Marcin Nowak

Marcin Nowak Handel B2B

Temat: Shenzhen - W fabryce niskich cen

W fabryce niskich cen

Shenzhen pokazuje, jak w ciągu 30 lat można przeskoczyć z feudal nego komunizmu do turbokapitalizmu. Takie będą całe Chiny.

Zwykła myszka komputerowa może być dowodem na istnienie cudów. Pierwszy polega na tym, że jej produkcja kosztuje tu mniej niż dolar. Drugi - że w Europie jej cena rośnie dziesięciokrotnie.
Przed trzydziestu laty była tu jedynie zatoka z osadą rybacką i wzgórza porośnięte gęstym lasem. Góry zrównano z ziemią, lasy wycięto, zaś miejsce rybaków zajęła armia blisko 4,5 miliona robotników wytwarzających wszystko - od plastikowej tandety przez markową odzież i sprzęt AGD po iPhony. Kilkanaście godzin temu na lotnisku we Frankfurcie spacerowałem aleją eleganckich sklepów, w której kończy się łańcuszek pokarmowy współczesnego handlu. Teraz jestem u jego początku, w chińskim Shenzhen, mieście-fabryce żyjącym z zamówień zagranicznych koncernów. - Kto zleca tutaj produkcję? - śmieje się David Chou, oprowadzający mnie po okolicy. - Prędzej wymienię ci wszystkie gatunki owadów świata.
Rozmach tej 16-milionowej metropolii, która w niespełna trzy dekady z wioski rybackiej zamieniła się w jedno z największych chińskich miast z metrem i lotniskiem, wpędza w kompleksy nie tylko Europejczyka. Pozycję czołowego dostawcy elektroniki, która zachodnim koncernom przynosi miliardy dolarów zysku, traci na rzecz Shenzhen nawet Tajwan. W roku 2006 tajwańskie zakłady wyeksportowały towary za 19,8 mld dol., podczas gdy wartość produkcji w Shenzhen, głównie przeznaczonej na eksport, sięgnęła aż 78 mld dol. Te same fabryki z tych samych podzespołów od rana do wieczora produkują tu sprzęt dla firm zażarcie walczących o bogatych klientów europejskich i amerykańskich. Od 10 do 12 Toshiba, potem Sony czy Panasonic, na koniec mniej markowi producenci. Ten sam model, tylko oznakowany innym logo, trafia do oferty różnych koncernów.
W uniformizacji produkcji i obniżaniu jej kosztów Chińczycy nie mają sobie równych. Dzięki niskim kosztom pracy zakłady w Shenzhen, które kilkanaście lat temu szyły głównie bawełniane koszulki, stać dziś za zakup najnowszych procesorów czy matryc ciekłokrystalicznych. Wprawne dłonie młodych pracowników zamieniają je potem w elektroniczne gadżety.
- Kiedy obserwuję pracę przy taśmie, mam wrażenie, że automaty nie byłyby bardziej wydajne - mówi Dariusz Smagorowicz, wiceprezes katowickiej firmy Pronox Technology, produkującej w Chinach domową elektronikę. Katowicka spółka współpracuje w strefie z ponad 80 fabrykami. Wjazdu do jednej z nich - Shenzhen West Net Technology - mieszczącej się o godzinę jazdy z centrum w obskurnym czteropiętrowym biurowcu, strzeże szlaban i sztywni jak kij wartownicy. Przed wejściem siedzą w kucki pracownicy w oczekiwaniu na obiad, który zaraz zacznie wydawać stołówka w pobliskim baraku.

