoją trwałość i wyjątkowość. Konsument nie jest już więźniem sztywno określonych reguł jakiejś tożsamości. Może sobie układać tożsamość z rozmaitych klocków. Może dowolnie łączyć elementy różnych tożsamości, tak jak może nosić marynarkę od Bossa do spodni Levi’sa i zegarka Swatch. Tożsamości przestają się wyraźnie od siebie odcinać i tworzą continuum.

Ale tożsamość to nie tylko moda.

W innych dziedzinach dokonują się podobne procesy, chociaż trudniej jest je zauważyć. Dość dobrze to widać choćby na przykładzie kościołów chrześcijańskich. Ludzie coraz częściej biorą z chrześcijaństwa to, co im odpowiada, dodają trochę z religii azjatyckich, dokładają trochę własnych wyobrażeń i w ten sposób budują własne nowe kościoły albo prywatne religie, które rosną w siłę. W polityce ma pan podobne zjawiska. Na porządku dziennym są coraz częściej stanowiska do niedawna niewyobrażalne – na przykład konserwatywno-liberalni socjaldemokraci święcący triumfy w Europie. Marketing czyni cuda.

To pana zdaniem jest dzieło marketingu czy skutek odrzucenia sztywnych, unifikujących schematów epoki fordowskiej, której szczytowym produktem były totalitaryzmy?

Nie przekonuje mnie teza mówiąca, że żyjemy w świecie postfordowskim. Wydaje mi się, że raczej mamy do czynienia z bardziej wyrafinowanym modelem fordyzmu. Kiedy byłem dzieckiem, mieliśmy na przykład jeden rodzaj butów do biegania. Dziś Nike produkuje około czterystu modeli takich butów. Niektórzy uważają, że stanowi to dowód końca epoki fordowskiej i wkroczenia świata w postfordyzm, bo jak wiadomo fordyzm objawiał się tym, że każdy mógł sobie kupić takiego Forda, jakiego sobie życzył, pod warunkiem, że był to model T koloru czarnego. Teraz zmierzamy do świata, w którym każdy może sobie kupić takie buty do biegania, jakie sobie życzy, pod warunkiem, że jest to jeden z czterystu modeli ze znaczkiem Nike.Technologia sprawia, że linie produkcyjne stały się bardziej elastyczne, ale różnicy jakościowej to jeszcze nie tworzy. Z punktu widzenia konsumenta dokonującego zakupu wybór jest oczywiście większy. Ale w dalszym ciągu to inni decydują, jak się mamy ubierać. Kilku ludzi w Londynie czy Nowym Jorku decyduje o tym, z czego mogą wybierać konsumenci w Chinach, Polsce czy Ghanie i z czego mają budować znaki swojej tożsamości. W dalszym ciągu jest to więc wybór z niczego.
I to właśnie jest objaw cywilizacyjnego przymusu budzącego podminowujące system fale sprzeciwu opisywane przez Barbera i Huntingtona. Nie wierzę w zderzenia kultur. Bardziej mi odpowiada koncepcja konwergencji kultur, upodobniania się, stopniowego zlewania i mieszania rozmaitych tradycji.

Ale Dżihad jest faktem. Nie tylko w świecie arabskim. Także w Ameryce i w Polsce.

Ja wolę mówić o zmaganiu niczego i czegoś. Coś jest zawsze zakorzenione lokalnie i próbuje się bronić przed inwazją niczego. Takie napięcie realnie istnieje. Objawia się falami nacjonalizmu, fundamentalizmu, egoizmów. Ale w istocie rzeczy to nie prowadzi do zatrzymania ani tym bardziej do cofnięcia generalnego trendu konwergencji kultur i zrastania się świata. Ten proces toczy się dialektycznie. Nic w różnych miejscach świata absorbuje elementy czegoś, miesza je, przemieszcza, komercjalizuje, uniwersalizuje. Jak sushi, które było kiedyś częścią japońskiego czegoś, a dziś zostało wchłonięte przez uniwersum niczego. Mówię jednak, że konwergencja będąca spontanicznym procesem, którego nie możemy powstrzymać, nie musi prowadzić do zastępowania czegoś – niczym. Trzeba tylko umieć robić z niej użytek. Człowiek, który rozumie, w jakim świecie żyje, nie musi z nim walczyć i nie musi się go obawiać. Może się nim cieszyć i z niego korzystać. Ale trzeba to robić świadomie i umiejętnie. Nic więcej. I aż tyle.

Wywiad ukazał się w tygodniku Polityka
http://polityka.pl
Beata Kozyra

Beata Kozyra Niezależny doradca
ds. strategii

Temat: Wymiary globalizacji

Dziękuję Marku :-)

konto usunięte

Temat: Wymiary globalizacji

Tak... z miejsca przychodzi mi do głowy jedna refleksja. To prawda że Internet daje niesamowitą szansę by założyć nowy biznes, znaleźć klientów a nawet wykreować się w dowolny sposób, chociażby na GoldenLine. Potęga Internetu i nowoczesnych technologii a zarazem ilość możliwości jakie one dają jest tak ogromna że aż można się zagubić. Niemal w kilka tygodni można się np stać muzykiem, reżyserem, pisarzem, coachem. To niesamowity potencjał do spełniania swoich marzeń, z drugiej zaś strony (odbiorców - klientów) rzeczywiście jest zagrożenie że jakość usług takich specjalistów samouków będzie niższa. Z drugiej jednak strony sieć oferuje potężne narzędzia do weryfikacji ofert i usług poprzez wszelkiego rodzaju fora konsumenckie, systemy rekomendacji itp itd. Jeśli ktoś da plamę w internecie informacja o tym szybko się rozniesie. Z drugiej strony jeśli ktoś jest rzeczywiście dobry w tym co robi, pracuje z pasją i (nie bójmy się tego słowa) miłością i szacunkiem do klienta, otwartością na jego potrzeby to szybko może liczyć na wybudowanie sobie solidnej marki i korzystanie z dobrodziejstw marketingu szeptanego :)
Beata Kozyra

