Katarzyna S.

Katarzyna S. ekspert,
Laboratorium
Kryminalistyczne
KWP, grupa Tybet

Temat: Z perspektywy świata - ciekawe teksty

W Lhasie

Wczoraj zrobiło się gorąco i żołnierze pilnujący stacji benzynowej rozstawili sobie wielki parasol. Dziś odwrotnie: zimno, pochmurno, popaduje nawet śnieg, gdy kłębiące się nad górami fronty burzowe wędrują ku dolinie. Równie zmienne jak stołeczna pogoda są też nowe zasady gry. Jednego dnia można pójść niemal wszędzie, następnego zawróci cię wojskowy patrol. Na początku zeszłego tygodnia wydawało się, że wszystko wraca do normy. Mniej było patroli, blokad i żołnierzy, którzy sprawiali wrażenie bardziej rozluźnionych. Kilka dnia temu na Pekińskiej znów zobaczyłem jednak konwój ciężarówek. Na ulicach roiło się od patroli i trudno było dostrzec zwykłego przechodnia. Zrobiło się bardzo nieprzyjemnie - funkcjonariusze, którzy normalnie wyglądają na zwykłych wyrostków, zaczęli nagle budzić strach.

Trudno opisać dzisiejszą Lhasę, bo widzi się tylko wycinek sytuacji. Z okien samochodu miasto może wyglądać zwyczajnie - z wyjątkiem położonej na wschód od Potali tybetańskiej starówki. Tam każdą uliczką i każdym skrzyżowanie niepodzielnie władają żołnierze, skrzętnie legitymujący każdego przechodnia. Nawet po najbardziej zapyziałych zaułkach kręci się co najmniej czterech mundurowych z tarczami, pałkami, hełmami i choćby jednym bagnetem na karabinie. Na ważniejszych skrzyżowaniach jest ich znacznie więcej, ale i tak często trzeba stać w kolejce do wylegitymowania. Hanami się prawie nie interesują, ale Tybetańczycy z Tromsikhangu i Barkhoru muszą mieć specjalne zaświadczenia policyjne, żeby poruszać się w pobliżu własnych domów.

Plac przed Dżokhangiem, najświętszym sanktuarium Tybetu, przed którym zawsze kłębił się tłum pielgrzymów, gapiów i przechodniów, jest teraz zupełnie pusty. Dbają o to dwaj funkcjonariusze w niebieskich uniformach. Na wypadek gdyby ktoś się przemknął, dalej czuwają, pojawiający się jak duchy, żołnierze w zielonych. Deptak wokół Dżokhangu jest równie wyludniony. Wstęp tylko dla zameldowanych. Znikli okrążający świątynię pielgrzymi, ucichł zgiełk przekupek, czasem tylko widzi się dzieci, które próbują grać w piłkę i normalnie żyć na wymarłych ulicach za zbrojnym kordonem.

Na Pekińskiej i ulicy Sera rozpoczęto roboty drogowe. Usuwają nawierzchnię ze smolistymi plamami po spalonych 14 marca samochodach. Brukują na nowo chodniki, z których demonstranci wyrywali kamienie do wybijania sklepowych okien. Wciąż widać wiele spalonych i zniszczonych budynków. Na samej Pekińskiej jest ich co najmniej szesnaście - w tym Bank of China i jubiler. Robotnicy kręcą się też przy części starych, tradycyjnych domów.

Nieuważny obserwator może nie dostrzec obecności wojska. Jeśli jednak wejść do któregokolwiek hotelu, zajrzeć przez okno, skręcić na dziedziniec - wszędzie pełno ciężarówek, namiotów, mundurów i musztr. Zajęli każdy wolny skrawek miasta. Kryją się w pustych budynkach i na ich tyłach, nawet na placu za Szpitalem Ludowym.

