konto usunięte
Temat: Gorsi niż Mengele. Diabły z Jednostki 731
Uwaga! Poniższy artykuł zawiera drastyczne opisy,które nie nadają się dla osób o słabych nerwach!
Tytuł oryginalny: “Hei tai yang 731”
Tytuł międzynarodowy: “Men Behind the Sun”
Reżyseria: Tun Fei Mou (T.F. Mous)
Produkcja: Chiny, Hongkong
Rok produkcji: 1988
Język: chiński (mandaryński)
Gatunek: gore, wojenny
Nie dla nastolatków
Jeśli istnieją filmy, które naprawdę powinny być dozwolone od lat dwudziestu jeden, to należy do nich zaliczyć kontrowersyjną produkcję “Hei tai yang 731” (“Czarne Słońce 731”), znaną szerzej jako “Men Behind the Sun” (“Ludzie za Słońcem”)[1]. Uzasadnieniem tej opinii niech będą moje własne doświadczenia związane z rzeczoną produkcją. O istnieniu “Hei tai yang 731” wiem już od dawna. Gdy miałam około osiemnastu lat, obejrzałam w serwisie YouTube kilkuminutowy fragment filmu[2]. Niestety, trafiłam na jedną z najstraszniejszych scen, która ogromnie mną wstrząsnęła. Nigdy wcześniej i nigdy później nie widziałam czegoś równie drastycznego. Scena… a właściwie sekwencja, o której mówię, była dość skomplikowana, gdyż składała się z kilku etapów. Mimo to, doskonale zapamiętałam jej przebieg i najdrobniejsze szczegóły. Szok nie był jednak moją jedyną reakcją na obejrzany fragment. Prawdę powiedziawszy, odczuwałam również złość i oburzenie. Nie mogłam pojąć, jak można kręcić tak brutalne filmy. Skąd w ludzkich głowach biorą się takie pomysły?! Dopiero później dowiedziałam się, że produkcja “Men Behind the Sun” jest w stu procentach oparta na faktach.
Szesnaście zawałów
Złe samopoczucie, spowodowane sięgnięciem po “Hei tai yang 731”, to i tak niewielka krzywda. Z informacji, do której dotarłam, wynika, że dla niektórych widzów seans “Men Behind the Sun” okazał się śmiertelną pomyłką. Kiedy film był wyświetlany w chińskich kinach, szesnaście osób tak bardzo przejęło się jego akcją, że zmarło na zawał serca. Donosi o tym portal Filmweb.pl (ufam Filmwebowi, ale w tym przypadku chciałabym, żeby się mylił). Myślę, że powinnam teraz udzielić Czytelnikom pewnej rady. Jeśli jesteście ludźmi o słabym zdrowiu i/lub słabej psychice, to trzymajcie się od omawianej produkcji z daleka. Nie oglądajcie jej ani w całości, ani we fragmentach. Nie szukajcie jej zwiastunów, plakatów promocyjnych, pojedynczych kadrów. Spróbujcie całkowicie zapomnieć o jej istnieniu. Najlepiej przerwijcie również czytanie niniejszego artykułu, gdyż w następnych akapitach zajmę się bardzo nieprzyjemnymi konkretami. Napiszę o przerażającej, dwudziestowiecznej historii, do której odwołuje się scenariusz filmu. Scharakteryzuję również sam film i szokujące, wręcz nieetyczne rozwiązania, na które zdecydował się reżyser (Tun Fei Mou, pseudonim “T.F. Mous”).
