Temat: zmiana tradycyjnej definicji rodziny...
Nawiasem mówiąc, to, co dzisiaj nazywa się „wartościami rodzinnymi”, także, a nawet w szczególności, w popularnej apologetyce katolickiej, nie ma nic wspólnego z rodziną naprawdę tradycyjną, lecz jest polukrowaną moralizmem i sentymentalizmem religijnym kalką już aż nadto czułostkowego modelu miłości rodzinnej wynalezionego w sentymentalnym wieku „łez i wzdychań” (czyli XVIII) i nierozłącznie związanego z dokonanym w tym samym czasie przewrocie w spojrzeniu na dziecko (jako „istotę niewinną”) i dzieciństwo (jako wiek szczególnie cenny, bo beztroski, która to beztroska winna być jak najbardziej przedłużana). Choć teza Elisabeth Banditer o wynalezieniu miłości macierzyńskiej w wieku oświecenia jest – jak każde tego rodzaju błyskotliwe stwierdzenie – przesadzona, to jednak tkwi w niej sporo prawdy. Przede wszystkim, tradycyjna rodzina nie była skoncentrowana na uczuciowym celebrowaniu dzieciństwa, lecz przeciwnie – traktowała je jako stan niedojrzałości, który winien być jak najszybciej przezwyciężony mądrze opracowaną paideią, wprowadzającą w stan dojrzałości. W tradycyjnej rodzinie z wyższych sfer bezpośredni kontakt rodziców z dziećmi był raczej rzadki i w dużej mierze ceremonialny: dziećmi zajmowały się najpierw mamki, potem niańki, wreszcie wychowawcy i nauczyciele; małe dzieci przyprowadzano rodzicom, aby mogli się nimi przez chwilę, i raczej „na pokaz”, nacieszyć. Troskliwy ojciec wysyłając syna, na długie lata, do szkół i w wojaże dla poznania świata i nabrania ogłady, udzielał mu solennych rad i pouczeń, a potem konsultował się już tylko z dobranym preceptorem w sprawie postępów podopiecznego w edukacji, ewentualnie w sprawie znalezienia środków zaradczych, gdy młodzieniec schodził na złą drogę. Chcecie poznać czym była tradycyjna rodzina, przeczytajcie raz jeszcze uważnie scenę w Hamlecie, w której Poloniusz udziela ostatnich wskazówek Laertesowi udającemu się do Francji, a potem tenże Laertes poucza swoją siostrę Ofelię. Dzieci umieszczone w kolegiach z internatami, do domu przyjeżdżały na ferie świąteczne i wakacje. W gruncie rzeczy synowie poznawali swoich ojców bliżej (jeśli ci dożyli) dopiero jako ludzie dorośli. Córki, odbierające wychowanie i naukę domową, miały bliższy kontakt z matkami, ale za to starano się jak najwcześniej wydać je za mąż. W warstwach pracujących dzieci były z kolei tak szybko, jak to tylko możliwe, wdrażane do pracy i obowiązków koniecznych dla egzystencjalnego przetrwania. Było to życie twarde, surowe, często prymitywne i nieomal „zwierzęce”; przypomnijmy choćby, że jeśli życie wielodzietnej rodziny toczyło się w jednej i ciasnej izbie, to starsze dzieci były nieuchronnie świadkami prokreacji swojego młodszego rodzeństwa. I, co szczególnie ważne, rodzina „nuklearna” nie była wcale bytem wyizolowanym, tak jak dzisiaj w dobie liberalnego rozkładu społeczeństwa (historycznie rzecz biorąc, taką rodziną stała się jako pierwsza dopiero rodzina burżuazyjna w dobie industrializacji, w stosunku do której na przykład rodzina proletariacka zachowywała o wiele więcej pierwiastków tradycyjnych), lecz zintegrowaną ściśle częścią wspólnoty: to jej rytuały, święta, obyczaje, wzorce kulturowe, spełniały rolę socjalizacyjną w daleko większym stopniu niż dom rodzinny (jeśli będziemy o tym pamiętać, to aż tak bardzo nie będą nas szokować pomysły Platona odnośnie do uczynienia „jedną rodziną” klasy strażników w najlepszej polis). Tak było we wszystkich tradycyjnych społeczeństwach, z których chrześcijańskie – przypomnijmy – było chronologicznie ostatnie, a nie pierwsze.
Źródło: Bibuła.pl
Z autorem w innych kwestiach się nie zgadzam totalnie, ale tu faktycznie mogło tak wyglądać.
Marcin Południkiewicz edytował(a) ten post dnia 09.12.12 o godzinie 02:25