Widok pustych herbaciarni i wciąż zamkniętych sklepów uprzytamnia, jak przerażeni są mieszkańcy Lhasy. Niemal nikt nie zatrzyma się i nie zagadnie znajomego, bo podejrzane jest każde „zgromadzenie". Wiele osób po prostu nie wychodzi z domów, bo boją się, że zostaną aresztowani bez żadnego powodu. Jeśli już ktoś odważy się otworzyć do ciebie usta, słyszysz bliźniaczo podobne, dramatyczne, przerażające historie, po których śnią się koszmary. Nie ma jednak żadnych dowodów, trudno więc dotrzeć z tym do mediów. Po 14 marca wszędzie było wojsko - i wszechobecne kamery przemysłowe - więc ludzie bali się fotografować czołgi przed Dżokhangiem i gdzie indziej. Wszystkie trupy natychmiast zabrali żołnierze (nawet jeśli zdołano zanieść zwłoki do domów, „konfiskowali" je później podczas nocnych nalotów), więc nie można udowodnić śmierci syna, brata, przyjaciela. Cóż, zwyczajnie zaginęli. Z ust do ust przekazuje się tylko nerwowe pogłoski o liczbie zabitych i aresztowanych.

Wczoraj rozmawiałem z człowiekiem, który w imieniu własnym i swoich bliskich poprosił mnie o przekazanie światu prawdy, aby Tybetańczycy uzyskali wreszcie jakąś pomoc i mogli przestać się bać. Ryzykował zatrzymanie i tortury w więzieniu, ale był tak zdesperowany, że wydawał się o to nie dbać. Muszę chronić jego, bliskich mu ludzi - i siebie - więc nie powiem, gdzie się spotkaliśmy, ile ma lat, czym się zajmuje itd.

Oto co mi powiedział: „Czternastego po południu dowiedzieliśmy się o demonstracji przed świątynią Ramocze. Potem zobaczyliśmy cztery osoby wlokące zabitego przed Dżokhangiem i wtedy zaczęliśmy się bać. Z reguły rząd używa gazu łzawiącego albo armatek wodnych - a oni do demonstrantów strzelali. Natychmiast uciekliśmy do domu.

Wieczorem żona poszła odebrać dziecko ze szkoły. Na ulicy było już wojsko. Strzelali do naszych, którzy przyszli po dzieci. Jedną kobietę trafili w nogę; mężczyzna dostał w głowę lub szyję i zginął na miejscu. Jego brat poszedł później do szpitala po zwłoki, ale nie chcieli mu ich wydać. Wpadł w furię i zagroził, że podpali siebie i szpital, jeśli nie oddadzą mu brata. W końcu ustąpili, ale po kilku godzinach w ich domu pojawiło się wojsko i zabrało zwłoki.

Od czternastego trzeba trzech różnych zezwoleń (policji, szpitala i sądu) na zaniesienie zwłok na pole pogrzebowe. Jeśli czegoś brakuje, wojsko zawraca żałobników z trupem do domu, co w naszej kulturze uchodzi za złowróżbny znak. Robią to po to, żeby odebrać krewnym zwłoki zabitych, uniemożliwiając w ten sposób ich fotografowanie i przekazywanie dowodów za granicę. Rzecz w tym, że wszystkie biura były wtedy zamknięte, nikt więc nie mógł pożegnać swoich zmarłych, jak każe nasza tradycja.

Czternastego, piętnastego i szesnastego po północy wojsko prowadziło rewizje we wszystkich domach w naszym kwartale. Szukali portretów Dalajlamy, zabierali każdego, kto nie miał dokumentów. Mieli ze sobą zdjęcia uczestników demonstracji, uważnie się nam przyglądali. Do mojego domu weszło może pięćdziesięciu uzbrojonych funkcjonariuszy. Przetrząsnęli każdy kąt. Przez trzy dni wychodziliśmy tylko do ubikacji. Jedliśmy wyłącznie campę, bo nie było nic innego. Ludzie, którym skończył się gaz, nie mogli nawet zagotować wody. Zamknęli naszą bramę i postawili przed nią wartowników. Katowali każdego, kto próbował wyjść. Po trzech dniach wszyscy zatrudnieni przez państwo zostali wezwani do pracy, ale ludzie bez takich zaświadczeń dalej byli uwięzieni w domach. Sam znam siedem osób aresztowanych w takich okolicznościach. I jedną zastrzeloną.

