Temat: wolność słowa, która zabija
Dobrze, ale postępujmy ostrożnie.
To, co teraz napiszę (wolę się usprawiedliwić, bo nie wiem, kto to będzie czytał i osądzał) nie jest wynikiem mojej chęci do obrażania kogokolwiek, tylko jest bezemocjonalnym podejściem do tematu.
Zaprzeczanie zbrodni.
Zbrodnia miała wielu świadków, nie tylko kilku SSmanów i nazistowskich oficjeli, których znamy z gazet i podręczników. Dysponuję dość bogatą biblioteką literatury obozowej, pełnej relacji polskich więźniów różnych obozów (to gdyby ktoś zarzucał, że o obozach wspomina się głównie w kontekście Żydów), a miałem swego czasu kontakt z niewielkim wycinkiem ogromnych zbiorów APMO (Archiwum Państwowego Muz. w Oświęcimiu), kontakt z byłymi więźniami i naukowcami (akurat kilku było bardzo wierzących i katolickich, na pewno nie można im zarzucić, że byli "antypolscy" i "sprzedani żydowskiemu lobby").
Nie chodzi o negowanie czegoś, co miało tak wielu świadków, tak wiele opisów, relacji z tak różnych ust.
Chodzi jednak o ustalenie prawdy. Spotykam się z podejściem, że jeśli w rzeczywistości zginęło mniej Żydów, niż się podaje, to jest to "mniejsza zbrodnia" i to uwłacza pamięci ofiar. Przecież to absolutna nieprawda, a dokładną liczbę starali się ustalić nie tylko rewizjoniści, ale sami naukowcy związani z PMO (i nie tylko przecież z nim). Nie trzeba bać się podania ewentualnie mniejszej liczby zamordowanych, bo to wcale nie umniejsza tragedii, a sztuczne jej zawyżanie wcale nie podnosi tragizmu sytuacji (przy operowaniu milionami ofiar traci się z widoku dramat jednostek).
Oczywiście, że można to obrócić w twierdzenie o negatywnym wydźwięku: "zginęło mniej Żydów, więc niech tak nie pyszczą!". Co to znaczy "mniej" - czy było ich 5 milionów, czy 900 tysięcy, to nadal jest ogromna liczba. Prawda zaś to nie coś, co służy określonym celom - "lobby żydowskiego" czy antysemitom, prawda jest PONAD TO.
Podobnie z zaprzeczaniem zbrodni "gazowania". Wiadomo, że byli tego liczni świadkowie i jest to opisane w licznych wspomnieniach (polecam m.in. książkę "Człowiek i zbrodnia" Jana Musioła). Ale gdy jakiś naukowiec stwierdza, że jego zdaniem nie było to możliwe, bo a-b-c (np. brak nalotu charakterystycznego dla cyjanowodoru w murach komory) i przeprowadza w związku z tym badania i wysuwa wątpliwości, to czy należy go zmieść z powierzchni ziemi, czy lepiej zainteresować się tematem CHOĆBY DLATEGO, by umieć go obronić?
Jeśli mnie przełożony zaneguje świetne rozwiązanie, które sprawdziło mi się wielokrotnie w działaniu, to mam go podać do sądu pracy o mobbing, czy powinienem zastanowić się, dlaczego moja argumentacja do niego nie trafia i wymyślić lepsze argumenty?
Zauważmy, co ten negacjonizm spowodował - otóż powstało wiele publikacji, w których chemicy (wszyscy kupieni przez "żydowskie lobby"?) wykazywali słabe punkty tego rozumowania, w tym m.in. nietrwałość błękitu pruskiego w warunkach wysokiej wilgotności powietrza (wilgotny klimat Zasola, oddechy zwiedzających), erozję ścian na grubości znacznie większej, niż mógł wniknąć cyjanowodór.
Ratajczak czy Irving mogli zastosować złą metodę badawczą i wyszło im, że coś nie pasuje. Opublikowali te informacje. Czy mieli prawo przypuszczać, że ktoś tu manipuluje informacją? Mieli. Irving to nie jest byle historyk z podwórka, tylko badacz.
Jest to ważna kwestia, by umieć bronić stanowiska, ponieważ, jak już wspomniałem, wszyscy bezpośredni świadkowie w ciągu maks. dwóch dekad już nie będą żyć i nie będzie komu zaprotestować. A gdy nie ma człowieka, któremu trzeba spojrzeć w oczy, można mówić, co się chce - zmarli nie protestują. Jak wtedy dowodzić prawdy, skoro dzisiaj reaguje się alergicznie na próby rewizjonizmu, zamiast ćwiczyć się w ich MERYTORYCZNYM zwalczaniu, zamiast straszenia więzieniem?