Beata Kozyra Niezależny doradca
ds. strategii

Temat: Wymiary globalizacji

Krzyś, witaj z powrotem :-). Mam nadzieję, że macki globalizacji nie dotarły do do miejsca, w którym ostatnio się ukrywałeś ;-).
Co do forów różnego rodzaju, to nie mam jednak pewności, że opinie tam wypowiadane dają obiektywny obraz. Najpierw trzeba sobie zadać pytanie, kto się zazwyczaj wypowiada na takich forach...no oprócz naszego oczywiście ;-). Po pierwsze są to ludzie przypadkowi, rzadko eksperci. Po drugie, często ludzie, którzy nie mają swojego zdania, tylko cytują innych, nie zawsze rozumiejąc dobrze to co cytują. A jeśli już się wypowiadają własnym zdaniem to nie zawsze...cenzuralnym. Może nie przeszkadzałoby mi to tak bardzo, gdyby nie fakt, że w ich wypowiedziach trudno wyłuskać pomiędzy piiiip i piiip o co im w zasadzie chodzi. A kiedy trafią się już normalni ludzie, każdy z nich ma zupełnie inne wartości, doświadczenia i spojrzenie na świat, zatem i ich opinie będą diametralnie różne. Ostatnio zastanawiałam się nad kupnem kilku rzeczy do firmy takich jak aparat cyfrowy, czy auto. Po lekturze kilku forów stwierdziłam z niesmakiem, że chyba jednak oprę się na swoim dotychczasowym doświadczeniu i ludzi do których mam zaufanie.

konto usunięte

Temat: Wymiary globalizacji

Oczywiście że doszły :) byłem w gościnie u polsko-amerykańskiej pary :) Było bardzo fajnie- zresztą polecam ich usługi - szukajcie na GL Agi Meredith.

Tak to prawda - często opinie są mało merytoryczne ale trafiają się wartościowe fora: np jeśli chodzi o sprzęt turystyczny to http://ngt.pl

Zgadzam się że znajomi cały czas pozostają jednym z najlepszych źródeł informacji :) I chyba tak pozostanie

Pozdrawiam serdecznie

Krzysiek
Wojciechowski M.

Wojciechowski M. Psycholog biznesu |
szkolenia &
consulting sprzedaży

Temat: Wymiary globalizacji

Kolejna ciekawa lektura, mogąca - jak sądzę - wnieść coś do naszej, rodzącej się dyskusji :)

Liberalizacja rynków zagraża ludziom

Im więcej wolnego handlu, tym silniejsza presja na dostawców dóbr i usług. Jednym ze sposobów radzenia sobie w tych warunkach jest obniżanie płac, a w skali makro - cięcia podatków. Tak zaczyna się "wyścig na dno", w którym nie chodzi o osiągnięcie jakiegoś optymalnego poziomu, lecz o to, by być tańszym od innych członków Unii - twierdzi Claus Offe*

* Claus Offe, ur. 1940, socjolog i politolog. Uczeń Jürgena Habermasa, badacz struktur państwa opiekuńczego i mechanizmów rządzących społeczeństwami późnego kapitalizmu. Interesuje się również transformacją ustrojową i gospodarczą w Europie Środkowej i Wschodniej, dynamiką integracji europejskiej oraz ostatnio percepcją USA przez europejskich intelektualistów. Wykładał na wielu niemieckich uniwersytetach, od roku 2005 jest profesorem prywatnej berlińskiej Hertie School of Governance.

Wielokrotnie wyrażał pan niepokój o przyszłość "europejskiego modelu społecznego". Co mu zagraża?

Europejski model społeczny" oznacza, że państwo poczuwa się do odpowiedzialności za ograniczanie rozwarstwienia społeczeństwa. Społeczna sprawiedliwość jest ważniejsza od efektywności, przynajmniej w obecnych europejskich warunkach, kiedy gospodarki działają całkiem sprawnie. Niestety, istnieje realne ryzyko, że Europa postawi na efektywność kosztem dialogu społecznego i opieki społecznej.

Wynika ono z procesu integracji europejskiej. Wspólny rynek wymusza zniesienie mechanizmów ochronnych, a to oznacza, że narodowe gospodarki stawia się w o wiele bardziej bezpośredniej konkurencji. Im więcej wolnego handlu, tym silniejsza presja na dostawców dóbr i usług. Jednym ze sposobów radzenia sobie w tych warunkach jest obniżanie podatków i kosztów zatrudnienia. Co gorsza, chodzi tu nie tyle o osiągnięcie jakiegoś optymalnego poziomu, lecz o to, by być tańszym od innych członków Unii. W rezultacie całkiem realną perspektywą staje się coś, co po angielsku nazywane bywa "wyścigiem na dno". W każdym wypadku konkurencja podatkowa i cięcie kosztów systemu ubezpieczeń społecznych sprawiają, że integracja nie sprzyja trwaniu szczodrych państw opiekuńczych.

Dla wielu mieszkańców Unii integracja oznacza jednak wzrost gospodarczy i radykalną poprawę bytu. I nie dotyczy to tylko nowych państw członkowskich...

Małe państwa - Austria lub Irlandia - radzą sobie o wiele lepiej niż duże. Niemcy, Francja i Włochy znalazły się jednak w poważnych kłopotach. Z jakiegoś powodu - nie wiadomo dokładnie dlaczego - rozmiar ma znaczenie. Ludzie żyjący w tych dużych i drogich gospodarkach mają wszelkie powody, by obawiać się, że inwestorzy uciekną...

Skoro małe kraje radzą sobie lepiej niż duże, to być może metodą poradzenia sobie z problemami gospodarczymi byłoby przekazanie kompetencji w tej dziedzinie mniejszym jednostkom - krajom związkowym w przypadku Niemiec, regionom we Włoszech, województwom w Polsce?