Kiedy do Lhasy przywieźli zagranicznych dziennikarzy - bodaj między dwudziestym siódmym a dwudziestym dziewiątym marca - z ulic nagle znikło wojsko. Przebrali się w mundury drogówki, stróży, cywilne ubrania, poukrywali w budynkach i zaułkach, gdzie nie mogli ich zobaczyć korespondenci. Dali nam swobodnie chodzić po ulicach, nikt nie legitymował. Kiedy dziennikarzom pozwolono na spacer, poprzebierani funkcjonariusze szli za nimi jak cienie, odpowiadając na pytania i fotografując każdego przechodnia, z którym rozmawiali. Chcieliśmy powiedzieć prawdę o tym, co dzieje się za przygotowaną dla nich fasadą, ale nie mieliśmy żadnych szans, nie skazując się tym samym na więzienie. Nie posiadaliśmy się z radości na wieść, że odważyli się na to mnisi z Dżokhangu.

W sanktuarium na dziennikarzy czekali wyłącznie emerytowani funkcjonariusze, którym kazano stawić się w świątyni. Na co dzień w ogóle nie wolno im odwiedzać klasztorów. Tego dnia większość urzędników dostała wolne. Kazano ich chodzić po Barkhorze i w okolicach Potali - najlepiej z całymi rodzinami - żeby cudzoziemcy mogli podziwiać lhaską »wolność«.

Kiedy dziennikarze wyjechali, na ulice natychmiast wróciło wojsko. Dwa dni później dowiedzieliśmy się o aresztowaniu dzielnych mnichów z Dżokhangu.

Między siedemnastym a dwudziestym kwietnia wywieźli w nieznanym kierunku większość mnichów klasztoru Sera. Normalnie jest ich trzystu, teraz zostało tylko kilku do pilnowania kaplic. Przyjechali po nich o północy, jakieś piętnaście, dwadzieścia ciężarówek. To pewna wiadomość - z samego klasztoru i sąsiedztwa. Nie mamy pewności, co dzieje się w Sera i Gandenie, dwóch największych stołecznych świątyniach, ale słyszeliśmy, że i tam aresztowali i wywieźli z Lhasy większość duchownych.

W innych klasztorach również dokonano masowych aresztowań. Mnisi i mniszki, którzy zostali, są uwięzieni w świątyniach. Myślimy, że rząd robi to ze strachu przed nowymi protestami w czasie sztafety olimpijskiej. Zabierają wszystkich, niezależnie od tego, czy uczestniczyli w jakichkolwiek demonstracjach. Zostają tylko stróże, kierowcy i pracownicy tego typu.

Na ulicach właściwie nie widuje się już duchownych. Za duże ryzyko. W lokalnej telewizji powiedzieli, że policja płaci dwadzieścia tysięcy yuanów za informację o każdej podejrzanej osobie. Tak naprawdę dają tylko dwa tysiące, ale ludzie i tak dzwonią na widok mnicha lub mniszki.

Do końca zeszłego tygodnia Lhasę musieli opuścić wszyscy Tybetańczycy (z wyjątkiem nauczycieli i uczniów szkół państwowych) bez stołecznego meldunku. Przychodzi po nich policja i wyrzuca z miasta. W czasie sztafety olimpijskiej będą tu tylko zameldowani i Chińczycy. Podobne zasady obowiązywały kilka lat temu w czasie obchodów pięćdziesiątej rocznicy pokojowego wyzwolenia.

