Temat: Czy umiemy SŁUŻYĆ innym ludziom?
Wojciech stawia kapitalne pytania...
wojciech r.: piszac wczesniej o negatywnych doswiadczeniach w "sluzeniu " innym mialem na mysli nie tyle swoj zawod ( to ze sie zawiodlem) bo na za duzo liczylem ile to, ze negatywny charakter reakcji przekroczyl nasze oczekiwania w druga strone.
Są rzeczy, których nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Życie to nie gra z gotową instrukcją obsługi, w której istnieją opisy wszystkich rozgrywanych ról i akcji. Takie doświadczenia dają nam nową wiedzę. Poznajemy też lepiej człowieka i widzimy, że jego problemy są inne niż to, co nam się wydawało. Nieraz on sam ich nie widzi, a nieraz widzi, tylko nie potrafi czegoś zmienić, a nieraz - co nie takie rzadkie - nie postrzega tego jako problem, tylko jako dobrą cechę (dobrą wg kodeksu Kalego), która pozwala mu się przebić, przepchać łokciami itp. Ten trzeci przypadek jest chyba najtrudniejszy. Jasne, że natrafienie na taką sytuację jest przykre, bo czy wszyscy nie wolelibyśmy żyć w miłej wspólnocie braterskiej itd.? Negowanie tego wydaje mi się nonsensem...
wojciech r.: Uczymy sie... przewaznie hamowania dobrych odruchow. Po kilku negatywnych reakcjach otoczenia zaczynamy myslec : nie warto albo przynajmniej intuicja podpowiada nam, ze powinnismy zaczac tak myslec.
Owszem. A nieraz dzieje się to poza naszą świadomością. "Wgrywa się" jako trauma do naszej podświadomości, używamy tego jako naszej wiedzy o świecie, intuicyjnie przenosimy pewne schematy na nowe wydarzenia... Dlatego dla mnie bezcenni są ludzie, którzy pomagają mi zmienić to, co we mnie złe, przełamać to, co słabe. Ciągnie nas do tych osób, bo czujemy, że wśród nich odzyskujemy zdrowie i siły. Ale źle, jeśli się zamykamy potem we własnym gronie, a nie wychodzimy do ludzi, aby dla nich też być pomocą. Tu zaznaczam - pomocą mądrą...
wojciech r.:Jest mnostwo ludzi uwazajacych , ze to im sie cos nalezy i pomoc odbieraja jako realizacje swych naturalnych potrzeb. Za to zupelnie nie zastanawiaja sie jak oni mogliby pomoc albo po prostu zachowac przyzwoitosc w kontaktach.
Zgadzam się. Dlatego ich problemem jest przede wszystkim niezdolność do wdzięczności i głupota - oderwanie od rzeczywistości, od ich faktycznej sytuacji w świecie. To dobry przykład na to, że pomagać, czy chcieć czyjegoś dobra to nie znaczy spełniać jego zachcianki, czy pragnienia. Jak to mówią - prawda bez miłości byłaby okrucieństwem, ale miłość bez prawdy wiedzie na manowce.
wojciech r.:W sumie dla kazdego z nas najwazniejsza jest nasza wlasna osoba. Bronimy samych siebie, naturalny odruch. Kto sparzyl sie na goracym to i na zimne dmucha. I fakt, ze czasem mowimy " ja i tak sie niczego nie spodziewam" jest nie do konca potwierdzeniem rzeczywistosci. Bo spodziewamy sie mimo wszystko ... ze ktos odpowie choc dziekuje, ze ktos to zauwazy.. Zawsze oceniamy kogos na podstawie jego reakcji na nasze zachowanie . I wyrabiamy sobie zdanie, opinie.. I przewaznie traktujemy go inaczej niz innych.. tych, co spelniaja nasze oczekiwania...
Kiedy się nad tym głębiej zastanawiam, to widzę, że tak rzeczywiście jest. To jest nasz odruch. "Wgranie traumy." Ale nie musimy na tym poprzestać. Jeśli chcemy, możemy to zmieniać stopniowo. Zależnie od "mocy" wydarzenia i emocji, zależnie od naszej siły itp., a przede wszystkim - od tego, czy chcemy to zmienić.
Myślę, że to jest proces uczenia się miłości do człowieka, która polega na dobrowolnym dawaniu siebie. Nasza miłość jest wypadkową naszej woli i możliwości, i paru innych czynników. Myślę też, że nie można naprawdę kochać innych, jeśli nie kocha się siebie. Jeśli ktoś mi mówi: moje życie jest mało ważne w porównaniu z Twoim - to nie jest żadna miłość (raczej romantyczne skrzywienie miłości). Jeśli ktoś mówi: kocham siebie i moje życie jest dla mnie wartością, ale kocham też ciebie i chcę ci dać siebie, albo oddać swoje życie za twoje dobro - to jest miłość. Oddać życie, albo oddawać inne rzeczy, np. powstrzymać chęć wyładowania złych emocji na kimś (nawet jeśli zasłużył), zrezygnować z fajnego filmu, by zrobić konieczne zakupy itp.
Konkludując - służba w pracy to dla mnie pochodna profesjonalizmu. Ale to, jak rozumiem profesjonalizm, jest pochodną pewnej całościowej wizji człowieka. Dlatego wiąże się dla mnie ze służbą człowiekowi w całości (a nie jako anonimowemu, seryjnemu robotowi-klientowi), więc także z miłością (i siebie, i kogoś). Podkreślam - miłością jako moją decyzją.
Nieraz mamy taki stereotyp: człowiek dobroduszny, poczciwy, ale jakoś słaby... Prawda jest taka, że człowiek słaby nie będzie miał siły, aby kochać naprawdę, kochać mądrze. Zawsze się gdzieś załamie, a inni powiedzą: no tak, miłość to tylko mrzonka. Wydaje mi się, że żeby kochać, żeby podjąć taką decyzję o przewartościowywaniu swoich odruchowych reakcji itd., trzeba przede wszystkim znaleźć dobry powód, mocny fundament naszej decyzji. Czy i dlaczego chcę kochać?
Dla mnie interesujący był film "Karol - człowiek, który został papieżem" i scena, w której przyjaciółka Karola woła zrozpaczona, że życie nie ma sensu i ona nie chce już żyć (wojna). A Karol jej mówi, że to nie prawda, że ona chce żyć i kochać, tylko to, co ją otocza, sprawia, że traci wiarę w to, że takie życie jest możliwe. Czy tak nie jest? Czy wiele razy nie rezygnujemy z marzeń dlatego, że czujemy się czymś przytłoczeni? Kolejny film o nadziei (podobnie jak książka) "Władca pierścieni" pokazuje różnych ludzi, którzy w obliczu tego samego zła przyjmują różne postawy. Od rozpaczy i autodestrukcji (Denethor), przez wątpliwości, walkę po omacku, do odnalezienia sensu (Theoden). Każdy ma swoje Westerplatte. Pytanie tylko - co nim jest?