Jednostka 731
Produkcja, będąca tematem mojej recenzji, traktuje o działalności japońskiej Jednostki 731 (Unit 731, Nana-san-ichi butai). O tym, czym była ta instytucja, pisze Kamil Nadolski w artykule “Jednostka z piekła rodem” (Wiadomosci.onet.pl). Według Nadolskiego, Jednostka 731 została założona przez Japończyków na terenie podbitej przez nich Mandżurii (północne Chiny). Funkcjonowała od pierwszej połowy lat ‘30 XX wieku aż do końca II wojny światowej. Oficjalna nazwa placówki brzmiała dość niewinnie: Naczelne Biuro Zapobiegania Epidemiom i Departament Oczyszczania Wody. Pod tym szyldem kryło się jednak diabelskie laboratorium, w którym pracowano nad nowymi rodzajami broni biologicznej, a do badań wykorzystywano bezbronnych jeńców wojennych. Więźniowie, z których większość stanowili Chińczycy i Koreańczycy, byli poddawani okrutnym eksperymentom. Usuwano im narządy wewnętrzne, operowano mózgi, amputowano kończyny i przyszywano w dowolny sposób (np. ręce w miejscu nóg). Zarażano ich ciężkimi chorobami, takimi jak dżuma czy cholera. Sprawdzano na nich skuteczność granatów i miotaczy ognia. A to wszystko bez żadnego znieczulenia.
Zbrodnia i kara
Piotr Zychowicz (autor artykułu “Sekrety ‘Jednostki 731’” z wirtualnego wydania “Rzeczpospolitej”) i Robert Stefanicki (twórca tekstu “Miliard pcheł doktora Ishii” z elektronicznej edycji “Gazety Wyborczej”) twierdzą, że wśród ofiar Naczelnego Biura byli również Rosjanie i Amerykanie. Niestety, po zakończeniu wojny tylko Związek Radziecki okazał się zainteresowany osądzeniem i ukaraniem japońskich pseudonaukowców. Kilkunastu pracowników Jednostki 731 wywieziono do ZSRR i postawiono przed trybunałem w Chabarowsku. Większość oprawców pozostała jednak bezkarna, bo… zadbali o to Amerykanie. Tak, Amerykanie - ci, którzy nieco wcześniej zrzucili na Japonię dwie bomby atomowe! Uznali oni, że wyniki badań prowadzonych w Jednostce 731 mogą im się przydać w przyszłości. Sami nie mogliby przeprowadzić podobnych eksperymentów, bo przecież są zwolennikami demokracji i obrońcami praw człowieka. Generał Douglas MacArthur zaproponował japońskim pseudomedykom, że zapewni im nietykalność w zamian za udostępnienie odpowiedniej dokumentacji. W ten sposób uniknął odpowiedzialności m.in. szef Jednostki 731 (dr Shiro Ishii).
Dramat czy horror?
Wróćmy jednak do samego “Hei tai yang 731”. Jak już wspomniałam, produkcja jest wyjątkowo drastyczna i wywołuje w odbiorcy silne emocje. Akcja filmu rozgrywa się w ostatnim roku II wojny światowej będącym także ostatnim rokiem działalności Naczelnego Biura. Chociaż produkcja “Men Behind the Sun” mówi o tragicznych, autentycznych wydarzeniach, a jej zasadniczą problematyką jest martyrologia narodu chińskiego, nie można jej uznać za typowy dramat wojenny. Film jest utrzymany w konwencji gore, dlatego najczęściej zalicza się go do horrorów (mam nadzieję, że Czytelnicy zdają sobie sprawę z tego, co się kryje pod pojęciem “azjatyckie horrory”). Dla niewtajemniczonych: gore to gatunek filmowy, w którym efekt grozy uzyskuje się za pomocą epatowania ekstremalną brutalnością. W centrum uwagi stawia się przemoc, krew, wnętrzności, a nierzadko również perwersję seksualną. Gore jest nurtem bardzo kontrowersyjnym. Często bywa potępiany i pogardzany (aczkolwiek posiada również grono entuzjastów). Zadajmy sobie jednak pytanie… Jaki inny gatunek mógłby w pełni odzwierciedlić piekło Jednostki 731? Przecież to był koszmar rodem z gabinetu Josefa Mengele!