Sytuacja w więzieniach jest tragiczna. Brakuje jedzenia, wody, koców. Więźniowie śpią na podłogach, często dostają tylko kubek wody na dzień. Chorują, słabną i umierają - za kratami albo wkrótce po zwolnieniu. Strasznie ich biją. Zwłaszcza w nerki i wątrobę. Potem umierają powoli z powodu obrażeń wewnętrznych. Wiemy o tym od trzech znajomych, którzy właśnie wyszli.

Boimy się o przyjaciół i krewnych, których zabrali. Chcemy, musimy im pomóc, ale nie wiemy, co robić. Dlatego musimy o wszystkim opowiedzieć cudzoziemcom, żeby pomógł nam świat.

W Lhasie panuje bardzo napięta atmosfera. Nie da się funkcjonować bez dowodu, a na Barkhorze i Tromsikhangu potrzebne jest jeszcze dodatkowe zezwolenie. Każde zbiegowisko lub sprzeczka kończy się aresztowaniem.

W szkołach i biurach każą pisać o czternastym marca i znieważać Jego Świątobliwość Dalajlamę. Wolno o nim mówić tylko »Dalaj«. Jeśli napisze się inaczej, trzeba zaczynać od nowa. Moje dziecko napisało już trzy takie wypracowania.

Jesteśmy przerażeni i boimy się o więźniów. Po demonstracjach widziałem na naszych ulicach takie same pojazdy, jak na zdjęciach z wojny w Iraku. Myślałem, że używa się ich tylko na wojnie. Prezenter lokalnych wiadomości powiedział, że wojsko doskonale się spisało. Cieszył się, że nabrali wojennych doświadczeń i nauczyli strzelać do ludzi.

Teraz szykują się do sztafety olimpijskiej: ozdabiają Potalę i Dżokhang".

Bardzo podobne historie słyszałem od ludzi, którzy nie mogą znać tego człowieka. Nie wierzę, żeby w najbliższym czasie chiński rząd wpuścił tu cudzoziemców, a Tybetańczycy chcą przekazać światu swoją wersję wydarzeń i opowiedzieć, co ich spotyka. Wiedzą, że potrzebują pomocy, więc zamknięcie regionu dla turystów jest środkiem prewencyjnym i elementem represji.

To, co wydarzyło się i nadal dzieje w Lhasie, jest smutne i przerażające. Nigdy przedtem nie słyszałem mnichów, mówiących o różnych metodach więziennych tortur i wojskowym uzbrojeniu. Nigdy też nie widziałem Tybetańczyków zdesperowanych do tego stopnia, żeby robić rzeczy, które, co doskonale wiedzą, będą ich kosztować życie albo wieloletni wyrok.

Majowe święto i sztafeta budzą lęk przed kolejnymi aresztowaniami i zamknięciem tybetańskich kwartałów miasta, ludzie gromadzą więc żywność.

Na posterunkach co chwila dochodzi do awantur. Przepuszczają ojca i zawracają jego córeczkę, ponieważ nie ma dokumentów (bo jest na to za mała).

Ale w Lhasie wciąż mieszkają też odwaga i dobro. Wczoraj widziałem chłopczyka, może dwuletniego, który wydał mi się uosobieniem tybetańskiego ducha. Najwyraźniej dopiero co nauczył się chodzić. Był z babcią i pieskiem. Stali przed tymi w niebieskim, którzy blokują dostęp do Dżokhangu. Chłopczyk wszedł na plac - na trzy kroki - i zaczął składać pokłony przed odległą świątynią. Staruszka, najwyraźniej za słaba na złożenie pokłonu, tylko się modliła. Kiedy chłopczyk wstał, spojrzał na strażników, babcię i ruszył ku świątyni. Żołnierze zbaranieli. Po dziesięciu metrach chłopczyk przystanął, pokłonił się raz jeszcze i zawrócił. Podszedł do strażnika i podał mu rękę na pożegnanie. Trudno o lepszą ilustrację: Tybetańczycy pragną tylko wolności religijnej i prawa do zachowania własnej kultury. Mają dość pisania wypracowań o „Dalaju", reedukacji patriotycznej i tego wszystkiego, co czyni ich życie nieznośnym.