Niewyczerpane zasoby ludzkie
W Shenzhen niemal wszystkie zakłady zapewniają wikt i dach nad głową, pracownicy najczęściej mieszkają przy fabryce i opuszczają ją od wielkiego święta. Po co zresztą mieliby dokądś jeździć, skoro do centrum miasta jest stąd ponad godzina samochodem, w sklepach i restauracjach ceny niewiele niższe od polskich, a przeciętny robotnik zarabia równowartość 100-120 dol. miesięcznie. W mieście - gdzie na ulicach królują toyoty, a trafiają się też lepsze auta - to żadne pieniądze, ale na głębokiej chińskiej prowincji praca w Shenzhen może ustawić człowieka na całe życie. Po powrocie do rodzinnej miejscowości zarobek inwestuje się w sklepy i knajpki. Dlatego gdy we wsi zatrzymuje się autobus firmy rekrutującej do pracy, kolejka ustawia się natychmiast. Chętnych bada na miejscu lekarz, potem sprawdza się, czy kandydaci nie mają zatargów z prawem albo słabości do kieliszka. Pracownicy wytrzymują zwykle dwa, trzy lata. Potem najczęściej wracają w rodzinne strony albo ruszają dalej, do Pekinu bądź Szanghaju, w poszukiwaniu lepszej pracy. Wtedy kolejny autobus przywozi nowy zaciąg. Chętnych długo jeszcze nie zabraknie. W regionach żyjących z rolnictwa przeludnienie jest dziś tak wielkie, że wedle ostatnich danych demograficznych pracy brakuje tam dla około 300 mln osób.

W Shenzhen West Net Technology dwustuosobowy personel stanowią niemal wyłącznie imigranci z rolniczych prowincji w centrum kraju. Przed przyjazdem do Shenzhen wielu z nich nie widziało nawet myszki komputerowej. Dziś na trzech piętrach w pomieszczeniach wielkości sali gimnastycznej po kilkudziesięciu robotników ubranych w jednolite niebieskie uniformy w milczeniu składa w całość komponenty owych myszek. Pomiędzy pracującymi dyskretnie przechadzają się nadzorcy z czerwonymi opaskami na ramieniu. Pilnują, by nikt nie trwonił czasu na rozmowy. Ale robotnicy sprawiają wrażenie pogrążonych w transie. Ręce precyzyjnie powtarzają wyćwiczoną sekwencję ruchów: kable, lutownica, kable, lutownica. Ciszę przerywa jedynie chrzęst windy rozwożącej po piętrach kolejne partie podzespołów.
Serce myszki, układ optyczny przekazujący do komputera informacje o jej ruchach, zakład kupuje za kilkanaście, góra kilkadziesiąt centów od sztuki w japońskich fabrykach. Reszta - kable, śrubki, plastikowe lub kartonowe opakowania - pochodzi już z Chin. Na parterze kilku starszych robotników odlewa z plastikowego granulatu obudowy w wysłużonych wtryskarkach. Maszyny pracują seriami.
Właściciel fabryki, szpakowaty pięćdziesięciolatek w wytartych spodniach, może przebierać w zamówieniach, bo wypracował sobie renomę w branży - produkuje myszki dla ponad stu firm, w tym dla koncernu Hewlett-Packard. Pośród setek tysięcy chińskich fabryk pracujących na zlecenie zachodnich importerów wiele to firmy-krzaki, nastawione na szybki zysk kosztem partnerów. Dlatego kontraktu z rzetelnym, pilnującym jakości chińskim wykonawcą strzeże się jak oka w głowie. Właściciela Shenzhen West Net Technology stać dziś na odrzucanie zamówień mniejszych niż 200 tys. sztuk. - Czy ten facet wygląda na posiadacza 50 milionów dolarów na koncie? - pyta szeptem David. - Ponoć już tyle ma, a zaczynał ledwie kilka lat temu.
Złożenie i zapakowanie myszki zajmuje robotnikowi średnio trzy minuty. Za każdą odbiorcy płacą w hurcie około dolara, co oznacza, że w ciągu godziny dwieście osób zatrudnionych tu przy produkcji przynosi swojemu szefowi około 4 tys. dol. Na roczne koszty zatrudnienia ta mała firma pracuje mniej niż dwa tygodnie, a w ciągu roku jej obroty sięgają co najmniej 10 mln dol. Co najmniej, bo w przypadku markowych urządzeń z wyższej półki cenę nawet trzykrotnie podnosi kontrola jakości, ale dopiero w Europie (koszt transportu to 5 - 20 proc. ceny hurtowej) skok jest drastyczny. Na najprostszych myszkach sprzedawanych w Polsce za 15-40 zł importer zarabia co najmniej 100 proc. W przypadku najlepszych markowych modeli, kosztujących po 100 i więcej złotych, zysk sięga nawet 800-1000 proc. Oczywiście, im większe zamówienie, tym niższa cena.