Dokumentalny prolog
Pierwszym, co widzimy w “Hei tai yang 731”, jest tajemnicza dewiza, zapisana jako biały napis na czarnym tle: “Przyjaźń to przyjaźń. Historia to historia” (pod chińskimi znakami umieszczono angielskie tłumaczenie sentencji). Co mają oznaczać te słowa? Czy chodzi w nich o to, że można się przyjaźnić z Japończykami, ale bolesne fakty pozostaną bolesnymi faktami, niezależnie od tego, jak potoczy się przyszłość? Nie wiadomo. Po prezentacji motta (tudzież plansz z podstawowymi informacjami o filmie) rozpoczyna się kilkuminutowy, dokumentalny prolog. Zostajemy zapoznani z oryginalnymi materiałami przedstawiającymi budynki Jednostki 731. Chwilę później pojawiają się mapy, plany i proste animacje. Niewidoczny lektor w zwięzły sposób opisuje kontekst historyczny, w jakim funkcjonowało Naczelne Biuro Zapobiegania Epidemiom i Departament Oczyszczania Wody. Opowiada o japońskiej okupacji w północnych Chinach. Wyjaśnia, że Japończycy - dążący do dalszych podbojów - prowadzili tam badania nad bronią bakteriologiczną. Jednostka 731, wyposażona w więzienie i krematorium, była jedną z kilku powołanych do tego placówek. Jej działalność nasiliła się pod koniec II wojny światowej.
W stronę Mandżurii
Część dokumentalna bardzo płynnie przechodzi w fabularną. Przenosimy się w czasie do roku 1945. Generał broni i lekarz Shiro Ishii jedzie pociągiem do Mandżurii, żeby objąć kierownictwo Jednostki 731. Mężczyzna pracował tam już wcześniej, ale został zwolniony za korupcję. Teraz powraca, żeby zintensyfikować prace nad bronią biologiczną, uznawaną za ostatnią szansę na wygranie wojny. Do Mandżurii zostaje także wysłana grupa chłopców - naiwnych żołnierzy Korpusu Młodych Armii Kwantuńskiej - którzy w Jednostce 731 mają doskonalić swoje umiejętności i zdobywać nowe kompetencje. Młodzieńcy nie wiedzą jeszcze, czym jest miejsce, w którym będą się szkolić. Nie mają również pojęcia, jak despotyczni i niemiłosierni będą ich nowi przełożeni. Chłopcy postrzegają siebie jako twardzieli: silnych, sprawnych i niewzruszonych. Chętnie popisują się swoim rzekomym brakiem sentymentów. Wkrótce okaże się, że będą musieli obserwować i czynić rzeczy okrutne. Najpierw rozpocznie się morderczy trening wojskowy, de facto nauka dyscypliny. Potem zacznie się pranie mózgu. Czy młodzi ludzie pozwolą się odczłowieczyć? Czy nauczą się postrzegać bliźnich jako bezwartościowe przedmioty?
Maruty, czyli kłody
Na terenie Jednostki 731 panuje bezwzględny reżim. Za każdy błąd, za każde nieposłuszeństwo można boleśnie oberwać. Pewnej nocy zostają tam przywiezieni nowi więźniowie. Są oni traktowani brutalnie i bezlitośnie. Jedna z kobiet trzyma na rękach płaczące niemowlę. Żołnierze zabierają jej dziecko, rzucają je na ziemię i zasypują śniegiem, żeby przestało wrzeszczeć. Maleństwo umiera przez uduszenie. Czas mija. Nadchodzi moment, w którym chłopcy z Korpusu Młodych mają poznać jeńców. Dowódca pokazuje im nagiego mężczyznę i pyta: “Co to jest?”. Młodzieńcy udzielają różnych odpowiedzi: “Człowiek”, “Chińczyk”, “Zły Chińczyk”. Żadna z nich nie zadowala jednak przełożonego. Bo prawidłowa odpowiedź brzmi: “maruta” - “kłoda”. Tutaj więźniowie nie są ludźmi ani Chińczykami, tylko kawałkami drewna poddawanymi obróbce. Pierwszy eksperyment, który obserwują chłopcy, zostaje przeprowadzony na 24-letniej Chince. Ręce więźniarki zamrożono poprzez polewanie zimną wodą na mrozie. Teraz musi ona zanurzyć ręce w letniej cieczy. Gdy je stamtąd wyjmuje, laborant zrywa z nich skórę i mięśnie, odsłaniając kości[3]. Ale to tylko jedno z wielu makabrycznych doświadczeń…