Lhasa, 27 kwietnia 2008
Anonimowa relacja z Lhasy

http://www.hfhrpol.waw.pl/Tybet/raport.php?raport_id=706Katarzyna Subzda edytował(a) ten post dnia 30.04.08 o godzinie 14:09
Katarzyna S.

Katarzyna S. ekspert,
Laboratorium
Kryminalistyczne
KWP, grupa Tybet

Temat: Z perspektywy świata - ciekawe teksty

Tylko Dalajlama może zjednoczyć Chiny

Claude Arpi

Towarzysz Wen Jiabao

Premier Rady Państwa Chińskiej Republiki Ludowej

Pekin


Szanowny Panie Premierze,

Może uznać Pan za dowód arogancji to, że zwracam się do premiera jednego z najpotężniejszych państw, ale urodziłem się w kraju, który wynalazł Wolność, Równość i Braterstwo. Pozostaje mi mieć nadzieję, że nie zrozumie Pan opacznie mego gestu.

Zdecydowałem się do Pana napisać, ponieważ był Pan współpracownikiem dwóch przewodniczących partii, towarzyszy Hu Yaobanga i Zhao Ziyanga, których darzę wielkim szacunkiem. Jako dyrektor Biura Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Chin 19 maja 1989 roku wyszedł Pan do wyrostków strajkujących na Tiananmen. Pański mentor miał wtedy powiedzieć studentom: „Muszę was prosić, żebyście dobrze zastanowili się nad przyszłością". Zapewniał też ponoć, że wszystko da się załatwić. Zapewne pamięta Pan również, że młodych ludzi szczególnie ubodło wtedy to, że ich zryw nazwano „ruchawką", a nie ruchem patriotycznym. Zebrani na placu nie życzyli sobie kwestionowania swoich pobudek. Piszę do Pana właśnie za sprawą tamtych słów Zhao Ziyanga i ostatnich wydarzeń w Tybecie. Nie sądzi Pan, że najwyższy czas „zastanowić się nad przyszłością" i przeanalizować tybetańskie „protesty"?

Podczas konferencji prasowej na zakończenie dorocznego posiedzenia Ogólnochińskiego Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych powiedział Pan, że dysponuje „wieloma faktami i dowodami, które świadczą o tym, że ruchawkę w Lhasie zorganizowała, zaplanowała i wszczęła klika Dalaja", którego zapewnienia, „iż nie zabiega o niepodległość, lecz o pokojowy dialog, są tylko kłamstwami". Jestem przekonany, że jest Pan w błędzie. Przede wszystkim, nie przedstawił Pan żadnych dowodów winy Dalajlamy, po wtóre, wydaje mi się, że niewłaściwie ocenia Pan jego pobudki.

Kiedy mówił Pan, że „bicie, niszczenie, plądrowanie i podpalenia 14 marca w Lhasie miały zdestabilizować igrzyska w Pekinie", jednoznacznie uznał Pan eksplozję głębokich urazów Tybetańczyków za „ruchawkę". Było mi bardzo przykro, gdy to właśnie Pan pytał retorycznie, „czyż nie jest jasne, że miała ona związek z Dalajem?". Podobnie jak studenci na Tiananmen, Dalajlama nie chce dziś rozpadu Chin, tylko zmienienia ich w dom harmonijnego współżycia wszystkich nacji. Używanie pejoratywnej »ruchawki« na określenie zachowania ludzi, którzy mogą wyrazić swój sprzeciw tylko wychodząc na ulice, wydaje mi się zupełnie niewłaściwe". Proszę spojrzeć na to z perspektywy Tybetańczyków (albo, z tego co wiem, milionów Chińczyków), których do takich aktów desperacji z reguły popycha szkodliwa polityka władz centralnych czy, jeszcze częściej, lokalnych.