Stara kultura pracy
Problem w tym, że negocjacje handlowe z Chińczykami nie należą do łatwych. Można wprawdzie znaleźć fabrykę w internecie - np. w portalu Alibaba.com - i wysłać
e-mail, ale w ten sposób nie da się wynegocjować dobrej ceny, stałych dostaw i odpowiedniej jakości. To wszystko gwarantuje dopiero dotarcie do właściciela fabryki. W Kraju Środka niezbędne jest guanxi - w dużym uproszczeniu rozległe znajomości i dojścia do odpowiednich osób. Przed przystąpieniem do rozmów z szefem fabryki trzeba najpierw przekonać do siebie kilka osób z jego otoczenia, które zarekomendują nowego znajomego. Potem następuje seria żmudnych spotkań z przyszłym kontrahentem nierzadko mocno zakrapianych, podczas których trzeba opowiedzieć o sobie i swojej rodzinie, grzecznie wysłuchując tego samego.
Zresztą nawet z umową w kieszeni nie można być niczego pewnym. Chińskie przysłowie mówi, że nic, co napisano na papierze, nie jest warte więcej niż papier, na którym to napisano. W połowie realizacji zamówienia fabryka może więc nagle zażądać więcej pieniędzy albo przeciągnąć zakończenie produkcji o miesiąc, by w tym czasie w ekspresowym tempie zrealizować inny kontrakt z partnerem o lepszym guanxi.
- Na pierwszym spotkaniu z właścicielem Shenzhen West Net Technology porozumieliśmy się w niecałe trzy godziny - wspomina Smagorowicz. - Nazajutrz okazało się, że niczego nie załatwiliśmy, a Chińczyk nie protestował jedynie przez grzeczność. Prawdziwe, twarde negocjacje, już drogą e-mailową, trwały ponad miesiąc.

Warto zmierzyć się jednak z tym torem przeszkód, bo pod względem relacji jakości do ceny Chiny nie mają wciąż konkurencji. Koszty pracy w Kraju Środka to właściwie płaca netto plus ubezpieczenie społeczne.
Sześcioprocentowy podatek odprowadza pracownik, ale w praktyce płaci mało kto, bo władze przymykają na to oko, pilnując jedynie elity finansowej oraz firm. Rządzący zachęcają też przedsiębiorców do rozszerzania działalności oraz inwestycji w nowe technologie. W Shenzhen West Net Technology nowe technologie to specjalny dział projektów, w którym powstają wzory obudów myszek i opakowań. - Kilka lat temu trzeba było dostarczyć tu pełną dokumentację, czasem nawet prototyp, żeby pokazać, o co chodzi - wyjaśnia David. - Dziś na klientów czekają gotowe produkty, w całości zaprojektowane przez zespół fabryki.
Nowa kultura życia
Kilkunastu projektantów już na pierwszy rzut oka różni się od siedzących przy maszynach robotników - noszą zwykłe ubrania, są bardziej swobodni, uśmiechnięci. Umiejętność obsługi komputera i podstawowa znajomość angielskiego podnoszą dziś w Shenzhen wartość człowieka co najmniej dwukrotnie. Pensje takich specjalistów to minimum 200 dol. miesięcznie, a jeszcze bardziej doświadczonych, znających europejską mentalność - od 500 dol. wzwyż.
Ci yuppies z Shenzhen uważają się za awangardę swojego społeczeństwa. Sprawiają również wrażenie dumnych z osiągnięć kraju, dlatego irytują ich pytania o liczbę sanitariatów w hotelach robotniczych albo o warunki pracy. - Czy to ciekawe? - pyta Summer Yi, gdy kieruję obiektyw aparatu w stronę umorusanego dziecka zaglądającego do nas przez zakratowane okno hotelu robotniczego. Odpowiadam, że chcę po prostu zrobić dobre zdjęcie, ale na twarzy dziewczyny gaśnie kurtuazyjny uśmiech. - Po co to fotografować? Wokół tyle pięknych budynków.
Summer na oko ma niewiele ponad 20 lat i jak większość Chińczyków mających zawodowy kontakt z cudzoziemcami używa angielskiego imienia. Jest naszą przewodniczką. Jeszcze cztery lata temu mieszkała gdzieś w głębi prowincji Hunan, razem z rodzicami uprawiała rolę i nie znała ani jednego angielskiego słowa. Teraz, gdy jedziemy busem do kolejnej fabryki, podśpiewuje pod nosem amerykańskie hity, zerkając jednocześnie, czy to słyszymy.
Z pensją 600 dol. miesięcznie na rękę Summer ociera się już o chińską klasę średnią. Do domu jedzie prawie 30 godzin pociągiem, dlatego bywa tam najwyżej raz w roku. Jej świat to dziś chińskie metropolie, galerie handlowe pełne markowych ciuchów, nie rozstaje się też z dwiema komórkami oraz iPodem. Podobnych do niej, zamożnych i wrażliwych na czar marki klientów, jest jednak w Chinach wciąż niewielu. Zapewne dlatego właściciel Shenzhen West Net Technology na razie nie myśli o kreowaniu własnych marek i konkurowaniu z gigantami. - Prędzej czy później to nastąpi, bo tamtejsi przedsiębiorcy od lat uczą się od nas, jaką wartością w biznesie jest marketing - tłumaczy Michał Łebkowski, twórca portalu Big China.
Łebkowski przez kilka lat importował z Chin odtwarzacze mp3. Zamawiał je za niespełna 200 zł w Shenzhen, a sprzedawał w serwisie Allegro po 450 zł. - Miesięcznie zarabiałem prawie 60 tysięcy zł - wylicza. Dziś zarabia na doradzaniu przedsiębiorcom w kontaktach handlowych z Chinami. Ze sprzedaży chińskich produktów żyje obecnie ponad 13 tysięcy polskich firm, na których potrzeby pracuje co najmniej 11 tysięcy chińskich fabryk.
I choć logika globalizacyjnej sztafety podpowiada, że miejsce bogacących się Chin prędzej czy później zajmie inny kraj z niższymi kosztami produkcji, tym razem może być inaczej. Od niedawna firmy z Kraju Środka inwestują nadwyżki walutowe w nieruchomości i złoża w Afryce. W chińskich fabrykach nie muszą przecież pracować Chińczycy.