Coś okropnego
Film “Hei tai yang 731” jest okropny pod każdym względem. Po pierwsze: okropna jest jego treść (problem szalonych eksperymentów przeprowadzanych na żywych ludziach). Po drugie: okropne jest podejście do poruszonego tematu (wybranie konwencji gore zamiast zwykłego dramatu wojennego). Po trzecie: okropne jest to, że cały film opiera się na faktach (trudno sobie wyobrazić, jak bardzo musiały cierpieć ofiary doktora Ishii). Po czwarte: okropny jest formalny aspekt produkcji (jeśli wierzyć serwisowi Filmweb.pl, horror “Men Behind the Sun” został zrealizowany za jedyne dwieście tysięcy dolarów, a “większość aktorów stanowili bardzo nisko opłacani tubylcy z północnych Chin”. Nędzny budżet filmu i amatorskie aktorstwo są widoczne gołym okiem. Poza tym, produkcja jest fatalnie nakręcona. Prawdopodobnie każdy, kto posiada kamerę ze statywem, byłby w stanie stworzyć coś takiego). Czy w “Hei tai yang 731” jest coś, co mogłoby się widzowi podobać? Nie ma nic przyjemnego w oglądaniu okaleczonych ciał. Niski poziom artystyczny również nie umila odbiorcy seansu. “Men Behind the Sun” spełnia jednak swoją rolę jako film gore. Faktycznie przeraża i obrzydza.
Trupy na planie
Jedną z najstraszniejszych tajemnic “Hei tai yang 731” jest to, do czego potrafił się posunąć Tun Fei Mou, żeby osiągnąć ultrarealistyczny efekt przy ultraniskim budżecie. Kiedy o tym myślę, mam ochotę krzyczeć. Krzyczeć, krzyczeć i rozdzierać szaty. A może nawet kląć. To, o czym teraz opowiem, wydaje się równie niewiarygodne jak sama historia Jednostki 731. Ale… posłuchajcie! W filmie “Men Behind the Sun” jest scena, w której demoniczni laboranci usypiają i kroją kilkuletniego chłopca. Moi Drodzy, to nie jest manekin. Serwis Filmweb.pl podaje, że w feralnej scenie wykorzystano prawdziwe ludzkie zwłoki, uzyskawszy wcześniej zgodę odpowiednich władz i rodziców zmarłego dziecka[4]. Rozumiecie?! Wykorzystano trupa jako rekwizyt filmowy! O tempora, o mores! Lecz to nie jedyny taki wybryk… Drugą sceną, w której użyto autentycznego ludzkiego ciała, jest ta, która przedstawia obdzieranie rąk ze skóry. Według Filmwebu, w rzeczonym fragmencie aktorka trzyma prawdziwe człowiecze ręce. Prawdziwe… człowiecze… ręce! Ręce trupa! Jasna Anielko! Uważam, że twórcom “Hei tai yang 731” należy się Oscar w kategorii “najbardziej nieetyczna ekipa filmowa”.
Prawie jak Neron
Jeśli to, o czym napisałam w poprzednim akapicie, nie jest dla Was dowodem na niemoralność reżysera i jego współpracowników, to mam w zanadrzu jeszcze jeden argument. Otóż wszystko wskazuje na to, że na planie “Men Behind the Sun” męczono zwierzęta. Internetowe źródła podają, że scena, w której płoną szczury, dzieje się naprawdę. To znaczy: ekipa filmowa podpaliła gryzonie i nagrała ich cierpienie. Ktoś w Internecie zasugerował, że jeśli twórcy “Hei tai yang 731” faktycznie podpalili żywe stworzenia, to wcale nie są lepsi od pracowników Naczelnego Biura, których rzekomo chcieli potępić. Trudno się z tym nie zgodzić. Cały incydent przypomina mi fragment “Quo vadis?” Henryka Sienkiewicza, w którym Neron każe spalić Rzym, żeby móc ułożyć rzewną pieśń o płonącym mieście. Wracając do szczurów… Ogromne emocje wzbudza scena z “Men Behind the Sun”, w której wygłodniałe gryzonie rzucają się na kota. W tym przypadku pojawia się jednak iskierka nadziei. Anglojęzyczna Wikipedia informuje, że kot był posmarowany miodem, a szczury nie zrobiły mu żadnej krzywdy. OK, ale co z płonącymi gryzoniami?! Na to pytanie Wikipedia nie udziela odpowiedzi[5].
