Temat: a co jeśli lepiej być nie może?

Na wstępie proszę o odrobinę ludzkiego podejścia i rozważenia mojej sytuacji. Przepraszam też, że mam czelność zwracać się z takim tematem na tym forum. Przejdę do rzeczy.
Prowadzę już jedną firmę. Mam pomysł na kolejną, która w moich rejonach ma wielkie szanse na powodzenie. Pomysł może i banalny, ale wydaje mi się, że wciąż nowy na rynku - mobilna myjnia parowa.
Jestem kobietą i zdaję sobie sprawę, że spotkam się z szowinistycznym podejściem, ale musze walczyć, muszę osiągnąć sukces i muszę jak najszybciej zarobić 170 tys zł. Dlaczego muszę opowiedziałam w mojej historii poniżej. Dla wielu za długa, dla wielu zapewne żenująca, dla innych będzie odstraszająca a większość nawet jej nie przeczyta, ale wierzę w ludzi, wierzę w walkę do upadłego i nie mam zamiaru się poddać. Wierzę, że znajdą się osoby, które przeczytają, zrozumieją w jakiś sposób i może odmienią mój los?
Poświęc te kilka minut i przeczytaj...

Moja historia zaczęła się… kiedy? Nie wiem kiedy zaczęłam upadać. Opowiem Ci jednak jak to się stało.
Podstawówka. Jestem idealną córką w domu i prymuską w szkole. Jeżdżę na olimpiady, zdobywam stypendia za najlepsze wyniki. Mama się mną chwali, taty praktycznie nie ma… pracuje za granicą. Brat rozrabia, siostra jest przeciętna przez co ja jestem faworyzowana. Nękana przez rówieśników przez zamiłowanie do nauki i uwielbiana przez nauczycieli staję między młotem a kowadłem. Ale wytrzymuję.
Gimnazjum. Wiele się nie zmienia poza tym, że biorę udział w wypadku razem z rodzicami w którym ginie 23 letni chłopak z miejscowości obok. Nasza rodzina jest niesłusznie oskarżana. Mama płacze 2 tygodnie… Na wsi pojawiają się wymyślone plotki na nasz temat. U babci wykrywają raka. Zaczynamy jeździć do niej codziennie z obiadem. Jeżdżę z młodszym bratem rowerem 15 km w jedną stronę do schorowanej babci, która dzień w dzień wyzywa nas od najgorszych… zapewne nieświadomie.
Technikum. Babcia ma się coraz gorzej. Mieszkam w internacie o dość zaostrzonym rygorze. Uwolniona od nękających mnie rówieśników trafiam z deszczu pod rynnę. Bardzo szybko w nowej szkole zaczynam wykazywać się ponadprzeciętną wiedzą. Lubię wiedzieć więcej niż muszę. Po pierwszym roku mam 3 stypendia naukowe, uwielbiają mnie nauczyciele i nienawidzą uczniowie. W wakacje podejmuję pracę w zawodzie u mojego nauczyciela z technikum. Do 3 klasy utrzymujemy to w tajemnicy w obawie przed innymi uczniami. Wydaje się. Jestem nękana, poniżana, niszczą mi ciuchy w szatni i ośmieszają po szkole. Brnę w to dalej. Biorę udział w ogólnopolskiej olimpiadzie i stratą 1 punktu zdobywam drugie miejsce w kraju. Piszą o mnie w gazetach, przychodzą do szkoły i robią wywiady, Dyrektor organizuje specjalny apel na którym wręcza mi prezent od szkoły. Nauczyciel z którym pracuje karze prowadzić mi lekcje w mojej klasie… Daje nawet możliwość wstawiania uwag. Jestem zwalniana z lekcji WF i godzin wychowawczych, żeby jeszcze więcej się dowiedzieć. Po zazwyczaj 6 lekcjach obowiązkowych ja jedna zostaję dodatkowe 4 godziny z moim mentorem ucząc się i rozwiązując zadania, które później zobaczę dopiero na 4 roku studiów. Mam 100% frekwencji. Zdaję maturę i egzamin zawodowy praktycznie na maksimum. Kończąc technikum na koncie mojej mamy jest 25 tys. uzbierane z moich stypendiów. Całe technikum utrzymywałam się sama. Mama lubiła się mną chwalić, ale ilekroć wracałam do domu czekałam na zainteresowanie mną, tym jak się czuję i głupie pytanie czy wszystko ok… tego nie było. Nikt ze mną nie rozmawiał. Liczyło się to, ze jestem zdolna i dostaję pieniądze… I w końcu są… ostatnie wakacje przed studiami.