W żadnym wypadku. Widać dziś bardzo wyraźnie, że w dużych krajach różnice między regionami rosną. Na przykład w Niemczech południe rozkwita, a północny wschód pogrąża się w marazmie. Unijne fundusze strukturalne i polityka regionalna miały być odpowiedzią na ten problem, ale tak się nie stało. Przekazanie kompetencji, o którym pan mówi, tylko przyspieszyłoby ten proces rozwarstwienia. Powinniśmy dążyć w odwrotnym kierunku: polityka społeczna musi być zharmonizowana na poziomie narodowym, a dobrze byłoby zharmonizować ją również na poziomie europejskim. Tylko w ten sposób możemy stworzyć warunki dla równej konkurencji.

Różnice, o których pan wspomniał, mogą jednak wynikać z tego, że np. Bawaria prowadzi politykę bardziej sprzyjającą rozwojowi. Dlaczego nie nagrodzić jej za to, dając większą swobodę, niż miała do tej pory?

Istotnie, Monachium ma od paru lat opinię miasta najbardziej sprzyjającego inwestorom. Jeżeli jednak spojrzymy na ten problem w dłuższej perspektywie czasowej, okaże się, że przez parę dziesięcioleci Bawaria była odbiorcą netto dotacji z budżetu federalnego. Wzmocniwszy w ten sposób swoją gospodarkę, rząd krajowy zaczął potem wywierać nacisk na regionalizację polityki społecznej. Składka na ubezpieczenie od bezrobocia spadłaby w Bawarii do 3 - 4 proc., a w Meklemburgii wzrosłaby do 16 proc. To byłoby po prostu nie fair. Dlatego jestem zwolennikiem przeniesienia decyzji dotyczących polityki społecznej na poziom Unii. Główną przeszkodą jest oczywiście zasada subsydiarności.

Pana propozycja byłaby bardzo korzystna na przykład dla Polski, ale wątpię, by została z entuzjazmem przyjęta w starych krajach członkowskich.

Żeby nie było nieporozumień - nie proponuję finansowania polityki społecznej z unijnego budżetu, a jedynie jej koordynację. Stopień opiekuńczości państwa powinien być uzależniony, jak proponuje to Fritz Scharpf, od PKB na głowę mieszkańca. Im bogatszy kraj, tym większy procent PKB powinien być przeznaczony na politykę społeczną i edukację. Absolutne minimum wydatków na te cele powinno być ustalone na poziomie

20 procent.

Czy liberalizacja rynku usług wewnątrz UE w zamian za zobowiązanie nowych krajów członkowskich, że przynajmniej 20 proc. swojego PKB wydawać będą na ubezpieczenia społeczne byłaby, uczciwym kompromisem?

Z samego pojęcia liberalizacji wynika, że stanowi ona zagrożenie dla ludzi - najmniej efektywny producent powinien zniknąć z rynku. Ofiary konkurencji powinny uzyskać pewne zadośćuczynienie. Liberalizacja usług jest w pełni dopuszczalna tylko wtedy, jeśli ci, którzy na niej stracą, dostaną drugą szansę.

We wschodnich Niemczech są miasteczka, gdzie ustała praktycznie jakakolwiek aktywność gospodarcza. Ludzie, którzy w nich mieszkają, nie dostali drugiej szansy.

Zwolennicy wolnego rynku odpowiedzieliby panu, że powodem problemów dawnej NRD jest to, że na jej mieszkańców nie wywarto wystarczająco silnej presji i nie mieli oni wystarczająco mocnych bodźców, by wziąć swój los w swoje ręce.

Pytanie brzmi, jak zapewnić równocześnie bezpieczeństwo i bodźce do działania. Nie jestem zresztą pewien, czy mieszkańcy dawnej NRD rzeczywiście zostali "rozpuszczeni". Równoczesna dezindustrializacja i masowa emigracja sprawiły, że ci, którzy nie wyjechali na zachód, nie byli w stanie nic zrobić, bez względu na to, jak silne były zachęty.

Skoro problemem wschodnich Niemiec jest spadek liczby ludności, to dlaczego rynek pracy pozostaje zamknięty przed mieszkańcami nowych państw członkowskich UE? Ci ludzie mogliby zapełnić powstałą lukę...

Politycy obawiają się, że takie posunięcie tylko zwiększyłoby nadmiar siły roboczej. Zgodnie z niemieckim prawem płace za taką samą pracę wykonywaną w tym samym miejscu powinny być wyrównane. Jeśli średnia płaca w budownictwie wynosi

18 euro, nikt nie może pracować za mniej niż 16. Metodą zwiększenia popytu na siłę roboczą mogłoby oczywiście być zniesienie tych ograniczeń, ale polityczne reperkusje takiego posunięcia mogłyby być katastrofalne. Nie jestem zresztą pewien, czy w skali makro byłoby to dobre dla gospodarki. Mniejsze płace oznaczają mniejszy popyt, a więc - jak chce Keynes - słabszy wzrost gospodarczy. Okresy przejściowe, jakie nałożono na swobodę przepływu siły roboczej, mają dać ludziom ze starych państw członkowskich czas na przygotowanie się do zwiększonej konkurencji. Pytanie, czy wystarczy to, by uczynić wspólny europejski rynek pracy znośnym dla tych, którzy na jego powstaniu stracą.

Po drugie pracownicy z nowych państw członkowskich nie osiedliliby się w Niemczech, a jedynie pracowali w nich, wysyłając zarobione pieniądze z powrotem do swoich krajów. Sytuacja w dawnej NRD mogłaby zaś polepszyć się tylko wtedy, gdyby imigracja była na stałe. Osobiście jestem za liberalizacją przepływu siły roboczej, o ile wiąże się ze zmianą miejsca stałego zamieszkania.

Z tego, co pan mówi, wynika, że dla większości Europejczyków granice solidarności społecznej ciągle pokrywają się z granicami państw narodowych. Niemcy czy Francuzi uważają za rzecz absolutnie normalną, jeśli jakiś fryzjer z ich miasteczka zbankrutuje, bo inni strzygą lepiej lub taniej. Jednak to, że jakieś niemieckie czy francuskie przedsiębiorstwo bankrutuje w wyniku konkurencji z polską czy rumuńską firmą uważane jest za wynik nieuczciwej konkurencji...