Nie lada wyzwanie
Jednostka 731 to jeden z najpaskudniejszych wycinków historii, o jakich słyszałam. Rozwiązania realizacyjne, na które zdecydował się T.F. Mous, również oceniam jako porażające. Używanie ludzkich zwłok można jeszcze postawić w jednym szeregu z działalnością Gunthera von Hagensa, znanego szerzej jako Doktor Śmierć. Ale palenie żywcem zwierząt? To już wykracza poza granice sztuki, dobrego smaku i człowieczeństwa. A może to tylko plotka? Może to tylko efekt specjalny? Nie, na pewno nie. Przecież reżysera nie było stać na efekty specjalne. Jak już wspomniałam, budżet filmu wynosił jedynie dwieście tysięcy dolarów. To właśnie nędza sprawiła, że Tun Fei Mou musiał sięgnąć po prawdziwe trupy, a do udziału w filmie zaangażował amatorów (którzy nie otrzymali wielomilionowych honorariów, tylko głodowe pensje jak za pracę w fabryce. Chińskiej fabryce). Produkcję “Hei tai yang 731” ogląda się bardzo ciężko. Dyletanctwo i nieudolność to jedno. Drugim problemem jest skrajna brutalność i sposób jej przedstawienia. Nie jestem żadnym delikatesem, ale seans “Men Behind the Sun” był dla mnie nie lada wyzwaniem. Przygotowywałam się do niego przez kilka tygodni.
“Mirzo, a ja spojrzałem!”
Absolutnie nie polecam tego filmu. Chyba, że jako ciekawostkę historyczną. Chociaż… po co marnować czas na takie badziewie?[6] Nie lepiej przeczytać dobry artykuł? Teraz słówko dla tych, którzy - mimo wszystko - zdecydują się obejrzeć omawianą produkcję. Gdy już będziecie ją oglądać, nie narzekajcie, że czujecie się kiepsko. Przecież uprzedziłam Was o treści i formie filmu (napisałam też o szesnastu osobach, które zmarły na zawał serca). Jak to się mówi: “Widziały gały, co brały”. Życzę Wam odwagi i wytrwałości, bo wiem, że będziecie ich potrzebować. I to w dużych ilościach. Przypuszczam, że po seansie “Hei tai yang 731” (i po pełnym uświadomieniu sobie autentyczności całej historii) wielu z Was będzie skłonnych utożsamić się ze słowami Adama Mickiewicza: “Mirzo, a ja spojrzałem! Przez świata szczeliny. Tam widziałem - com widział, opowiem - po śmierci, bo w żyjących języku nie ma na to głosu”. Jeśli chodzi o mnie, mogłabym sporządzić listę najgorszych filmów, jakie obejrzałam, i umieścić “Men Behind the Sun” na pierwszym miejscu. Drugie miejsce zająłby prowokacyjny dramat “Charlotte for Ever” Serge’a Gainsbourga z 1986 roku (za pedofilię i kazirodztwo).
Natalia Julia Nowak,
19-29 października 2014 r.
PRZYPISY
[1] Małe wyjaśnienie. Anglojęzyczny, międzynarodowy tytuł filmu nie jest ujednolicony. Na plakatach promocyjnych i okładkach DVD pojawiają się dwie formy gramatyczne: liczba pojedyncza (“Man Behind the Sun”) i liczba mnoga (“Men Behind the Sun”). Ja wybrałam tę drugą, chociaż w samym filmie, pod chińskim tytułem, jest napisane “Man Behind the Sun”.