Wakacje przed studiami. Dostałam się na wymarzoną uczelnię 200 km od domu rodzinnego. Dla mnie to była szansa na odetchnięcie. Na spotkanie ludzi, którzy też lubią naukę i mnie zrozumieją, którzy będą mnie lubić… Babcia trafia do szpitala o godz 19. Diagnoza – żółtaczka. W nocy o godz. 2 z mamą zaczyna być źle, dzwonimy po karetkę. Przyjeżdża, podaje leki i zostawia mamę w domu. O godz 3.30 dzwonimy drugi raz. Zabierają mame. Diagnoza – zakażenie. Rano ja jako 20 latka jadę z siostrą do babci, która leży na OIOMie. Tata z braćmi jadą do mamy, która jest w śpiączce. Babcia żyje, ale trafia do hospicjum, nie ma już dla niej szans. Miewa lepsze dni, cieszy się, że będzie mieć wnuczkę na tak renomowanej uczelni. Jest jedyną osobą, która mnie wspiera i się mną interesuje. Mama wraca do domu. Jeździmy do hospicjum 3 razy dziennie. Widzę tam umierających w bólu ludzi, widzę wynoszone ciała przynajmniej raz w tygodniu, widzę łzy rodzin. Babcia traci pamięć, nie poznaje mnie a brak rozmowy z nią jest dla mnie największym ciosem. Majaczy, chce wracać do rodzinnego domu, spada z łóżka i rani się w rękę. 3 dni później umiera. Tydzień przed rozpoczęciem przeze mnie studiów. Na pogrzebie stoję nad jej trumną i głaszcząc ją po ranie na ręce nie mogę uwierzyć, ze jej już nie będzie. Tuż przed wyjazdem na studia mamy w domu gości… kontrolę z Urzędu Skarbowego. Wychodzi na jaw, że moja siostra przez 2 lata nie płaciła ani ZUSU ani podatku dochodowego mojemu starszemu bratu. Co robiła z pieniędzmi? Do tej pory nie wiadomo. Wiadomo, że cała sytuacja obiła się na całej rodzinie. Do spłaty jest 170 tys zł. Rodzice i brat biorą kredyt, pożyczają od rodziny, sprzedają auto i motor. Wykorzystali również pieniądze z moich stypendiów.
