Marcin Nowak

Marcin Nowak Handel B2B

Temat: Co mają chińskie akcje do amerykańskich nieruchomości

Gwałtowny 8,8-proc. spadek na chińskiej giełdzie 27 lutego przetoczył się jak odgłos grzmotu po całym świecie. Kursy akcji ucierpiały prawie wszędzie. Amerykańscy inwestorzy przyjrzeli się najnowszym danym statystycznym o własnej gospodarce i dodatkowo usłyszeli od Alana Greenspana, byłego szefa Fed, że nadchodzi recesja. I nie na żarty się przestraszyli. Przyszedł najgorszy dzień na amerykańskiej giełdzie od marca 2003 roku. W górę szła tylko cena, jaką trzeba zapłacić za podejmowanie ryzyka.

Na razie nie wiadomo, czy ubiegłotygodniowe wstrząsy poprzedzają tylko dalszy wzrost cen akcji, czy też oznaczają początek poważniejszych spadków - pisze "The Economist". Jedna z możliwych przyczyn paniki w Szanghaju - plotka o wprowadzeniu podatku od zysków kapitałowych - została zdementowana przez chińskie władze, ale to nie powstrzymało dalszych przecen. Rynki w Europie i w Azji cały czas wykazują dużą nerwowość, mimo że następca Greenspana w Fed Ben Bernanke uspokoił nieco Wall Street. Wziąwszy pod uwagę, że specjaliści do dziś nie są zgodni co do przyczyn krachów w 1929, 1987 i 2000 roku, byłoby co najmniej przedwczesne przypisywać obecnym spadkom przyczyny bezpośrednio związane z sytuacją gospodarczą.

Jednak zdaniem "The Economist" chińskie przeceny były potrzebne tamtejszej giełdzie dla zdrowia. Naturalnym zaś początkiem wszelkich rozważań o koniunkturze światowej jest giełda amerykańska. Już od dawna spodziewano się korekty w dół prognozy wzrostu gospodarczego w USA dla czwartego kwartału do 2,2 proc. Również początek roku nie wypadł najlepiej, częściowo ze względu na wyjątkowo złą pogodę w Stanach. Wszystko to rynek wziął pod uwagę dopiero teraz.

Jednym z sygnałów, że sprawy nie mają się zbyt dobrze, były niskie zamówienia na dobra trwałe, które spadły w styczniu o 7,8 proc. To, że amerykańskie firmy nie wierzą w tej chwili w rentowność inwestowania, widać w ich własnych prognozach wzrostu na ten rok, które spadły do jednocyfrowych wartości po z górą trzech latach szybowania.

Drugą, może nawet poważniejszą przyczyną zmartwienia jest amerykański rynek nieruchomości. Choć w większości komentarzy brzmią optymistyczne tony, wciąż rośnie odsetek niesprzedanych nowych domów. Ten rosnący zator może w końcu spowodować, że ceny spadną, a wraz z nimi koniunktura w budownictwie, które napędza całą gospodarkę. Trudno uwierzyć, żeby nie wpłynęło to na nastroje konsumentów, gdy okaże się, że ich domy nie wyręczają ich w oszczędzaniu, dzięki swojej wciąż rosnącej wartości. Do tego dochodzi problem kredytów mieszkaniowych zwanych "subprime loans", czyli przeznaczonych dla kredytobiorców niecieszących się najlepszą opinią w banku, takich którzy nie mają gotówki potrzebnej na znaczny depozyt. Wobec rosnących stóp procentowych i stagnacji cen mieszkań tacy klienci banków popadają w tarapaty. Według Fed odsetek niespłacanych kredytów tego typu sięgnął w ostatnim kwartale 2006 roku najwyższego poziomu od trzech lat. Dziś różnica w oprocentowaniu pomiędzy tymi kredytami, a obligacjami skarbowymi urosła z 2 pkt w ubiegłym roku aż do ponad 7 pkt proc.

Na razie, po giełdowych spadkach w ubiegłym tygodniu, zwrot z innych rodzajów papierów dłużnych, takich jak obligacje firm, specjalnie nie wzrósł. Gdyby jednak tendencja ta nasiliła się i okazałoby się, że mniej jest pieniędzy na rynku na kredyty mieszkaniowe, ucierpi na tym cała gospodarka amerykańska. W styczniu sprzedaż nowych mieszkań spadła najbardziej od roku 1994. Freddie Mac, rządowa agencja zajmująca się skupem kredytów mieszkaniowych, ich sekurytyzacją i emisją, zapowiedziała, że od września zaprzestanie skupu najbardziej ryzykownych subprime loans. Brak chętnych na finansowanie może doprowadzić do dalszego spadku cen domów.

Czy świat powinien martwić się sytuacją w Ameryce? Zdaniem brytyjskiego tygodnika obecnie reszta świata ma się całkiem nieźle. W ostatnim kwartale ubiegłego roku to świat dzięki handlowi ciągnął Amerykę, a nie na odwrót. Wydatki konsumentów w Chinach na przykład są wyższe, niż wynikałoby to z oficjalnych statystyk. Gospodarki europejskie, zwłaszcza niemiecka, obudziły się z letargu. Główną lokomotywą strefy euro jest obecnie popyt wewnętrzny, choć część czynionych dziś inwestycji ma na celu eksport.

Amerykańskiego spowolnienia w każdym razie można było się spodziewać. I choć rynki, a także zapewne Ben Bernanke, krytykowali wypowiedź Greenspana, to nie sposób nie przyznać mu racji. Nie powiedział przecież, że recesja jest bardzo prawdopodobna. Powiedział jedynie, że zyski amerykańskich firm zaczęły się stabilizować, co oznacza, że zbliżamy się ku końcowi obecnego cyklu koniunktury.

Jeden z rozmówców "Financial Times" stwierdził, że to, z czym mamy do czynienia, to klasyczna wyprzedaż akcji związana ze zbyt wysokim ryzykiem po długim okresie boomu. Spadki pogłębiły jeszcze decyzje o zamykaniu pozycji podejmowane przez graczy o dużym zasięgu, takich jak fundusze hedgingowe. Ubiegły tydzień zakończył się na Wall Street spadkiem indeksu S&P 500 o 4,4 proc., a DJIA o 4,2 proc. Giełdy europejskie borykają się z największą wyprzedażą od czterech lat. Indeks FTSE Euro-first 300 spadł w ubiegłym tygodniu o 5,2 proc., FTSE 100 - o 4,55 proc. W Azji sytuacja wygląda podobnie - Nikkei 225 Average stracił 5,34 proc., a Shanghai Composite - 5,57 proc.

W dzisiejszych czasach, skutki zawirowań są ogólnoświatowe, przypomina "The Economist", a wynikająca z nich niepewność na całym świecie może łatwo stać się pożywką dla samej siebie.

Agnieszka Mitraszewska 2007-03-04,

http://gospodarka.gazeta.pl/gospodarka/1,33211,3962347...