[2] Obecnie mam 23 lata i 8 miesięcy. Decyzję o tym, żeby powrócić do “Men Behind the Sun”, podjęłam pod wpływem seansu japońskiego (sic!) serialu animowanego “Elfen Lied”. Problem potwornych eksperymentów przeprowadzanych na ludziach (a właściwie - mutantach Homo sapiens) jest tam jednym z głównych wątków. Wiąże się on z zagadnieniami eugeniki i eutanazji niemowląt. Zastanawiam się, czy “Elfen Lied” nie jest czkawką po niechlubnej przeszłości narodu japońskiego. W ogóle odnoszę wrażenie, że motyw podejrzanych (czasem brutalnych, a czasem tylko cudacznych) doświadczeń prowadzonych na ludziach i/lub istotach podobnych do ludzi jest powszechny w japońskiej popkulturze. Odgrywa on ważną rolę m.in. w kultowej mandze i animacji “Akira”. Nawet w jednym z sezonów “Sailor Moon. Czarodziejki z Księżyca” pojawia się szalony naukowiec, dr Souichi Tomoe, który eksperymentuje na swojej córce Hotaru. Wracając do “Elfen Lied”… W anime występuje postać (Nana), którą inna postać (Mayu) nazywa grzecznościowo “Nana-san”. Interesujące, że “Nana-san” brzmi jak “Nana-san-ichi butai” (japońskie określenie Jednostki 731). Jeszcze jedna ciekawostka: niektórzy współcześni Japończycy lubią eksperymentować na samych sobie. Są tacy, którzy wstrzykują sobie w czoło sól fizjologiczną, żeby mieć ogromnego bąbla z dziurką pośrodku. Sprawdźcie to w Google.
[3] To właśnie ten fragment tak bardzo mnie zaszokował, kiedy miałam około osiemnastu lat. Wyobraźcie sobie coś takiego… Dwie proste, średniej grubości gałęzie. Z każdej z nich zwisa jeden, żałosny, uschnięty liść. Zarówno gałęzie, jak i liście, mają kolor biały. A teraz przyjmijcie do wiadomości, że te gałęzie to ludzkie przedramiona, a liście to ludzkie dłonie (ogołocone do kości, pozbawione skóry i mięśni). Brrrr! Wstrząsające!
[4] O tym, że były to prawdziwe zwłoki, donosi rubryka “Ciekawostki”. Informację, zgodnie z którą T.F. Mous otrzymał pozwolenie na wykorzystanie trupa, zaczerpnęłam z jednej z recenzji opublikowanych na Filmwebie (autor zacytował słowa reżysera).
[5] Z innej beczki: zauważyłam, że w dyskusjach i materiałach dotyczących “Hei tai yang 731” rzadko wspomina się o… gołębiu. No właśnie, co z gołębiem? Przecież w filmie jest scena, w której gołąb długo się rzuca, a potem zdycha. Czy to się wydarzyło naprawdę? Czy poświęcono ptaka w imię “sztuki filmowej”? Nie wiem, ale po kimś takim, jak Tun Fei Mou, można się spodziewać wszystkiego.
[6] Tych, którzy mają dużo wolnego czasu, informuję, że “Hei tai yang 731” posiada kilka kontynuacji: “Hei tai yang 731 xu ji zhi sha ren gong chang” (1992), “Hei tai yang 731 si wang lie che” (1994) i “Hei tai yang Nan Jing da tu sha” (1995). Nie oglądałam żadnej z nich, więc nie mogę się do nich ustosunkować. Wiem tylko tyle, że dwie pierwsze zostały nakręcone przez innego reżysera. Działalność Naczelnego Biura Zapobiegania Epidemiom i Departamentu Oczyszczania Wody jest również tematem rosyjskiej produkcji “Philosophy of a Knife” (“Filozofia noża”) w reżyserii Andreya Iskanova. Popatrzcie: filmy o Jednostce 731 kręcą przedstawiciele narodu ofiar (Chińczycy) i przedstawiciele narodu sędziów (Rosjanie). A co z Amerykanami? Udają, że problem nie istniał? Podobno motyw Naczelnego Biura pojawia się w jednym z odcinków amerykańskiego serialu “Z Archiwum X”. Szkoda, że włożono go między bajki o duchach i UFO.