Dominika
Swodział
Student, Uniwersytet
Wrocławski
Temat: Jak uciec ze związku, w którym jestem niszczona, a z...
Historia jest długa i bolesna, pewnie jak wiele, które miały tutaj miejsce.Byliśmy bardzo młodzi, kiedy się pobraliśmy, ja miałam 18 lat, mój mąż 3 więcej.
Nie byłam w ciąży, nie był to związek z przymusu, a raczej... Teraz, gdy spoglądam z perspektywy czasu, byliśmy dwójką zagubionych dzieciaków z brakami emocjonalnymi.
Nasz związek od zawsze był bardzo burzliwy, nie układało nam się, każde ciągnęło w swoją stronę. Swego czasu byłam to ja, później zupełnie "stonowałam".
Mój mąż miał problem z alkoholem. Przez lata nie radził sobie, oszukiwał mnie, pił po kryjomu, wracał zawsze później po pracy, bo wcześniej musiał "wypić".
Dziś twierdzi, że to są "męskie klimaty, których ja nie rozumiem".
Zdarzyło się dwu-trzykrotnie, że dotkliwie mnie pobił. Mieliśmy założoną niebieską kartę, odwiedzał nas dzielnicowy. Miałam jedną obdukcję - z wyjazdu, który miał być naszym "drugim miodowym". Kiedy to upił się i szalał.
Miałam wtedy 22 lata, małe dziecko i byłam przerażona. Nie odeszłam. "Bo to przecież taki dobry chłop, kiedy nie pije". Nie miałam dokąd pójść, on mnie utrzymywał, a ja byłam całkowicie zależna od niego. Skrzętnie to wykorzystywał, chodząc na imprezy, mając "kolegów", a nigdy naszych wspólnych znajomych. Nigdy nigdzie mnie nie zabierał - ja siedziałam sama z dzieckiem w domu, a on... też, ale kiedy już wypił.
W końcu, kiedy wylądował w szpitalu niemalże 4 lata temu, a tydzień później ponownie - podjęłam decyzję - wyjeżdżamy. W wyjeździe za granicę upatrzyłam sobie szansę na normalne życie, na odcięcie go od towarzystwa, otoczenia i chronienie rodziny. Wydawało mi się, że muszę chronić rodzinę za wszelką cenę.
Przed tym jeszcze, pomimo wieku, próbowałam stale rozmawiać na temat przyszłości, planów - chciałam kupić nieruchomość. Wówczas on wzruszał ramionami mówiąc: "JA MAM GDZIE MIESZKAĆ, A TY, TO JAK TAM UWAŻASZ."
Mieszkaliśmy sami, w dobrych warunkach, w mieszkaniu jego rodziców, które rzekomo było dane "nam"... Jednakże nigdy nie zostało nam dane, bowiem teściowa w obawie o rozwód, przez ponad 9 lat małżeństwa nie przepisała mieszkania na nas. Byłam świadoma, że kiedy mnie zostawi, będę "goła i wesoła", chciałam więc razem pracować na nasz "własny wspólny dobytek" i tym samym zabezpieczenie dziecka w przyszłości.
Jednakże odbijałam się od ściany, nie miałam z kim rozmawiać - jemu było wygodnie, nie chciał brać odpowiedzialności.
Do rzeczy: wyjechaliśmy. Niespełna 4 lata temu, niedługo po tym, gdy mój mąż nieomal zapił się na śmierć. Wyjechał, zaraz po tym dołączyłam do niego z dzieckiem.
To ja znalazłam mu pracę, to ja napisałam cv, w zasadzie zrobiłam wszystko, by tę pracę dostał.
W międzyczasie wynajęłam mieszkanie, mieliśmy mieć jakieś dodatkowe, acz drobne dochody z tego tytułu.
Przestał pić, istotnie, przestał. Zajął się pracą, przez krótki czas się cieszył.
On pracował, ja uczyłam się języka, chodziłam później do szkoły i podejmowałam dorywcze prace. Jednakże tracił pracę kilkukrotnie i za każdym razem to ja musiałam mu znaleźć kolejną, on wybrzydzał, chodził niezadowolony. Temat mieszkania powrócił, myślałam, że może skoro nie udało nam się ułożyć życia w kraju, to uda się na obczyźnie... Domy miały śmiesznie niskie ceny ( do zarobków ) i można było myśleć o tym, by "osiąść", zacumować... To, o czym marzyłam.
Niestety !!! Mój mąż nigdy nie chciał, na temat kupna nieruchomości dostawał alergii twierdząc, że "on tu żyć na zawsze nie będzie". I okay, nikt mu nie kazał, przy wyjeździe mogliśmy dom wynająć, ew. sprzedać, a zawsze mielibyśmy w końcu "coś" w życiu...