Oczywiście. Choć nie uważałbym tego za przejaw powrotu nacjonalizmów. Podstawowym kryterium oceny, czy konkurencja z czyjejś strony jest uczciwa, czy nie, jest to, czy obowiązują ją takie same zasady. Wewnątrz państw członkowskich te zasady są rzeczywiście takie same dla wszystkich. Najbardziej efektywni odnoszą sukces, najmniej efektywni bankrutują. W Unii Europejskiej te zasady nie są równe, bo wyprodukowanie czegoś w Polsce jest za sprawą niższych kosztów pracy o wiele tańsze niż wytworzenie takiej samej rzeczy we Francji. Stosowanie przez Słowację czy Estonię podatku liniowego jest przejawem nieuczciwej konkurencji. Nieuczciwej zarówno w stosunku do innych państw członkowskich, jak i w stosunku do lokalnej ludności, bo podatek liniowy oznacza, że lepiej zarabiający nie ponoszą proporcjonalnego ciężaru utrzymania państwa.

Być może jednak to, co nazywa pan nieuczciwością państwa, odpowiada jego obywatelom, bo generuje większy ogólny przyrost bogactwa? Dlaczego odmawiać im prawa do wyboru takiej opcji? Poza tym, czy UE nie powinna zgodzić się na politykę wyrównywania szans krajów, które przez kilkadziesiąt lat nie mogły się normalnie rozwijać, bo znalazły się pod obcą dominacją?

Zgadzam się z drugim argumentem, jakiego pan użył. Jednak w preferencyjnym traktowaniu kryje się pułapka. Przez pół wieku Berlin Zachodni był w strukturalnie upośledzonej pozycji wobec RFN ze względu na koszty transportu i fakt, że nie mógł się rozrastać. To upośledzenie było rekompensowane preferencjami podatkowymi. Gdyby Berlin ich nie otrzymał, ludzie wyjechaliby z miasta i jego utrzymanie stałoby się jeszcze bardziej kosztowne. Polityka wyrównywania szans została porzucona po zjednoczeniu, lecz berlińczycy nie mogli się przyzwyczaić do nowej sytuacji. Opłakany stan, w jakim Berlin znajduje się dzisiaj, jest konsekwencją niemożności mentalnego przystosowania się do faktu, że taryfa ulgowa się skończyła.

Wróćmy do napięć między państwem opiekuńczym a integracją europejską. Napisał pan, że jakiekolwiek prowizoryczne rozwiązanie pomiędzy pełną suwerennością państw narodowych a europejskim super-państwem narusza zarówno ochronę społecznego dobrobytu, jak i demokratyczną legitymizację. Jak powinno zatem wyglądać stabilne rozwiązanie?

Jego częścią powinna być odbudowa zagrożonych elementów państwa opiekuńczego na poziomie europejskim. Jestem przeciwnikiem zasady subsydiarności, która w teorii pozostawia do decyzji państw członkowskich to, jak wiele bezpieczeństwa chcą zapewnić swoim obywatelom. Proces integracji podważa jednak, znosząc ograniczenia konkurencji, zdolność do suwerennego działania w dziedzinie polityki społecznej. Skoro tak, to UE powinna zająć się prowadzeniem tej polityki. Zwalczanie biedy powinno stać się obowiązkiem państw członkowskich. Pomogłoby to ustabilizować migrację z nowych do starych państw członkowskich, która w wielu wypadkach wynika z biedy w tych pierwszych, a nie popytu na siłę roboczą w tych drugich. W Bułgarii 40 proc. społeczeństwa żyje poniżej minimum socjalnego. Nic więc dziwnego, że 20 proc. Bułgarów wyjechało za chlebem za granicę. "Eurorenta" wypłacana w wysokości pozwalającej uniknąć biedy wszystkim Europejczykom i niezniechęcająca przez to do podejmowania pracy byłaby właściwym rozwiązaniem.

Co w takim razie pozostałoby w kompetencjach państw członkowskich?

Wszelkie działania na rzecz podniesienia kapitału ludzkiego, czyli przede wszystkim ochrona zdrowia i oświata. Poszczególne państwa mogą też wypracowywać dobre sposoby radzenia sobie z ochroną środowiska, polityką energetyczną, bezpieczeństwem, zwalczaniem przestępczości - pole do konstruktywnej konkurencji jest ciągle duże. Nie wspominając już o tym, że delikatne kwestie kulturowe i polityka rodzinna chyba na zawsze pozostaną na poziomie narodowym. Europa nie będzie miała sukcesów ani w "pogłębianiu" ani w "poszerzaniu", jeśli nie stworzy całościowego systemu zapewniającego minimum socjalnego bezpieczeństwa.

Argumentem często przywoływanym przeciw przeniesieniu na poziom europejski polityki społecznej, ze swojej natury bardzo kosztownej, jest brak europejskiego demosu i solidarności, która by z niego wynikała.

Europejskiego demosu rzeczywiście nie ma, a narodowe historie składające się w dużej mierze z wojen przeciw sobie nawzajem są dobrze pamiętane. Tego nie da się przekreślić, bo nie można czegoś celowo zapomnieć. Oprócz historii Europa podzielona jest przez języki, religie i czyni ją to bardzo odmienną od Stanów Zjednoczonych. Te ograniczenia można jednak przezwyciężyć. Powiem więcej - właśnie dlatego, że nie stanowimy jednego narodu, jednej wspólnoty politycznej, musimy stworzyć instytucjonalne ramy dla solidarności - nie możemy bowiem liczyć na spontaniczne oddolne odruchy.

Mam dwie wątpliwości. Po pierwsze, wojen wewnątrz dzisiejszych państw narodowych było równie dużo, co między europejskimi narodami. Po drugie, Stany Zjednoczone, które przeciwstawia pan Europie, również nie zawsze były zwartą federacją, jaką są obecnie. Być może to wspólne instytucje tworzą wspólnotę polityczną a nie odwrotnie?