Studia. Przeprowadzam się do miasta, do akademika. Szybko okazuje się, że to nie nauka łączy studentów. Nie mogę nawiązać kontaktów. Mam pełno kompleksów a jedynym walorem wydaje się być moja wiedza. Rodzice przyzwyczajeni do moich osiągnięć nie mogą zrozumieć, że dostaję ocenę 4. Wmawiają mi, że imprezuję zamiast się uczyć co jest na tamten czas nieprawdą. Robią mi test narkotykowy po 2 miesiącach poza domem, który oczywiście wychodzi negatywny, ale sam fakt, że się do tego posunęli jest dla mnie obrazą, ale i ciosem. Dochodzi między nami do kłótni. Pierwszej z licznych przez następne lata. Pierwszą sesję przeżywam dość mocno. Stres, presja, kłótnie z rodzicami, oskarżenia, nadal świeża pustka po babci i brak wsparcia kogokolwiek powodują pojawienie się problemów na tle psychicznym. Zaczynam mieć omamy wzrokowe. Początkowo pająki, robactwo. Po pół roku również postacie. Nikomu nie mówię, zamykam się w sobie jeszcze bardziej. Idę do psychiatry, dostaję leki. Nie pomagają, problem się nasila a leki dodatkowo otumaniają do tego stopnia, że jadąc mpkiem z uczelni (trasa 15 minutowa) zapominam gdzie jestem i jeżdżę nim patrząc w jeden punkt przez kilka godzin. Wracam do domu, chcę porozmawiać z rodzicami. Opowiadam im w płaczu i bezradności co się ze mną dzieje na co moja mama krzyczy na mnie, że wymyślam, że to przez oglądanie głupich filmów, albo z pewnością nadużywam alkoholu. Mama nazywa mnie też najgorszą córką i uderza w twarz, tata nie reaguje. Sama nie wierzę w to co słyszę tego wieczoru i w to jak zachowali się moi rodzice. W nocy wychodzę z domu bez słowa i wracam zapłakana do akademika. W pociągu uspokaja mnie konduktor. Rano nie dzwoni nikt. Przestaję jeździć do domu. Na uczelni unikam kontaktu z innymi. Sytuacja się pogarsza, w nocy nie mogę spać, siedzę na łóżku i płaczę. Zaczynam pić piwo przed snem tylko po to, żeby paść i zasnąć… Zaczynam pić je codziennie. Pewnego dnia dostaję mandat w mpk za jazdę na 15minutowym bilecie przez ponad 4 godziny. Dzwonię do rodziców i skruszona proszę o przelanie dodatkowych pieniędzy. Pieniędzy z moich stypendiów. Mama wyzywa mnie od najgorszych córek. Postanawiam poradzić sobie sama. Zaczynam rozdawać ulotki w klubach w rynku. Przez tydzień pracuję w mrozie chcąc zarobić na mandat. Pod koniec tygodnia idę po wypłatę. Pracodawca mówi, żebym usiadła się zagrzać. Stawia drinka. Pytam czy mogę już dostać pieniądze, bo chcę już wrócić do akademika. Uśmiecha się, przysuwa i zaczyna mnie obmacywać. Wybiegam bez kurtki i zapłakana biegnę do akademika. Pada śnieg. Od mrozu i zadyszki nie mogę oddychać. Drugiego dnia budzę się z wysoką gorączką. Nie mam pieniędzy ani na mandat ani na leki. Nie mam nawet kurtki i nie stać mnie na nową. Proszę znajomych o pomoc. Zero. Dzwonię do kuzynek. Zero. Dzwonię do ciotek, w końcu Amerykanki a ja nie proszę o wiele. Zero. Jedna z kuzynek wyzywa mnie od nieodpowiedzialnych i niezaradnych. Mówi, że jestem bezczelna prosząc ją o pomoc. Ta sama kuzynka po latach przyjdzie do mnie, żebym pomogła jej „po znajomości”. Ale wróćmy do historii. Nikt nie chce mi pomóc. Wchodzę na Internet i zaczynam szukać sposobu. Pożyczka. Przekonana, że nie udzielą jej studentce składam wniosek. Dostałam. 