Mąż tracił kolejną pracę, a nasz związek się rozpadał na kawałki... Było źle i nie zanosiło się na to, by miało być lepiej.
Nie sypiał ze mną, nie chciał... odrzucał mnie, twierdząc, że nie może, skoro "jeżdżę po nim jak po szmacie"... Z wzajemnością :(((
We mnie odezwał się żal po tych wszystkich straconych, przez jego alkoholizm, latach, czasami złość brała górę i nie przebierałam w słowach. On nie wykazywał żadnej chęci do zmian, kiedy wspominałam o terapii, nawet seksuologu, usłyszałam, że: "jak mam problem, to mam sobie iść. Sama."
Na każdą podejmowaną przeze mnie próbę działania, rozmowy, z drugiej strony następowała blokada. Zawsze schemat "zwrot - atak". Mnie kończyły się siły.
Czułam, że balansuję już na krawędzi. Było to nieco ponad rok temu, kiedy podjęliśmy złą decyzję, przeprowadziliśmy się, a on nadal nie miał pracy. Czułam się źle, on mnie zupełnie nie wspierał na codzień, uważał, że skoro siedzi w domu gotuje i sprząta, to jest świetnie.
A tymczasem i on był sfrustrowany i ja. Z tym, że ja o swojej frustracji mówiłam.
Kiedy mówiłam, że nie sypia ze mną, pytając, czy mam iść gdzie indziej, słyszałam w odpowiedzi: " że mogę wypie...lać".
W końcu, w lutym przed 10 miesiącami nie wytrzymałam. Po kolejnej awanturze wiedziałam, że albo muszę uciekać, albo podetnę sobie żyły.
Uciekłam o 4 rano, przypadkowym transportem, który mógłby zawieźć mnie do Polski.
On na początku nie zdawał sobie chyba sprawy z tego, co się stało. A we mnie się coś złamało.
Miałam w głowie jedynie słowo "ewakuacja".
Zadziałał mój instynkt samozachowawczy.
Później wysyłał smsy, dzwonił, strasznie płakał... Było mi żal, ale... ja nie umiałam. Jak Boga kocham, nie umiałam, po tym wszystkim, się przełamać.
Prosiłam go o czas, o przemyślenia, o to, byśmy doszli do siebie.
Byłam w Polsce, u rodziców, poodnawiałam kontakty, odetchnęłam.
On rozpaczał. Po półtora miesiąca pojechałam do męża, mówiąc, że jestem tylko po to, by pozałatwiać sprawy. Niestety, nie uszanował tego.
A po 3 dniach, kiedy już dziecko spało, a jego nie było i wyszedł do kolegów ( czego nigdy nza granicą nie robił ) upiłam się.. pierwszy raz w życiu piłam wódkę. Sama, przed komputerem, ze słuchawką telefonu. Kiedy wrócił, sam był wypity i wykorzystał moją niemoc. Dzwonił do znajomych, krzyczał, a w końcu doprowadził do stosunku. "Ostatniego", jak mówił.
Następnego dnia rano ponownie uciekłam.
Chciałam dać mu, nam szansę, ale on nie wykazywał niczego od siebie. Spotkaliśmy się tydzien później, wówczas stwierdził, że złoży pozew o rozwód. Nie chciałam tego, chciałam wszystko kleić... Choć teraz wiem, że chyba nie powinnam. W maju się wszystko "rozjechało", kłóciliśmy się wciąż, a on zdecydował, że wyjeżdża do Polski.
Nie zatrzymywałam go, choć później słyszałam, że rzekomo tego chciał. Ale to była jego decyzja.A ja nie miałam siły więcej i dłużej walczyć.
Wynajęłam mieszkanie, zostałam sama.
Mimo tego, w czerwcu dzwoniłam, pisałam, zapraszałam do siebie... Chciałam dojść do porozumienia. Nie przyjechał. W lipcu miałam wakacje, na początku miesiąca spotykaliśmy się, a później on miał jechać z rodzicami i dzieckiem na wakacje. Nie, nie ze mną.
Tego dnia płakałam, prosiłam, liczyłam na jakikolwiek krok z jego strony, liczyłam na to, chociaż mnie przytuli, przyniesie tę przysłowiową stokrotkę, powie, że może pojedziemy razem po ich powrocie... Zresztą, mógłby niczego nie mówić... Wystarczyło jedynie okazać odrobinę serca.