Naprawdę Pan tego nie widzi?

Powiada Pan, że jego rząd „w pełni kontroluje stabilizację i porządek w Tybecie", nie o to jednak idzie. Pytanie brzmi: czy cieszy się on powszechnym szacunkiem i budzi zadowolenie? Czyż nie na tym właśnie polega rola rządu? Jeśli Panu i przewodniczącemu Hu naprawdę zależy na zbudowaniu harmonijnego społeczeństwa, trzeba spojrzeć faktom w oczy. Nie popełniajcie błędu starców, którzy w czerwcu 1989 roku posłali na studentów czołgi. Nie rozwiązali w ten sposób żadnego problemu.

Wielu obserwatorów uważa, że Chiny nigdy nie wyzbyły się wielkohanowskiego szowinizmu. Na pociechę zostaje im tylko Pańska deklaracja, że „jeśli Dalajlama zrezygnuje z niepodległości Tybetu, drzwi do dialogu będą otwarte". Jego wysłannicy powtarzali to przedstawicielom Pańskiego departamentu Frontu Jedności od 2002 do 2007 roku. Mówiono mi nawet, że Pańscy ludzie po raz pierwszy uważnie ich słuchali (nie zgadzając się wszakże z tym, co słyszą). Skoro dobrze Pan wie, że Dalajlama nie zabiega o „niepodległość", tylko „znaczącą autonomię", czemu wciąż powtarza Pan słowa, które znamy z wywiadu dla „Washington Post" sprzed pięciu lat: „Zwróciliśmy uwagę na ostatnie wypowiedzi Dalajlamy, ale najpierw musimy się dobrze przyjrzeć temu, co on naprawdę robi".

Mówi Pan też, co znacznie ważniejsze dla przyszłości, że „od czasu pokojowego wyzwolenia, a zwłaszcza demokratycznych reform, region rozwijał się i szedł naprzód". Rzeczywiście, Tybet się „rozwijał", nigdy jednak nie doświadczył reform „demokratycznych". Przez całe lata rząd centralny spychał sprawy mniejszości na boczny tor, budząc coraz większy opór Tybetańczyków.

Przewodniczący Mao odbył interesującą rozmowę z Anastasem Mikojanem 6 lutego 1949 roku. Powiedział wtedy: „Gdy wygramy wojnę domową, rozwiążemy wewnętrzne problemy polityczne i przekonamy Tybetańczyków, że nie stanowimy dla nich zagrożenia i traktujemy ich jak równych sobie, uporamy się z kwestią tego regionu. W tym przypadku musimy być ostrożni i cierpliwi oraz uwzględniać skomplikowaną sytuację lokalną i potężne wpływy lamaizmu".

Może Pan wiedzieć, że w 1955 roku Przewodniczący Mao radził Dalajlamie zawiesić tybetańską flagę na dachu jego pekińskiej rezydencji, sugerując przy tym, że „w przyszłości własne sztandary mogą mieć także Xinjiang i Mongolia Wewnętrzna". „Potwierdzało to - mówi nam Phuncog Łangjal, tłumacz Wielkiego Sternika i pierwszy tybetański komunista - że Mao myśli o modelu sowieckim przynajmniej dla trzech największych mniejszości".

W 1980 roku był Pan wciąż w Gansu, ale i musiał słyszeć o historycznej wizycie grupy roboczej Komitetu Centralnego w Lhasie. Hu Yaobang powołał ją jaką pierwszą, objąwszy funkcję przewodniczącego KPCh, i stanął na jej czele. Na przyjazd do stolicy Tybetu wybrał dzień symboliczny - rocznicę podpisania „Ugody w sprawie Pokojowego Wyzwolenia" z 1951 roku, która miała „wyznaczać politykę partii" w regionie. Choć gwarantowała Tybetańczykom szeroką autonomię, rząd centralny nigdy się na nią nie oglądał. Towarzysz Hu najwyraźniej chciał to zmienić, podkreślając na każdym kroku, że chce konsultować się z lokalną ludnością i, jak podkreślały wtedy rządowe media, „przywrócić atmosferę harmonijnej współpracy z początku lat pięćdziesiątych". Dał temu wymowny wyraz, pytając na lotnisku jednego z najważniejszych lokalnych aparatczyków: „Co robimy jutro, towarzyszu Phagpa?".