300 zł, mam spłacić 450 za miesiąc. Spłacam mandat, kupuję syrop i ferwex, kupuję w szmateksie najtańszą kurtkę. Zostaje mi 15 zł. Rodzice się nie odzywają a ja muszę zapłacić za akademik i obiady na stołówce. Mam też do spłaty 450 zł pożyczki. Wysyłają do mnie mojego starszego brata. Tyrana z dzieciństwa, który bawił się w mojego ojca, którego nigdy nie było. Wchodzi do pokoju a ja leżę z 40 stopniami gorączki, załamana, niewyspana, z podkrążonymi oczami w tej używanej kurtce próbując opanować dreszcze. Wchodzi, widzi butelki po piwie sprzed tygodnia, śmieje się, mówi że wyglądam jak ścierwo i ze przepijam tylko pieniądze rodziców. Rodziców… Wyrzucam go z pokoju, zamykam się, wyłączam telefon i zaczynam się modlić do Boga, żeby dał mi jakiś znak jak z tego wyjść, żeby mi w jakiś sposób pomógł. Szukam pracy. Bezskutecznie. Zaczynam mieć problemy na uczelni a miesiąc dobiega końca. Zostaje wyrzucona z akademika za nieopłacony czynsz. Mam 3 dni na wyprowadzkę. Szukam pożyczki. Trafiam na provident. Przyjeżdża do mnie Darek, przedstawiciel. Pomaga mi wypełnić wniosek tak, żebym dostała pożyczkę. Opowiadam mu o problemach, o konflikcie z rodzicami, o bezsilności. Darek proponuje mi pracę w firmie, w której jest wicedyrektorem. Przyjmuje bez zastanowienia. Dostaję pożyczkę 1500 zł. Spłacam poprzednią, spłacam zaległy czynsz w akademiku, wpłacam zaliczkę na nowym mieszkaniu i zostaje mi 150 zł. Znajduje mieszkanie 3 km od pracy. Wydaje mi się, że wyjdę z problemów, że los w końcu się odmieni. Darka mam za anioła z nieba. Zaczynam pracę. Mam stawkę 5 zł na godzinę. Pracuję w nocy od 23 do 6 rano a na 8 idę na uczelnie. Chodzę pieszo, bo żal mi na mpk. Z pracy na uczelnię mam 4 km. Na uczelni śpię na zajęciach. 3 razy profesor wyrzuca mnie z sali. Za czwartym zaprowadza mnie do dziekana. Opowiadam mu o problemach z nadzieją, że zrozumie. Ten daje mi wybór, albo pójdę na urlop rok czasu i uporządkuję swoje sprawy, albo w tym momencie mogę się pakować. Zawzięta zostaję. Z wielkim trudem kończę inżyniera. Z rodzicami nie mam kontaktu od 3 miesięcy. Nie jeżdże do domu. Jestem wyczerpana i fizycznie i psychicznie. Zarobki są tak małe, że nie wystarczają na utrzymanie i spłatę pożyczki. Wpadam w pętlę. Jedną pożyczką spłacam drugą a każda następna jest większa. Dochodzi do sytuacji, gdzie mam kilka pożyczek. Zaczynają nękać mnie windykatorzy. Listy przychodzą do domu. Rodzice mają do mnie pretensje, dochodzi do coraz większych kłótni. Mówię, że gdyby się tak nie zachowali do niczego takiego by nie doszło. Odcinam się od nich całkowicie. Nie znają nawet mojego adresu. Szukają mnie w Krakowie. Wypytują na uczelni. Dowiadują się o problemach na studiach. Dostaję obwiniające smsy z groźbami, że mam z nimi natychmiast wracać do domu. Ja przestaję wytrzymywać to wszystko. Rzucam się pod auto. Hamuje, potrąca mnie, ale nadal żyje. Podnoszę się, mam