Zacznę od analogii z USA przywołanej ostatnio przez belgijskiego premiera Guya Verhosftadta w książce "Stany Zjednoczone Europy". To, co wydarzyło się w Filadelfii w 1787 roku, było szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Delegaci skonfederowanych państw wzięli na siebie odpowiedzialność, której im nie powierzono. Jakkolwiek byśmy nie cenili intelektualnych przymiotów Federalistów, nie powinniśmy zapominać, że amerykańska konstytucja powstała w drodze puczu i uzurpacji. W realiach dzisiejszej Europy coś takiego nie byłoby możliwe. Wątpię też, by zaistniały ponownie warunki, które w XIX i XX wieku towarzyszyły narodzinom państw narodowych. Bez względu na to, czy państwa te powstały w wyniku odłączenia się od imperium, czy też zjednoczenia pozostałych po feudalizmie księstw i miast, wolność, emancypacja jednostek i mas odgrywała w tym procesie znaczącą rolę. Unia Europejska nie może dawać żadnej obietnicy wolności, bo Europejczycy i tak czują się już wolni. Na połączeniu się w jeden naród nie mogą nic zyskać. Zresztą, wcale to nie jest konieczne. Wystarczy uświadomić sobie wspólnotę interesów i postępować w sposób racjonalny.

Promotor wolnego rynku czy ostoja socjalizmu?

Unia Europejska zagraża bezpieczeństwu socjalnemu - ostrzega lewicujący socjolog Claus Offe. To samo mówią działacze związków zawodowych: budowa wspólnego rynku prowadzi do likwidacji państwa dobrobytu i wprowadzenia na Stary Kontynent dzikiego kapitalizmu w amerykańskim stylu. W tym samym czasie Unia atakowana jest również z prawej strony - według anglosaskich i wschodnioeuropejskich liberałów robi ona wszystko, by uratować resztki skompromitowanego państwa opiekuńczego i socjalistyczne ideały. Radykałowie w rodzaju Władyimira Bukowskiego posuwają się zaś nawet do stwierdzenia, że próbuje ona ustanowić system totalnej kontroli nad społeczeństwem.

Tygodnik Europa
http://www.dziennik.pl/dziennik/europa/article46523/Li...
Jarosław Żeliński

Jarosław Żeliński Analityk i
Projektant Systemów

Temat: Wymiary globalizacji

spotykam się z takimi twierdzeniami w literaturze ale to nie jedyne oceny. Są i takie: ponad połowa firm (menedżerów) uważa, że zdybywanie rynku to walka cenowa, te firmy będa stanowiły większość o niskiej rentowności, zawsze będa jednak firmy oferujące wartościowe produkty i usługi mające nabywców i będące przeciwwagą.

Spójrzcie: mamy tanie samochody i mamy drogie, mamy tanie ubrania i mamy droższe, każda branża ma takie podziały. Nie widzę tego zagrożenia o którym tu piszą...moim zdaniem są to raczej treści propagowane przez ludzi szukającyh usprawiedliwienia dla nadmiernej ingerencji Państwa w gospodarkę.... bo paradoksalnie chcą jej tylko najniżej zarabiajacy... (z reguły).Jarosław Żeliński edytował(a) ten post dnia 17.12.07 o godzinie 23:40
Wojciechowski M.

Wojciechowski M. Psycholog biznesu |
szkolenia &
consulting sprzedaży

Temat: Wymiary globalizacji

Jarosław Żeliński:
>Nie widzę tego zagrożenia o którym tu piszą...moim zdaniem są >to raczej treści propagowane przez ludzi szukającyh >usprawiedliwienia dla nadmiernej ingerencji Państwa w >gospodarkę.... bo paradoksalnie chcą jej tylko najniżej >zarabiajacy... (z reguły).

W mojej ocenie, poza Twoją tezą dodałbym (doświadczam tego w codziennej pracy, niestety), iż filozofię ingerencji Panstwa w gospodarkę forsują, lansują przede wszystkim przedstawiciele klasy urzędniczej, członkowie aparatu biurokratycznego (jakkolwiek rozumianego, na kazdym poziomie - centralnym, samorządowym) - usankcjonowanie owej ingerencji czyni ów aparat niezbędnym, zapewnia mu posady, byt, uzasadnia jego istnienie - jako dawcę i rozdzielcę impulsów ingerencji.

Kapitalnym tego przykładem jest aparat urzędniczo-biurokratyczny UE wraz z jego multiingerencją w nieomal kazdy element gospodarki, szerzej ekonomii, kultury, edukacji, wolności słowa, obyczajów, itp.marekwojciechowski.com .. edytował(a) ten post dnia 17.12.07 o godzinie 23:50
Jarosław Żeliński

Jarosław Żeliński Analityk i
Projektant Systemów

Temat: Wymiary globalizacji

marekwojciechowski.com ..:
Jarosław Żeliński:
>Nie widzę tego zagrożenia o którym tu piszą...moim zdaniem są >to raczej treści propagowane przez ludzi szukającyh >usprawiedliwienia dla nadmiernej ingerencji Państwa w >gospodarkę.... bo paradoksalnie chcą jej tylko najniżej >zarabiajacy... (z reguły).

W mojej ocenie, poza Twoją tezą dodałbym (doświadczam tego w codziennej pracy, niestety), iż filozofię ingerencji Panstwa w gospodarkę forsują, lansują przede wszystkim przedstawiciele klasy urzędniczej, członkowie aparatu biurokratycznego (jakkolwiek rozumianego, na kazdym poziomie - centralnym, samorządowym) - usankcjonowanie owej ingerencji czyni ów aparat niezbędnym, zapewnia mu posady, byt, uzasadnia jego istnienie - jako dawcę i rozdzielcę impulsów ingerencji.