Marek Rabij z Shenzhen

http://www.newsweek.pl/wydania/artykul.asp?Artykul=22168

konto usunięte

Temat: Shenzhen - W fabryce niskich cen

Czytałem ten artykuł, bardzo obrazowy.

Natomiast dlaczego to my mamy szanować czyjeś reguły, jeżeli ktoś nie potrafi uszanować naszych (na przykład umowa handlowa)?

Tylko dlatego, że jest ich więcej?

To oznacza, że mamy szykować się na 'chinobizacje'?
Leszek Ślazyk

Leszek Ślazyk Instytut Badań Chin
Współczesnych

Temat: Shenzhen - W fabryce niskich cen

Nie powinniśmy godzić się na nic co szkodzi nam samym. Niestety żyjemy w czasach kiedy to zależni jesteśmy od decyzji właścicieli firm widzących świat od sprawozdania rocznego do sprawozdania rocznego. Dzisiaj powinniśmy robić wszystko, aby uruchamiać produkcję w Polsce, aby tak zarządzać środkami, żeby wciskać się w łańcuch dostaw wielkich korporacji korzystając z tego, że place u nas niewysokie, a odległość od Niemiec, czy USA znacznie mniejsza niż ta do Chin. Żeby wykorzystać obecną sytuację potrzebowalibyśmy człowieka formatu Margaret Thatcher. Mamy co mamy. I tak wielka szansa sobie spokojnie przechodzi koło naszego nosa....
Edward Poranek

Edward Poranek Instruktor ESL,
freelancer

Temat: Shenzhen - W fabryce niskich cen

Bardzo ciekawe opracowanie. Czasy jednak szybko się zmieniają, starym chińskim wyjadaczom stąpa po pietach nowe pokolenie chińczyków spragnionych sukcesu, handlu z zachodem i pieniędzy.
Z jednej strony to narodziny nowej mentalności, odmiana obyczajów i inne, otwarte umysły. Z drugiej strony nadal cokolwiek załatwić w Chinach to długa i skomplikowana droga bez względu na to jak łatwe wydawałoby się to zadanie na początku.

Następna dyskusja:

Shenzhen




Wyślij zaproszenie do