Temat: przyczyna katastrofy smoleńskiej znana od wielu dni...
Herezja smoleńska. Narodziny nowej religii
Cezary Michalski
04 maja 2011 11:37, ostatnia aktualizacja 14:29
Śmierć prezydenta, który zginął umęczon pod Putinem i Tuskiem, oraz dogmat o nieomylności Jarosława Kaczyńskiego to kanon religii, która wygrywa z kultem papieża i zagraża Kościołowi w Polsce.
Wielu publicystów krytykowało ostatnio kult polskiego papieża, którego apogeum stał się dzień beatyfikacji. Pisano, że służy on Kościołowi do umocnienia ziemskiej władzy, że jest tabloidowy, nie służy pogłębieniu wiary Polaków, ale zaledwie jej umasowieniu.
W ostatnich tygodniach okazało się jednak, że w Polsce rozwija się zupełnie nowa forma religijności masowej, w porównaniu z którą kult polskiego papieża pełni zarówno funkcję bardziej cywilizującą, jak też jest bez porównania bardziej racjonalny, ortodoksyjny, w ogóle katolicki. Tą konkurencyjną formą religijności stała się religia smoleńska.
Można już śmiało powiedzieć, że Jarosław Kaczyński ukradł polskim biskupom beatyfikacyjny show. Nie chodzi nawet o to, że polskich pielgrzymów było mniej, niż jeszcze parę miesięcy temu spodziewali się zarówno polscy biskupi, jak i polscy antyklerykałowie.
Nie chodzi też o to, że polskich pielgrzymów było 1 maja w Rzymie mniej nie tylko niż Włochów, ale także niż Hiszpanów, a nawet prawdopodobnie – o zgrozo! – Francuzów. Nie ilość w końcu się liczy, lecz jakość. Problem leży jednak gdzie indziej. Po co jechać do Rzymu, jeśli na miejscu, na Krakowskim Przedmieściu, pod Wawelem lub jeszcze prościej, w domu przed telewizorem, ma się religię smoleńską, relikwie, błogosławionego Lecha Kaczyńskiego i konflikt realny, rozgrzewający krew w żyłach bardziej niż banalny, letni, bo politycznie niepodzielny kult Karola Wojtyły, który proponują Polakom biskupi.
Tupolew przy pańskim grobie
Zresztą zwycięstwo religii smoleńskiej nad kultem papieża dotyczy nie tylko części wiernych, ale także niektórych księży, a nawet – pojedynczych, lecz jednak – biskupów. W grobach pańskich przed Wielkanocą znalazł się tu i ówdzie tupolew, gdzie indziej nawiązanie do „zbezczeszczonego krzyża” z Krakowskiego Przedmieścia, ale w tych samych kościołach, w tych samych grobach pańskich zabrakło często miejsca dla jakiegokolwiek odniesienia do beatyfikowanego właśnie papieża.
Po raz pierwszy od bardzo dawna pojawia się w Polsce ryzyko wielkiej ludowej herezji, zarządzanej przez człowieka, który religię traktuje instrumentalnie. Ale właśnie dlatego jest jeszcze niebezpieczniejszy dla polskiego katolicyzmu, niż byli Towiański i Mickiewicz (z ich narodową herezją, bardzo elitarną, przeciwko której Watykan stworzył jednak zgromadzenie Księży Zmartwychwstańców mające ratować dusze polskich emigrantów) czy „Mateczka” Kozłowska (założycielka sekty mariawitów, która tak bardzo pomieszała uniwersalne chrześcijaństwo z kultem narodowej ofiary, że stała się pierwszą w historii kobietą imiennie ekskomunikowaną przez Kościół).
rosław Kaczyński w oczach już nie tysięcy, ale milionów Polaków ma charyzmę bez porównania silniejszą, niż mieli Towiański czy Kozłowska. A jednocześnie pozostaje zimnym politycznym strategiem, posługującym się wiarą w sposób czysto instrumentalny. Jednego dnia wyrzuca Marka Jurka z partii za zbytni klerykalizm, drugiego dnia przedstawia się jako polityk bardziej katolicki niż Jurek. Ten fenomen już zaczął przerażać polskich biskupów, nawet jeśli ciągle jeszcze nie wiedzą, co z tym fantem zrobić.
Wszystko zaczęło się od słynnej papieskiej żałoby w kwietniu 2005 roku. Miliony ludzi mocno poruszonych, faktyczna jedność, bo nikt jeszcze w tym tłumie zapalającym znicze, modlącym się wspólnie, nie wiedział, jak bardzo można będzie się podzielić. Do tego pokolenie JP2, trochę z przymrużeniem oka tolerowane przez biskupów, a jeszcze bardziej przez media, również te najbardziej świeckie.
Potem jednak dwie partie papieża, chętnie powołujące się na jego autorytet, obie katolickie, postsolidarnościowe, prawicowe, obyczajowo konserwatywne wygrały wybory i... zaczęła się jatka. Zaczęło się mordobicie, jakiego nie widzieliśmy po 1989 roku, nawet w czasie pierwszej wojny na górze.
