Marcin Nowak

Marcin Nowak Handel B2B

Temat: Pekin wyruszył na gospodarczy podbój Afryki.

Chińczycy w pustyni i w puszczy

Pekin wyruszył na gospodarczy podbój Afryki. I szybko odkrył, że łatwo nie będzie.
Miasto Catumbela w środkowej Angoli leży na rozległym płaskowyżu o żyznych glebach, na których uprawia się mango i banany. Jest jednym z wielu pustoszejących miast, do których prowadzą wyboiste i niebezpieczne trakty, podmywane przez rwące rzeki i naszpikowane minami. Jednak ostatnio w sennej Catumbeli zaczął się ruch. Stara, zamknięta już dawno papiernia na peryferiach miasteczka przez kilka miesięcy tętniła życiem. Obozowała tu grupa chińskich inżynierów i robotników kolejowych, jedna z wielu ekip mających budować linię kolejową łączącą środek kraju z odległym o kilkaset kilometrów portem atlantyckim Lobito. Projekt zaplanowano z rozmachem, przeznaczając na realizację 2 miliardy dolarów. Ale po kilku miesiącach prace utknęły w martwym punkcie. Dziś w obozowiskach wzdłuż budowanej trasy, w których do niedawna uwijali się robotnicy, nie widać żywego ducha. W bazach stoją opuszczone buldożery, pilnowane przez zaspanych żołnierzy. A gdzie się podziali Chińczycy? - Zniknęli - mówi strażnik tkwiący przy wejściu do papierni w Catumbeli. Smętnie wodzi wzrokiem po okrytych kurzem ciężarówkach i dodaje: - Nie wiem, kiedy wrócą. Zjedli swoje psy i sobie poszli.
Afrykanie rzadko wierzyli w wielkie wizjonerskie przedsięwzięcia realizowane przez przybyszów z zagranicy - niezależnie od tego, czy chodziło o misję doktora Livingstone'a, czy działalność lidera zespołu U2 Bono. Chińczycy ku swemu zdziwieniu odkryli, że nie należą pod tym względem do wyjątków. Budowa linii kolejowej do Lobito została pogrzebana na skutek sporów na wysokim szczeblu pomiędzy przedstawicielami rządów Angoli i Chin. Podobnie jak dziesiątki innych kontraktów. Realizacji nie doczekała się między innymi warta 2 miliardy dolarów umowa na budowę rafinerii w Lobito. Projekt zostanie najprawdopodobiej przekazany firmie Bechtel z USA. - Chińczycy myśleli, że pojawią się tutaj i szybko obłowią - mówi zachodni dyplomata z Luandy. - Ale na miejscu przekonali się, jak trudno zrobić tu cokolwiek.
Niezależnie od takich przypadków chińską ekspansję w Afryce można jednak uznać za udaną. Firmy z Państwa Środka wydobywają ropę naftową w Sudanie, prowadzą wyrąb lasów w Gwinei, wydobywają miedź i cynk w Kongu. Rząd w Pekinie wykupił ostatnio pakiet większościowy w południowoafrykańskim Standard Bank, by móc finansować przedsięwzięcia infrastrukturalne na terenie Afryki. Chińczycy pozostawili zachodnich konkurentów daleko w tyle. W Afryce działa więcej ambasad chińskich niż amerykańskich. Państwo Środka prowadzi interesy nawet w krajach takich jak Ruanda, gdzie trudno liczyć na szybki zwrot zainwestowanych pieniędzy. W zeszłym roku wartość obrotów handlowych między krajami Afryki a Chinami wyniosła 50 mld dolarów.
Według prognoz do 2010 roku ma sięgnąć 100 miliardów.
Chiny przekazały Angoli 11 mld dolarów w formie pożyczek. Więcej niż Bank Światowy. Tak wysokie nakłady nie gwarantują jednak specjalnego traktowania czy ochrony. Pracujący tu Chińczycy narażeni są na wszystkie typowe dla regionu niebezpieczeństwa: porwania, zabójstwa i groźby - to plaga ekip pracujących na obszarze od delty Nilu po wschodnie krańce Etiopii. W 2006 roku zginęło tam 17 Chińczyków zatrudnionych w firmach naftowych.
Angola jest dziś jednak największym dostawcą ropy naftowej do Chin. A pieniądze płynące z Państwa Środka napędzają lokalną gospodarkę, która odnotowała w zeszłym roku wzrost aż o 24 proc. Mimo to jej najbardziej charakterystyczną cechą jest chaos. Kraj, który niedawno wyszedł z wojny domowej, jest przeżarty korupcją. Dla chińskich biznesmenów i robotników praca tu jest prawdziwą szkołą przetrwania.
Z chińskich produktów mieszkańcy prowincji najlepiej znają miny PMN-2. Rozsiane po całym kraju, są pamiątką po wojnie domowej, która pochłonęła ponad
milion ofiar. Wszędzie uwijają się grupy saperów, ale Chińczycy i tak uważają, że pracują za wolno. Kary za opóźnienie prac budowlanych są pokaźne, więc niektórzy nie czekają na saperów. 24 października w pobliżu miasta Benguela na południu kraju chiński robotnik pracujący dla potentata branży telekomunikacyjnej Huawei zginął, natrafiwszy na minę. Dwóch innych odniosło rany.