rozwalony łuk brwiowy a przez poszarpane dżinsy mocno krwawi kolano. Kierowca samochodu chce mnie zawieźć do szpitala. Nie godzę się i odchodzę. Wracam na mieszkanie, bandażuje kolano, przyklejam plaster na łuk brwiowy i piję do nieprzytomności przełykając tabletki. Padam na podłogę, zaczynam wymiotować, nie mogę się podnieść. Dzwoni szef z pracy, chcę odebrać i powiedzieć, żeby zadzwonił po pogotowie, ale nie mogę nawet trafić w zieloną słuchawkę. Zasypiam. Budzę się następnego dnia z olbrzymim bólem głowy. Płaczę i sprzątam wymiociny. Postanawiam , że się nie poddam. Idę do pracy, przepraszam szefa, przestaję chodzić na uczelnię. Dług nadal rośnie. Jest koniec roku 2014 a ja mam 40 tys długu. Nie wytrzymuję nerwowo i po raz drugi próbuję popełnić samobójstwo. Znajduje mnie lokatorka z pokoju obok. Dzwoni na pogotowie, bierze mój telefon i dzwoni do rodziców. Trafiam na 10 dni detoksu a później na pół roku na oddział zamknięty. Rodzice chcą spłacić długi, ale nie jestem w stanie nawet wymienić wszystkich pożyczek. Spłacają część myśląc , że to wszystko. Wychodzę ze szpitala, nie ma listów, nie ma telefonów, wydaje się, ze wszystko jakoś się ułoży. Wracam na studia magisterskie. Czuje uraz do rodziców za to co się stało, ale też piętno i obowiązek spłaty długu u nich. Po pół roku braku kontaktu ze światem wchodzę na pocztę i orientuję się, że wcale nie spłacili wszystkiego. Dostaje maile od windykatorów i komorników. Wpadam w panikę i ukrywam to przed rodzicami w obawie, ze drugi raz mi nie wybaczą, wiedząc też że nie mają już z czego mi pomóc. Wracam do dawnej pracy i sytuacja się powtarza. Zamiast redukować dług zwiększyłam do 60 tys. Nadal mam omamy wzrokowe. Doszły słuchowe i drgawki. Zostałam zgwałcona przez współlokatora, ale do tego nie chcę wracać i opowiadać. Wróciłam do picia i wytrzymałam jedynie pół roku. Podejmuję po raz trzeci próbę samobójczą a właściwie 2 jednego dnia. Próbuję się powiesić w lasku obok bloku. Okazuje się, że i to trzeba umieć. Kabel się urywa. Idę więc nad przepaść z zamiarem rzucenia się w kilkudziesięciu metrów. Brakuje mi odwagi, płaczę i piszę do mamy smsa, że przepraszam i żeby mi wybaczyła… Wyłaczam telefon i nauczona poprzednimi próbami, wiem ile tabletek zjeść, żeby tym razem się udało. Połykam jedna po drugiej, ale nic się nie dzieje. Słyszę policję, więc spanikowana w jakieś maniakalnej wizji , że jadą po mnie zaczynam uciekać. Tracę przytomność około 30 metrów dalej. To tam znajduje mnie para studentów i dzwoni po pogotowie. Trafiam do tego samego szpitalu. Mama na wieść o tym co się stało dostaje zawału i też trafia do szpitalu. Budzę się po 36 godzinach podpięta do kilku kabli. Nie mogę podnieść głowy. Nade mną siedzi tata. U mamy jest rodzeństwo. Tata błaga ordynatora oddziału, żeby załatwić sprawę „po cichu”. Ordynator daje mi ultimatum, ze albo wrócę do domu pod opiekę rodziców, napiszemy „za opłatą” w wypisie, ze zatrułam się alkoholem, podciągniemy to pod alkoholizm, albo pójdę znowu do szpitala i tym razem niewiadomo czy w ogóle wyjdę.