Nienawidzili się nie tylko Kaczyńscy i Tusk, ale całe plemiona PiS i PO, jeszcze parę miesięcy wcześniej palące wspólnie znicze papieżowi, a teraz wyjące na siebie po internetowych forach. Nawet czołowi przedstawiciele pokolenia JP2 znaleźli się po przeciwnych stronach barykady politycznej: Pospieszalski naprzeciwko Radziszewskiej, Gowin naprzeciwko Brudzińskiego...
Narodziny smoleńskiej religii
Smoleńsk dopełnił reszty. Narodziła się religia smoleńska. Mit Lecha Kaczyńskiego jako największego przywódcy w całej polskiej historii, który zginął umęczon pod Putinem i Tuskiem, jego zmartwychwstanie, kiedy brat przejmie władzę w Polsce, aby zrealizować testament. Towarzyszy temu dogmat o nieomylności Jarosława Kaczyńskiego – obojętnie, czy rzuca akurat gromy na postkomunistów, czy zachwyca się Gierkiem, a Oleksego nazywa ciekawym przywódcą lewicowym średniego pokolenia. Na naszych oczach powstała struktura sekty, której lider może robić, co chce, mówić, co mu się podoba, a wyznawcy znajdą uzasadnienie dla każdej jego wolty.
Do tego dochodzi gigantyczna energia społeczna. Skrzywdzeni i poniżeni polskiej transformacji, wszyscy, którzy kiedykolwiek usłyszeli pod swoim adresem słowa „ciemnogród”, „mohery”, „babcie bez dowodu”. I jeszcze realny lęk wielu polskich katolików i ludzi Kościoła przed sekularyzacją idącą z Unii Europejskiej, poprzez konsumpcjonizm, który może wydrążyć nas jak Irlandię. Wystarczająco dużo poczucia niesprawiedliwości i społecznych lęków, żeby starczyło na całkiem żwawą religię lub przynajmniej sektę. W tej nowej atmosferze nawet o. Rydzyk z księdza, nawet jeśli specyficznego, drażniącego wielu, stał się dzisiaj bez reszty apostołem smoleńskiego kultu. Podporządkowały się tej misji Radio Maryja, Telewizja Trwam, „Nasz Dziennik”.
Biskupi już nieraz zostali przez Kaczyńskiego jako papieża religii smoleńskiej upokorzeni. Po raz pierwszy w zeszłym roku na Krakowskim Przedmieściu, kiedy wówczas jeszcze arcybiskup Kazimierz Nycz i księża z kościoła świętej Anny zostali odepchnięci, obrzuceni wyzwiskami przez lud broniący krzyża, który nie biskupa i księży słuchał, ale Jarosława Kaczyńskiego. A ten kazał im przecież przy krzyżu stać, kazał krzyża bronić. Biskupi już wówczas musieli zrozumieć, z kim i z czym mają do czynienia.
Jednak pozostali rozdarci między strachem przed smoleńską herezją a pragnieniem jej wykorzystania. Jako jednego z najżywszych nurtów dzisiejszej polskiej religijności, nawet jeśli mocno zanieczyszczonego najzupełniej świeckimi emocjami i interesami: polityką, ideologią, osobistymi ambicjami przywódcy.
To wahanie Kościoła pozwala Kaczyńskiemu zupełnie swobodnie werbować polskich katolików, a nawet księży i pojedynczych biskupów do swojej sekty. Episkopat nie zdecydował się jeszcze na jednoznaczne potępienie religii smoleńskiej, bo jednak za dużo w sekcie Kaczyńskiego autentycznej religijnej i politycznej energii. Za dużo także gestów sympatii w stosunku do Kościoła („My nie jesteśmy sekularni, liberalni, nihilistyczni, cyniczni... jak ta Platforma”). Platforma też nie jest, ale część księży, a nawet biskupów uwierzyła, że smoleńska sekta jest lepszym niż liberalna Platforma sojusznikiem Kościoła w walce z bezbożnictwem.
Sekta
W tej szarej strefie Kaczyński buduje sektę. Tak mówią dzisiaj o PiS politycy PO – Rafał Grupiński, Sławomir Nowak, Stefan Niesiołowski – co natychmiast czyni ich krytykę bezradną. Bo nie ma lepszego paliwa dla sekciarskiej wiary niż obraźliwe żarciki rzucane przez niewiernych i potępionych. O wiele ciekawszą interpretację tego zjawiska dał profesor Zbigniew Mikołejko, który w wywiadzie dla „Polski” po prostu przyłożył do religii smoleńskiej obiektywne, naukowe kryteria współczesnego religioznawstwa: „Używa się tu całego archiwum tradycji religijnej, aby realizować pewne cele polityczne. Służy temu symbolika, sposób narracji, proroczy styl Jarosława Kaczyńskiego, powtarzalność rytuałów przed pałacem prezydenckim, idea rzekomego męczeństwa ofiar katastrofy. Żeby partia polityczna działała na zasadach religijnych, potrzebna jest bowiem ofiara założycielska...”.