Kolejną trudnością jest kulturowa obcość, której podtrzymywanie jest świadomym elementem polityki Pekinu. Chińczycy, których w Angoli pracuje około 100 tys., stanowią tu najbardziej przedsiębiorczą grupę, ale nie ma szans, by zapuścili korzenie. Większość mieszka w zamkniętych enklawach, nie znają portugalskiego, którym posługują się miejscowi i poza pracą nie utrzymują z nimi żadnych kontaktów. Nie utrzymują, bo nie mogą. Państwowe firmy chińskie nałożyły na swych robotników całkowity zakaz takich kontaktów. Karą za romans z Afrykanką jest przymusowy powrót do Chin. Xia Yi Hua, dyrektor China Jiang Su, potężnego kombinatu budowlanego, który ma przedstawicielstwa na terenie całej Angoli, tłumaczy te absurdalne zakazy różnicami kulturowymi. - Sposób myślenia Afrykanów i Chińczyków jest kompletnie inny - wyjaśnia mętnie. W efekcie choć Xia mieszka w Angoli już od czterech lat, jego ojczysta centrala nadal przysyła mu paczki z chińską żywnością i regularnie zaopatruje w pałeczki. Z Pekinu sprowadzono też wyposażenie jego biura. Jedyny lokalny element to stolik z afrykańskiego drewna, które jednak najpierw zostało wysłane do Chin, by obrobił je tamtejszy stolarz.
Nic dziwnego, że i po drugiej stronie kwitną rasistowskie stereotypy. I przybysze, i tubylcy obrzucają się nawzajem epitetami: "wyglądasz jak małpa", "zachowujesz się jak świnia". Angolczycy są przekonani, że przybysze regularnie zjadają ich psy. Przyczyną zatargów jest i to, że na placach budowy to zwykle Chińczycy są nadzorcami. - Przyjeżdżają tu i na każdym kroku wydają nam rozkazy. A we własnym kraju sami cierpią z powodu złego traktowania - mówi Angolczyk zatrudniony w chińskiej firmie. Inni dodają, że Chińczycy posługują się tylko jednym portugalskim słowem "cavar", które powtarzają w nieskończoność: kopać, kopać.
Napięcia przenoszą się też na kontakty na najwyższym szczeblu. Przedstawiciele Chin twierdzą, że fundusze wyasygnowane przez angolski rząd na budowę linii kolejowej do Lobito "wyparowały w tajemniczych okolicznościach". Strona angolska mówi, że to Chińczycy zawiesili prace z powodu zaminowania terenu, na którym prowadzono roboty. Zachodni dyplomaci w Luandzie spekulują, że przyczyną zatargu są łapówki. Dowodów nie ma, ale środki, którymi dysponuje rząd, są mocno podejrzane, podobnie jak zasady, na jakich prowadzone są interesy z Chińczykami.
Pekin ma jednak wobec Afryki dalekosiężne plany. Zakłada, że obecne inwestycje przyczynią się do budowy dobrych kontaktów w przyszłości. Każda gospodarka, która zaczyna się ożywiać na skutek chińskich inwestycji, staje się też atrakcyjna dla biznesowych rywali Państwa Środka. W Angoli do przetargu na realizację projektów infrastrukturalnych stanęły amerykańskie firmy Bechtel i KBR. Zaangażowanie zwiększają też potentaci naftowi - koncerny ExxonMobil i Chevron. Brazylijska spółka Odebrecht buduje autostradę konkurencyjną wobec chińskiej linii kolejowej do Lobito. Naprawą sieci energetycznych w pobliżu pól naftowych w północnej Angoli zajmują się firmy z RPA, a do realizacji przedsięwzięć budowlanych w Luandzie przymierzają się Portugalczycy. - W tym kraju można realizować projekt wart 10 milionów dolarów i zarobić na tym milion - mówi Zhou Zenhong, menedżer z branży budowlanej. Dla takich pieniędzy wielu ludzi będzie zapewne skłonnych pogodzić się z kłopotami, z jakimi dziś w Afryce borykają się Chińczycy.

Scott Johnson

http://www.newsweek.pl/wydania/artykul.asp?Artykul=21998