DOM! Wracam do domu z tatą. W domu są pochowane noże, w moim pokoju leży materac na którym przez następne kilka miesięcy ktoś przy mnie śpi. W domu nie mam dostępu do żadnych tabletek, narzędzi ostrych ani alkoholu. 3 razy w tygodniu rodzice wiozą mnie na terapię i do psychiatrów. A dług nadal istnieje. Mimo zaangażowania rodziców nie mogę im wybaczyć tego jak mnie potraktowali i niejako obwiniam o stan w jakim się znalazłam. Postanawiam sama wyjść z problemu długów, jak najszybciej się wyprowadzić i sama ze wszystkim sobie poradzić. Poznaję osoby, które pomagają spłacić mi większość. Umawiamy się, że ja spłacę ich kiedy wyjdę na prostą. Początkowo takie rozwiązanie wydaje się być jedynym ratunkiem. Po 2 miesiącach od wyjścia ze szpitala zaczynam stawać na nogi. Zaczynam zupełnie inaczej żyć i postrzegać przeciwności. Dużo się modlę. Rzucam się na głęboką wodę i otwieram firmę. Dostaję dofinansowanie na start. Kupuję sprzęt i zaczynam pracować w wyuczonym zawodzie. Zatrudniam nauczyciela z technikum. Karzę wracać mojemu młodszemu bratu do Polski i podjąć pracę razem ze mną, ostrzegając że początki będą ciężkie. Brat za granicą wdał się w złe towarzystwo a jego związek z dziewczyną w Polsce zaczął podupadać. On tak jak ja studiował geodezje. To był nasz plan i nasze marzenie, żeby pracować razem. Po 3 miesiącach zaczynam dostrzegać, ze drobne zlecenia nie są dobrze płatne i z pewnością nie pomogą mi pospłacać ludzi. Podejmuję współpracę z dwoma wielkimi firmami. Zaczynam zarabiać duże pieniądze, ale napływ zleceń wymaga inwestycji w sprzęt i zatrudniania kolejnych osób. Pospłacałam resztki pożyczek w instytucjach a zostały jedynie te u osób prywatnych. Początkiem 2018 roku bratowa z którą mieszkam zniszczyła mi celowo sprzęt , który końcem 2016 roku kupiłam za 50 tys zł. Dlaczego? Jej historię musiałabym opisywać znacznie dłużej niż swoją. Nie jest zdrowa psychicznie. To diabeł w ludzkiej skórze. Pasożyt i zakała naszej rodziny. Znalazłam inwestora, który kupił mi sprzęt za 60 tys zł. Miałam odrobić w formie zleceń od tego Pana. Pana Roberta. Zlecenia nigdy się nie pojawiły. Pojawiły się natomiast groźby, szantaż, podrzucanie mi pod płot zdechłych kotów w nocy i niszczenie samochodu. Pojawiło się wiele dziwnych sytuacji. Jedna z nich miała miejsce w marcu 2018 roku, kiedy to wróciłam z wesela kuzynki jako jedyna już o 19.30 godzinie, gdyż miałam wiele pracy a i nie w głowie były mi zabawy. Pół godziny po powrocie do domu pod mój płot podjechał jakiś samochód. Usłyszałam otwierającą się bramkę. Wyszłam na balkon i poczułam uderzenie kamieniem w prawy bark. Uciekłam do domu. Kamieni zostało rzuconych 4. Krzyknęłam , że dzwonie po policję. Odjechali. Było ciemno i nie byłam w stanie zobaczyć ani rejestracji ani nawet modelu samochodu, wiem ze był to ciemny SUV. Nie dzwoniłam po policję, bo i po co? Nic by nie zrobili. Zadzwoniłam do młodszego brata, żeby wrócił z wesela ,bo się boję. Zadzwonił po kolegów i po 10 minutach mój dom otaczało około 15 chłopaków. Do rana nic się nie działo, ale ta sytuacja mocno odbiła się na mojej psychice. Robert nasyła na mnie obcych ludzi. Boję się wychodzić z domu. Boję się każdego obcego na ulicy. Siedząc w urzędzie dosiadł się do mnie pewien Pan i sam od siebie powiedział „lepiej oddaj pieniądze”. Innego dnia zostawiłam auto na parkingu a po powrocie zastałam poobijane. Z czym mam pójść na policję? Nie mam smsów, nie mam meili, nie mam zdjęć ani niczego, żeby ktokolwiek mi uwierzył. Sam Robert twierdzi, że nie ma z tymi sytuacjami nic wspólnego i w kontakcie osobistym nie nalega na spłatę. Jakiś czas temu jeden z zespołów pomiarowych miał wypadek. Dla mnie dziwny, ale nie wiem czy to już obsesja czy dostrzeganie powiązań. Jadąc na modernizację, na pomiar wjechał w nich rozpędzony samochód. Uderzył w tył. Nikomu nic się nie stało, jednak w bagażniku był sprzęt… nieubezpieczony… ten sam który kupił mi Robert plus mój prywatny kupiony za dofinansowania.