Wielu polityków, intelektualistów, dziennikarzy zupełnie błędnie uważa, że tzw. teorie spiskowe smoleńskiego zamachu osłabiają religię smoleńską, odbierają jej wszelką powagę. Zupełnie się mylą. Hel, bomba próżniowa, dobijanie ofiar strzałem w tył głowy, wyklepywanie przez Rosjan fragmentów wraku...
Wciąż nowe pomysły, pochodzące często od samego Kaczyńskiego poprzez jego prawnika Rafała Rogalskiego, „Gazetę Polską” i „Nasz Dziennik”, odgrywają w rozwoju nowego kultu rolę zupełnie kluczową.
Wielu te hipotezy śmieszą, ale ci „ludzie małego serca” nie są celem werbunku i społecznym potencjałem sekty. Dla wyznawców są natomiast potwierdzeniem podstawowego dla przetrwania i rozwoju religii smoleńskiej przekonania, że „męczeństwo nie jest wykluczone”. Mikołejko ma rację, Kaczyński buduje religię smoleńską absolutnie świadomie. Sam jest całkowicie świecki, ale wokół siebie rozpala autentyczną religijną żarliwość.
Wdowy smoleńskie i osierocone córki – te związane z PiS – są najbliżej męczeństwa, to spośród nich wywodzą się święte Weroniki, Marty i Marie Magdaleny nowego kultu. Macierewicz prowadzi śledztwo i dostarcza relikwii. Rogalski występuje w funkcji apostoła, także Brudziński dostarcza najbardziej emocjonalnych, wręcz Janowych świadectw: ruska trumna, zwłoki prezydenta bezczeszczone w deszczu, błocie i na folii. Brudziński odgrywa w kulcie ważną rolę, ponieważ ma naturalny talent do budowania sekciarskiej, heretyckiej parafrazy drogi krzyżowej.
Ostrożny Kościół
Biskupi widzą to samo co Mikołejko, nawet jeśli dalecy są od jego całkowicie świeckiej perspektywy. Nie tylko kardynał Nycz, który mówił o krzyżu jako „znaku miłości, a nie zwycięstwa”, nie tylko kardynał Dziwisz, który po raz kolejny ośmielił się przypomnieć wyznawcom kultu, że „o męczeństwie można mówić wyłącznie w odniesieniu do ludzi, którzy oddali swoje życie za wiarę”, nie tylko arcybiskup Kowalczyk, emerytowany arcybiskup Gocłowski czy biskup Pieronek.
Widzi to już dzisiaj większość episkopatu, nawet jeśli pozostają w nim biskupi sami szczerze uwiedzeni przez religię smoleńską, widzący w niej nadal szansę na przebudzenie duchowe polskiego katolicyzmu. Nawet jednak ci przedstawiciele episkopatu, którzy rozumieją już sekciarski i heretycki charakter posmoleńskiego wyznania, są ostrożni z szarpaniem cugli.
Nie pacyfikują nawet tych księży, którzy wymknęli się katolicyzmowi i przeszli na stronę sekty, urządzając w kościołach celebrację męczeństwa Lecha Kaczyńskiego, nie tylko przy okazji Wielkanocy i grobów pańskich, ale praktycznie przez cały ubiegły rok
Biskupi zamiast walki z religią smoleńską wybrali negocjacje, bo wiedzą, że zbyt brutalne uderzenie w liderów sekty: Kaczyńskiego, Macierewicza, Brudzińskiego, będzie uderzeniem w miliony ludzi, którzy poprzez Smoleńsk przeżywają nie tylko swoje społeczne i polityczne emocje, ale także swoją wiarę. Ale najważniejsza przyczyna ostrożności Kościoła wobec religii smoleńskiej jest inna.
Polska jest dzisiaj ostatnią w Europie wierną córą Kościoła, krajem, gdzie katolicyzm pozostaje powszechny, oddziaływa bardzo silnie na sferę publiczną, państwo, stanowienie prawa. Kiedyś najwierniejszą córą Kościoła w Europie nazywano Francję, ale to już przeszłość. Dzisiaj Polska dostarcza ponad połowę europejskich misjonarzy, ponad połowę europejskich powołań.
Po kryzysie katolicyzmu w Irlandii Kościół nie bez racji uważa, że nawet z szaleństwami swojej najwierniejszej córy trzeba postępować ostrożnie, jeśli się nie chce tego potencjału urazić i stracić. Twarde spacyfikowanie religii smoleńskiej będzie osłabieniem w Polsce religii w ogóle. Tak myślą biskupi i chyba się nie mylą.
Zatem polscy biskupi wybrali grę na czas, aż sekta się wypali. Mariawityzm, herezja, która po raz pierwszy w Polsce na tak wielką skalę pomieszała katolicyzm z narodową traumą, gdyby Watykan nie eskomunikował jej w porę, zabrałby ze sobą z Kościoła nie sto tysięcy wiernych, ale kilka milionów. To ostrzeżenie warto wpisać do sztambucha polskim biskupom.