Musi Pan wiedzieć, że podczas rocznicowego przyjęcia towarzysz Hu wygłosił niezwykłe przemówienie do pięciu tysięcy ludzi, w którym nakreślił plan budowy „zjednoczonego, dostatniego i cywilizowanego Tybetu". Zapowiadał w nim pełną autonomię, która pozwoli Tybetańczykom być panami ich losu, zmniejszenie „obciążeń" ludu przez rząd centralny, rozwój lokalnej nauki, kultury i edukacji (w tym powołanie Uniwersytetu Tybetańskiego), budowanie mostów między tybetańskimi i chińskimi kadrami oraz odesłanie do domu lwiej części tych ostatnich.

Panie Premierze, czyż to nie idealny punkt wyjścia do rozmów z Dalajlamą?

Może Pan też pamiętać ciekawą dysputę między przewodniczącym Frontu Jedności Li Weihanem (raport dziesięciu tysięcy znaków) a Phuncogiem Łangjalem (dwa i pół raza dłuższa riposta). „W państwie socjalistycznym - pisał ten drugi - większość nie prześladuje mniejszości i wszyscy są równi. Warunkiem narodowej jedności jest przeto nie opresja, a nowa polityka prawdziwej równości" wszystkich nacji. (Łangjal mówił też swym biografom, że w 1984 roku jego stanowisko poparli towarzysze Hu Yaobang i Zhao Ziyang.)

Panie Premierze, proszę Pana o osobiste spotkanie z Dalajlamą, jak czynił to w latach pięćdziesiątych przewodniczący Mao. Omówicie wszystkie oklepane kwestie tyczące Tybetu i ChRL. Trudno mi wyobrazić sobie inny sposób wyjścia z impasu i „myślenia o przyszłości". Kwestia Tybetu jest wrzodem na wizerunku Chin od ponad pół wieku. Najwyższy czas wypracować trwałe, akceptowane przez obie strony rozwiązanie, na którym wszyscy zyskają.

Dalajlama jest dobrym człowiekiem i prawym przywódcą. Czy sądzi Pan, że znajdzie lepszego partnera do radykalnego przeobrażenia relacji między Hanami a Tybetańczykami? Prawdę powiedziawszy, osobiście poszedłbym o krok dalej: Dalajlama jest dziś jedynym przywódcą, zdolnym zjednoczyć Chiny. Jeśli się Pan z nim porozumie, on - i tylko on - przekona Tybetańczyków do budowania „harmonijnego społeczeństwa". A to stanie się przykładem dla innych mniejszości.

Panie premierze, mam nadzieję, że wybaczy mi Pan arogancję. Jestem głęboko przekonany, że dla Chin to idealna sposobność rozwiązania zadawnionego problemu. Proszę spotkać się z Dalajlamą - wizerunkowi Chin zrobi to lepiej niż tysiąc igrzysk olimpijskich.

Pozostaję z szacunkiem,

Claude Arpi



P.S. Słyszałem, że Pańska żona jest praktykującą buddystką. Na pewno ucieszy się z możliwości spotkania z Dalajlamą i porozmawiania z nim o Dharmie Buddy.


8 maja 2008

Claude Arpi - specjalista od spraw tybetańskich, indyjski dziennikarz pochodzenia francuskiego.


http://www.hfhrpol.waw.pl/Tybet/raport.php?raport_id=721

Następna dyskusja:

ciekawe linki




Wyślij zaproszenie do