Kiedy założyłam firmę wydawało mi się, że wszystko się ułoży. Zaczęłam doceniać to co mam, cieszyć się życiem, modlić i dziękować Bogu, że tak się to skończyło. Od mamy dostałam różaniec w postaci pierścionka, który kupiła w Watykanie. Długo wierzyłam, że dzięki temu różańcowi zaczynam wychodzić na prostą. Ściągnęłam go dopiero po zaręczynach. A właśnie… zakochałam się i zaręczyłam w międzyczasie. Odbudowałam relację z rodzicami. Wybaczyliśmy sobie nawzajem. Zaczęłam o nich dbać. Oddałam im pieniądze, które na mnie wydali. Tata ma problemy z sercem i coraz więcej czasu spędza na chorobowym. Płacę rachunki w domu, kupuję węgiel i drzewo na zimę. Robię zakupy mniejsze i większe. Staram się, żeby nikt nie mi nic nie wypominał. Teraz obwiniam za wszystko jedynie siebie i mam ogromny żal do samej siebie, że potrafiłam tak upaść. Nie wiem co byłoby gdyby i nie wiem czy drugi raz zachowałabym się inaczej, ale wiem jedno – nigdy nie wolno się poddawać. Walczę o przebaczenie rodziców , rodzeństwa i chyba najbardziej…. o przebaczenie samej sobie. Walczę o to, żeby całkiem pokonać dług i móc w końcu spokojnie żyć. Nie ścigają mnie komornicy, ale mam dług u ludzi i to okazuje się być większym problem niż mi się wydawało. Od 2-3 miesięcy mam silne bóle w klatce piersiowej, ale nie mam czasu iść do doktora i robić badań.
Na dzień dzisiejszy… Mam 170 tys długu u osób, które pomogły mi pospłacać przeszłość i zainwestować w przyszłość firmy. Mam wpisy w bazach i mogę zapomnieć o kredytach. Wszystkie te osoby twierdziły, że spłacę je jak wyjdę na prostą lub tak jak w przypadku Roberta, że odrobię w formie zleceń, a od około 3-4 miesięcy nagle żądają spłaty a ja gram na czas próbując zarobić więcej niż jestem fizycznie w stanie. Pracuję dosłownie ile mogę. Każdego dnia ktoś upomina się o pieniądze. Próbowałam rozmawiać i rozkładać problem na raty. W końcu wszyscy twierdzili, że im się nie śpieszy. Nie da się z nikim rozmawiać. Ludzie, którzy mieli pomóc teraz są moim koszmarem. A nie jestem oszustką, chcę oddać, bo każdy ma swoje problemy, swoje Zycie, swoje wydatki a są to osoby , które na te pieniądze pracowały miesiącami i unikanie, bądź chowanie głowy w piasek tylko pogorszy sprawę. Mam groźby i propozycje, że albo spłacam w gotówce, albo mam oddać w seksie… bo inaczej i w Internecie i w rodzinnej miejscowości dowiedzą się o mojej przeszłości. Mam lokalną firmę. Muszę mieć na uwadze, że wystarczy jedna osoba, żeby zniszczyć mnie i moją reputację na którą pracowałam długo. Wiele nie trzeba. Jedynym wyjściem jest praca i to na nią stawiam. Inwestuję w nowe sprzęty po to by brać zlecenia o których nie mam zielonego pojęcia i rzucać się na głęboką wodę, bo wiem że tylko w ten sposób jestem w stanie zarobić tyle , żeby z tego wyjść. I wiem też, że moja determinacja to moja jedyna broń. Ja muszę wyjść na prostą !!! Ja muszę pracować i ryzykować ! Rok temu podjęłam się modernizacji całej gminy kuryłówka i GiM Leżajsk jako podwykonawca. Mam za nią dostać 67 tys. Kiedy? Prace, których się podjęłam zakończyliśmy w marcu 2018 roku. Od tamtego czasu operaty są weryfikowane, poprawiamy jakieś bzdurne uwagi. Od Dyrektora firmy z którą współpracuje usłyszałam, że do października powinniśmy się rozliczyć. Z tej kwoty musze zapłacić bratu 27 tys. Moja część na czysto to 40 tys. W czasie tego zlecenia prowadziłam masę innych mniejszych. Aktualnie pracujemy nad dwoma kolejnymi modernizacjami. Utrzymuję się z mniejszych zleceń a większymi mam zamiar wychodzić z długu. To jedyne wyjście. Do tego nocami dorabiam na uzupełnianiu protokołów z ustaleń dla firmy z Jarosławia. Duże zlecenia to również terminy, pośpiech, nieprzespane noce i setki kaw a życie nie szczędzi mi problemów. Kończąc jedno zlecenie załatwiam drugie, większe, ale z powodu zepsutego sprzętu mamy opóźnienia w aktualnych i grożą nam kary, więc byłam zmuszona zrezygnować z kilku zleceń o wiele lepiej płatnych.