Kapitalnym tego przykładem jest aparat urzędniczo-biurokratyczny UE wraz z jego multiingerencją w nieomal kazdy element gospodarki, szerzej ekonomii, kultury, edukacji, wolności słowa, obyczajów, itp.marekwojciechowski.com .. edytował(a) ten post dnia 17.12.07 o godzinie 23:50

Właśnie tego się boję, ludzi którzy uważają, że wiedzą lepiej...i dorwą się do władzy jakiejkolwiek (ostatnie rządy doskonale to ilustrowały...), ... widać to nawet w korporacjach: procedury w niektórych firmach już mówią jak należy myślec ale głownie w firmach o słabych i przeciętnych ale bez skrupułów ludziach w zarządach...
Beata Kozyra

Beata Kozyra Niezależny doradca
ds. strategii

Temat: Wymiary globalizacji

Temat globalizacji wydaje się być nieskończony. Globalizacja weszła już chyba we wszystkie aspekty naszego życia. Często narzekamy na jej efekty, ale przecież korzystamy z niej na co dzień nawet tego nie zauważając. Czy są rzeczy, z których moglibyście zrezygnować, a są owocem zmian wywołanych globalizacją (niemal powszechny dostęp do wielu źródeł informacji, swobodny przepływ towarów, usług, pracy itp.), bądź też są źródłem jej przyśpieszenia (internet, komórka, satelity itd.)?

W artykule Krzysztofa Rybińskiego w Newsweeku, podesłanym mi przez Marka (dziękuję Marku), zaciekawiły mnie stwierdzenia, jak: "śmierć odległości", "śmierć czasu". Czy wyobrażacie sobie dzisiaj funkcjonowanie biznesu w innej czasoprzestrzeni niż w tej, którą mamy tu i teraz na zawołanie? Gdyby nie było Internetu, czy telefonów, ten list dostalibyście za kilka dni. Musiałabym go piać np. na maszynie na kilkakrotnej kalce, potem każda kopia osobno do koperty, zaadresować, nakleić znaczki i biegiem na pocztę. A potem już tylko kolejne kilka dni czekania na Wasze odpowiedzi. Niezła jazda, czy jeszcze ktoś to sobie potrafi wyobrazić?Beata Kozyra edytował(a) ten post dnia 10.01.08 o godzinie 11:50
Wojciechowski M.

Wojciechowski M. Psycholog biznesu |
szkolenia &
consulting sprzedaży

Temat: Wymiary globalizacji

Beata Kozyra:
W artykule Krzysztofa Rybińskiego w Newsweeku, podesłanym mi przez Marka (dziękuję Marku), zaciekawiły mnie stwierdzenia, jak: "śmierć odległości", "śmierć czasu".

Beato :) - pozwól dla wszystkich zainteresowanych, poniżej ów artykuł

Co jest ważniejsze dla rozwoju gospodarczego - autostrady czy pomysły? Innowacje!

W globalnej gospodarce opartej na wiedzy wygra ten, kto potrafi budować kapitał intelektualny, a nie nowe stadiony.Jeszcze dziesięć lat temu trzeba było wybrać się do kiosku, żeby przeczytać gazetę, a w zasadzie tylko nieliczni mieli regularny dostęp do poglądów przedstawianych przez światowe autorytety w poszczególnych dziedzinach.

Minęło raptem dziesięć lat i świat zmienił się nie do poznania. Dzisiaj nie ruszając się z domu, regularnie czytam ponad dwadzieścia gazet - tytuły europejskie, amerykańskie, azjatyckie, z rejonu Zatoki Perskiej. Czytam też gazety po chińsku, japońsku, koreańsku, hiszpańsku i francusku, mimo że nie znam tych języków. Używam do tego darmowego oprogramowania, które na żywo tłumaczy strony internetowe z chińskiego i innych języków na angielski. Regularnie przeglądam blogi internetowe prowadzone przez wybitnych ekonomistów. W tym blog Daniego Rodrika (na stronie http://typepad.com, którą co tydzień odwiedzają dwa miliony czytelników), profesora Uniwersytetu Harvarda i jednego z najlepszych specjalistów od globalizacji na świecie. W ten sposób codziennie można mieć lepszą prasówkę od tej, którą otrzymują premierzy. A minęło zaledwie dziesięć lat.

Era innowacji

Historia gospodarcza świata opisuje wiele okresów postępującej globalizacji i następujących po nich czasów wzrostu protekcjonizmu. Jednak do tej pory globalizacja dotyczyła przede wszystkim wymiany handlowej. Na skutek silnego rozwoju technologii komputerowych i telekomunikacyjnych, spadku cen połączeń i transportu pod koniec XX wieku wymianę towarową zastąpiła wymiana procesów biznesowych, obejmująca outsourcing (zlecanie ich wykonania na zewnątrz) i offshoring (przeniesienie procesów biznesowych za granicę), zaś import został zastąpiony sourcingiem, czyli strategią zaopatrzenia wykorzystującą efektywność globalnych producentów. Niestety w wielu krajach, w tym również w Polsce, elity polityczne jeszcze nie zrozumiały, jak bardzo zmienił się świat w ostatnich dwóch dekadach. Nastąpiła "śmierć odległości" i "śmierć czasu". Nie tylko rynek towarów, także usług, pracy i wiedzy stał się globalny (przykładem jest projektowanie i produkcja nowoczesnych samolotów pasażerskich).

Dlatego globalizacja dokonująca się w XXI wieku nie ma precedensu, a sukces odniesie tylko ten, kto zrozumie, że żyjemy w globalnej gospodarce opartej na wiedzy. Nawet jeżeli dana firma ma świetny produkt lub usługę, to z dużym prawdopodobieństwem w innym kraju na innym kontynencie wkrótce pojawi się innowacja, która pozwoli wytwarzać ten produkt lub usługę lepiej, taniej i szybciej. A ponieważ coraz bardziej obniżają się koszty transportu i bariery handlowe, te tańsze i jakościowo coraz lepsze towary wkrótce trafią na rynki lokalne lub eksportowe, zagrażając egzystencji firmy, a w dalszej perspektywie - pozycji danego kraju. Dlatego w globalnej gospodarce opartej na wiedzy każde przedsiębiorstwo musi stosować dwie reguły:

- mark-to-market: trzeba nieustannie obserwować, czy w danej dziedzinie pojawiają się innowacje, które mogą spowodować gwałtowne załamanie się popytu na produkty danej firmy. Przykłady z ostatnich lat to koniec tradycyjnej fotografii i początek fotografii cyfrowej, koniec telefonii stacjonarnej i początek telefonii komórkowej, koniec tradycyjnych procesów biznesowych i początek ery outsourcingu i offshoringu. Być może z powodu wysokich cen ropy właśnie obserwujemy koniec ery samochodów napędzanych benzyną i początek czegoś nowego, co powstanie w najbliższych latach. Jeżeli firma z branży przegapi ten moment zmiany, to w skrajnym przypadku grozi jej bankructwo lub przejęcie przez firmę, która zareagowała na czas.