Reasumując. Mój dług jest spory, ale jedyne wyjście to praca. Mam za sobą ciężki czas, problem z alkoholem i zdrowiem psychicznym. Mam kilka prób samobójczych. Mam za sobą rozczarowanie wieloma osobami bliższymi i dalszymi. Mam na karku osoby, które z dnia na dzień mogą mnie zniszczyć i psychicznie i w każdy możliwy sposób. Mam umowy i goniące terminy. Mam w sobie pełno strachu, nerwów i wiele na głowie.
Ale mam też pracę, którą lubię. Mam wymarzoną firmę na którą pracowałam od pierwszej technikum. Mam najwspanialszego narzeczonego. Mam plany na przyszłość i szansę na normalne życie. Może nie mam najlepszych rodziców i w ząb ich nie interesują moje problemy a wręcz mi ich dokładają, ale też nie byłam najlepszą córką…
Nie mam już na kogo liczyć. O pomoc pytałam chyba wszystkich znajomych. Pytałam rodzine i bliższą i dalszą. Nikogo to nie obchodzi a wołanie o pomoc traktują jak słabość… niezaradność… lub też jak coś czego powinnam się wstydzić.
Nie mam raka. Nie umieram. Nie spłoną mi dom. Moi rodzice żyją i w żaden sposób nie zasługuję na żadną pomoc, bo sama sobie jestem winna. Nikomu nic nie mam za złe. Obwiniam jedynie siebie i jedynie na siebie mogę liczyć. Nie boję się żadnych wyzwań, żadnych zleceń! Codziennie główkuję co jeszcze mogę zrobić, żeby zarobić. Nie zatrzymają mnie żadne groźby ani żadne przeciwności. Nie poddam się, nie ucieknę za granice przed tym wszystkim ani też więcej nie targnę się na swoje życie… nie te czasy a ja nie jestem tamtą dziewczyną, którą można było złamać… Nie będę też płakać jak dziecko i użalać się nad swoim losem ani nie będę siedzieć z założonymi rękami i czekać co się wydarzy. Nic i nikt nie jest w stanie mnie zatrzymać. Ja muszę pracować, wyjść z długów i zacząć żyć ! W 2020 roku planuję wyjść za mąż. Ja chcę wejść w związek małżeński z czystą kartą. Chcę budzić się przy mężu bez strachu. Chcę urodzić zdrowe dzieci, łączyć ich wychowanie z pracą. Chcę wybudować z mężem dom. Chcę martwić się o bzdury i mieć śmieszne problemy. Chcę rodziców wysłać na wycieczkę i pomimo wszystko dziękować im, że w ogóle żyje. Chcę pracować jak normalny człowiek od 8-16 a wieczorami jeździć bez celu na rowerze z mężem. Chcę zwolnić… Chcę zarabiać na cegły na dom a nie na błędy z przeszłości. Chcę iść normalnie do kościoła i w spokoju spędzić mszę. Chcę nie bać się o jutro… Chcę zacząć normalnie , po ludzku żyć… Ja muszę z tego wyjść !!!!

dorothy.olechowsky@interia.pl