- time-to-market: zmiany w XXI wieku dokonują się o wiele szybciej niż kiedykolwiek w historii. W ciągu kilku lat przedsiębiorstwo może rozwinąć się z etapu garażowego w globalnego giganta, którego kapitalizacja giełdowa sięga kilku lub kilkudziesięciu miliardów dolarów. Jeżeli na czas nie zareagujemy na zmieniającą się rzeczywistość, wówczas inna firma, być może na innym kontynencie, zrobi to szybciej i błyskawicznie odbierze nam rynek. Pamiętajmy, że tygodnik "The Economist" pracował na swoją pozycję i ponadmilionowy nakład 150 lat, blog Daniego Rodrika istnieje raptem od siedmiu miesięcy, a strona, na której jest publikowany - od kilku lat.

Powyższe zasady dotyczą również całych krajów. Nawet jeżeli dane państwo cieszy się bardzo wysokim poziomem zagranicznych inwestycji bezpośrednich, to jeśli te inwestycje są ulokowane w sektorach o niskiej wartości dodanej (np. w przemyśle spożywczym lub produkcji sprzętu AGD), wówczas w perspektywie kilku lat mogą przenieść się do innej części świata, gdzie cena pracy i ziemi jest niższa lub gdzie procesy biznesowe mogą być sprawniej zorganizowane. Decydenci w Europie Środkowo-Wschodniej powinni wziąć sobie do serca dane, które mówią, że przeciętnie w Polsce, Czechach, na Słowacji i Węgrzech udział towarów wysokich technologii w eksporcie wynosi około 12 proc., co jest najgorszym wynikiem na świecie, niższym nawet niż średnia dla Ameryki Łacińskiej. Ten wskaźnik dla Chin osiąga 30 proc., a w przypadku nowo uprzemysłowionych krajów Azji (Korea Płd., Hongkong, Singapur, Tajwan) przekracza 40 proc. Innymi słowy, zagraniczne inwestycje bezpośrednie w krajach naszego regionu zostały zlokalizowane w sektorach, które są podatne na przeniesienie produkcji do tańszych krajów i ryzyko, że tak się stanie, szybko rośnie.Odpowiedzią na to jest rozwój produkcji i usług o wyższej wartości dodanej (np. informatyka, telekomunikacja, ochrona zdrowia i farmacja, finanse). Niestety, w dziedzinie tworzenia innowacji i przekładania ich na konkretne produkty lub usługi kraje naszego regionu są na końcu światowych rankingów. Wydajemy bardzo mało na badania i rozwój, bardzo mało inwestujemy w technologie teleinformatyczne (ICT), a na patentowej mapie świata po prostu nas nie ma. O ile na początku lat 90. naukowcy z czterech krajów naszego regionu publikowali łącznie w liczących się międzynarodowych pismach naukowych dwa razy więcej artykułów niż naukowcy z wyżej wymienionych czterech państw Azji, to po piętnastu latach transformacji te proporcje się odwróciły. Zamiast szybko budować kapitał intelektualny, który decyduje o długoterminowych perspektywach rozwoju, zostajemy z tyłu.

Co to jest kapitał intelektualny?

Pojęcie to obejmuje trzy obszary: kapitał wiedzy, kapitał strukturalny (zwany alternatywnie organizacyjnym) i kapitał relacji. Kapitał wiedzy to wiedza pozyskana w szkole i na studiach, ale także doświadczenie zdobyte w pracy i wiedza życiowa (ang. tacit knowledge) zarówno w przypadku jednostki, jak i całego społeczeństwa. Kapitał strukturalny dotyczy procesów biznesowych w organizacji gospodarczej i obejmuje kapitał innowacji (w tym posiadane patenty), kulturę organizacyjną, np. chęć pracowników do dzielenia się wiedzą. Kapitał relacji określa stosunki klientów i dostawców. Kapitał intelektualny można mierzyć w odniesieniu do jednostek, firm, urzędów, miast i krajów. Otóż jeżeli sytuacja nie zmieni się radykalni w najbliższych latach, jeżeli proces oddalania się od liderów w dziedzinie kapitału intelektualnego nie zostanie odwrócony, wówczas okres przyspieszenia wzrostu gospodarczego po akcesji do Unii Europejskiej może się skończyć za kilka lat i kraje naszego regionu będą miały poważne trudności z dalszą poprawą poziomu życia. Zaś taki scenariusz grozi tym, że kolejne setki tysięcy młodych ludzi będą opuszczały Polskę. Wiele państw, szczególnie w Azji, już dawno zrozumiało, że kapitał intelektualny kraju zdecyduje o sukcesie w XXI wieku.

Tygrysy atakują

W opracowaniu Boston Consulting Group z grudnia 2007 roku po raz drugi przedstawiono listę 100 firm z dynamicznie rosnących krajów rozwijających się, które w ocenie BCG mogą stać się globalnymi zwycięzcami. Wiele firm z tej listy w ciągu najbliższej dekady rzuci wyzwanie obecnym globalnym gigantom, które swoje korzenie mają w krajach rozwiniętych. Jest na niej ponad 40 firm z Chin (np. Johnson Electric - producent małych silników elektrycznych czy Lenovo, wytwórca komputerów), 20 z Indii (w tym informatyczne grupy Infosys i Wipro oraz producenci leków Ranbaxy i Dr. Reddy's Laboratories), 13 z Brazylii (w tym producent samolotów Embraer i kosmetyków Natura), po kilka z Turcji, Rosji i Meksyku. Wiele z wymienionych firm bardzo aktywnie buduje kapitał wiedzy, organizacji i relacji w skali globalnej. Przykładem takich działań jest globalizacja marki (np. Huawei, producent sprzętu telekomunikacyjnego z Chin, czy wspomniane Infosys i Wipro), rozszerzanie sprawdzonego lokalnie procesu biznesowego na inne rynki (operator telekomunikacyjny z Meksyku America Movil), osiąganie globalnego przywództwa w danym segmencie rynku, skuteczna strategia fuzji i przejęć pozwalająca na radykalne przyspieszenie budowy globalnej bazy klientów (na przykład Cemex - producent materiałów budowlanych z Meksyku). Z Polski na liście jest tylko Orlen, a z Węgier MOL (na poprzedniej nie było żadnej firmy z Europy Środkowej ). To dobrze, że weszły na listę, ale jeszcze lepiej byłoby, gdyby znalazły się na niej firmy z sektorów lepiej rokujących niż nafta, np. przemysłu maszynowego, nowych technologii lub sektora usług. Dlatego ten ranking świadczy o tym, że nie potrafimy skorzystać z szans, jakie stwarza globalna gospodarka oparta na wiedzy. Te szanse wykorzystują doskonale wspomniane kraje azjatyckie. Na przykład Chiny są bardzo aktywne w Afryce, budując kapitał relacji. Dzięki temu uzyskują dostęp do surowców, a w kolejnych dekadach będą czerpały korzyści z dywidendy demograficznej Afryki. Chińskie firmy uzyskają bowiem dostęp do powiększających się rynków zbytu w Afryce i będą mogły korzystać z szybko rosnącej liczby tanich pracowników. W kolejnych dekadach XXI wieku należy oczekiwać drugiej fali przesuwania produkcji. Pierwsza fala, rozpoczęta pod koniec XX wieku, polegała na przenoszeniu produkcji i usług do Chin i Indii. Pojawiło się nawet sformułowanie Chindia na określenie rosnącej roli tych dwóch krajów w globalnej gospodarce. Wydaje się, że w XXI wieku słowem lepiej oddającym globalne przemiany stanie się Chinafrica, które będzie opisywało liczne powiązania gospodarcze Chin i Czarnego Lądu, w tym również outsourcing produkcji i usług o niskiej wartości dodanej z Azji do Afryki. W 1950 roku ludność Europy wynosiła 550 milionów, Azji - 1,4 miliarda, a Afryki - 220 milionów. Według prognoz demograficznych w 2050 roku ludność Europy wyniesie 650-700 milionów, Azji ponad 5 miliardów, a Afryki prawie 2 miliardy. Temu będzie towarzyszyć znacząca poprawa poziomu wykształcenia społeczeństw w Azji i Afryce, a co za tym idzie, wzrost wydajności pracy i dochodu na mieszkańca. Jest bardzo prawdopodobne, że w XXI wieku centrum gospodarcze świata będzie stopniowo przesuwało się do Azji, zaś oś gospodarcza Chiny - Afryka okaże się równie istotna lub nawet istotniejsza od osi gospodarczej Europa - Ameryka.

Zrozumienia tego zjawiska brakuje w Europie i w Stanach Zjednoczonych. Zmiany w globalnej gospodarce w XXI wieku będą też dotyczyły rynków finansowych. Już dzisiaj widać, że w perspektywie 10-20 lat rynki finansowe w Hongkongu, Szanghaju i Shenzhen rzucą wyzwanie Nowemu Jorkowi i Londynowi. Jest prawie pewne, że wraz z szybko rosnącym potencjałem gospodarek azjatyckich na tych rynkach będą pojawiały się największe emisje akcji i w perspektywie najbliższych 10 lat to właśnie one zanotują rekordowe obroty. Stopniowo zmienia się też siła finansowa poszczególnych regionów. Chiny i kraje eksportujące ropę naftową zgromadziły olbrzymie rezerwy walutowe, zarządzane przez banki centralne lub fundusze przyszłych pokoleń (sovereign wealth funds). Według szacunków firmy konsultingowej McKinsey aktywa zarządzane przez banki centralne i fundusze przyszłych pokoleń w Azji i w krajach eksportujących ropę naftową przekroczą 12 bilionów dolarów w 2012 roku. Obecnie poczynania tych instytucji są bardzo uważnie obserwowane i wpływają na ceny aktywów na całym świecie. Już dziś informacje o inwestycjach chińskich w jakimś kraju prowadzą do umocnienia jego waluty. Niestety, wydaje się, że Zachód nie akceptuje nieuchronnego przesuwania się centrum gospodarczego świata do Azji. W Europie i w Stanach Zjednoczonych pojawia się wiele inicjatyw, które mają powstrzymać napływ chińskich towarów oraz chińskiego kapitału do krajów rozwiniętych. Gdyby protekcjonizm zdominował politykę tej dekady, wówczas globalną gospodarkę czeka okres znacznego spowolnienia wzrostu, co może prowadzić do jeszcze szybszego ukształtowania się osi gospodarczej Azja - Afryka.Opisywane powyżej zjawiska dotyczące znaczenia kapitału intelektualnego w XXI wieku, zmian w globalnym układzie sił i na rynkach finansowych rzadko są dostrzegane przez polityków w krajach naszego regionu. Zamiast na dalekosiężnej wizji strategicznej regionu, która uwzględniałaby te uwarunkowania, środkowoeuropejscy politycy skupiają się na krótkoterminowych działaniach w ramach czteroletniego cyklu politycznego. To dotyczy także Polski. A przecież sukces naszej gospodarki w globalnej gospodarce XXI wieku nie zależy od tego, ile i w jakim czasie zbudujemy dróg lub stadionów. Kluczowa będzie nasza zdolność do budowy kapitału intelektualnego. Wzorem wielu innych krajów proponuję więc rozpocząć od sporządzenia raportu na temat kapitału intelektualnego Polski. Równocześnie ze stanowiskiem koordynatora piłkarskiego Euro 2012 powinno powstać stanowisko koordynatora ds. budowy kapitału intelektualnego kraju. To drugie jest znacznie ważniejsze dla przyszłości.marekwojciechowski.com .. edytował(a) ten post dnia 10.01.08 o godzinie 11:59

Następna dyskusja:

recenzja z Globalizacji Bau...




Wyślij zaproszenie do