On jednak okazał się nienaruszalnym głazem, który stał paląc papierosa przed autem, przyglądając się mi z politowaniem, mówić, że "że żal mu mnie jako człowieka, ale tylko tyle", po czym dzwonił do moich rodziców (!!!!!! ), żeby zabrali mnie z ulicy, bo robię cyrk i dziecka nie chcę puścić. Płakałam, prosiłam, krzyczałam, rwałam włosy z głowy... wpadłam w amok, żal. A on... tymczasem odjechał piskiem opon.
Przyjaciółka ocierała mi łzy jeszcze długo po tym, mama także powiedziała, że powinnam żyć dalej... Nie mogłam przeżyć tego, jak mnie potraktował, pomimo moich starań, próśb, płaczu.... Widziałam jedynie lodowaty chłód w oczach i politowanie....
Przypadkiem, kilka dni później, kogoś poznałam. Spotykaliśmy się krótko, nieco zbliżyliśmy do siebie, ale do zdrady nie doszło. Byłam wtedy bardzo szczęśliwa.. ale niestety, nie "wyszło". Pan nie zaakceptował mojego stanu cywilnego, ani posiadania potomka.
Mimo to, a może i dlatego, złożyłam w końcu pozew o rozwód.
W sierpniu znalazłam się na psychicznym dnie, mąż groził mi "nasłaniem mafii" i tym, że nie odda mi dziecka na rok szkolny ( przez wakacje było z jego rodzicami ).
Później z kolei męża dopadły wyrzuty sumienia, przyjechał którejś nocy (sic! ) z kwiatami. Mówił, że chce przy mnie być, że chce się opiekować itd.
Zabrał mnie na kolację, spotkaliśmy się przez kilka dni, później odwiózł mnie do mojego wynajętego mieszkania ( za granicą ).
Nie byłam psychicznie gotowa, by go przyjąć, prosiłam o czas...Byłam wręcz przerażona tym, co się dzieje. Uzgodniliśmy, że dajemy sobie miesiąc czasu na przemyślenie i w połowie września wrócimy do poważnej rozmowy.
Złamałam jednak kończynę i wróciłam szybko do Polski. Tymczasem jego przy mnie nie było.
Nie przychodził, nie odwiedzał, a w końcu przyznał się, że się z kimś spotyka.
Tym kimś była o 10 lat starsza pani... Dokładnie w okresie, kiedy obiecaliśmy dać sobie czas...
Wycofałam pozew o rozwód, obiecałam mu wrócić niedługo do kraju, by rozpocząć nowe wspólne życie.
Walczyłam o niego, prosiłam, na rocznicę ślubu.. wysłałam mu kwiaty ( tak, tak! ) biorąc przy tym całą winę na siebie. Dzwoniłam, pisałam, próbowałam.
Czułam się jednak oszukana.
W końcu, udało mi się wywalczyć o to, że "spróbujemy", a on zakończy tamtą znajomość.
Jednakże po przyjeździe do mnie, w listopadzie, po tym, kiedy wypił kilka piw, zamknął się w mojej (!!!) toalecie i pisał do niej smsy. Kazałam mu wyjść z mojego domu lub zakończyć tę znajomość. Wolał wyjść.
Nie na długo jednak.
Zaraz później dobijał się do drzwi, a ostatecznie nawet w okna rzucał, żebym mu otworzyła, to on "rzekomo zakończy wszystko, tylko nie chce nas stracić". Tylko, że najpierw się spakował i powiedział, że wybiera ją. Wziął też ode mnie pieniądze i mój modem od laptopa.
Miałam dość szopki, dziecko też, płakało, zmęczone - nie otworzyłam mu, kazałam iść do hotelu nawet za te moje pieniądze, na mój rachunek, byle tyko dał mi spokój.
W końcu poszedł.Wrócił rano, a później wyjechał.
Później dzwoniłam do teściowej, opowiedzieć jak było, okazało się, że tym, że życzyłam sobie, by wyszedł z mojego domu, potraktowałam go "znów jak psa"...
Jeszcze tego samego miesiąca musiałam przyjechać do kraju, byłam przez jakiś czas, podczas którego on nie zrobił żadnego kroku, choć tego nadal oczekiwałam. Starałam się, próbowałam, ostatecznie jednak, jednego dnia usłyszałam w słuchawce, że mnie uwielbia i że jak coś będzie "nie tak", to będziemy o tym rozmawiać, żeby po zaledwie dwóch kolejnych dniach usłyszeć, że: "mój charakter mu nie pasuje, dlatego on nie chce być ze mną". "Nie będziemy już próbować, bo nie, bo on nie chce, bo ja mu nie pasuję, nie odpowiadam, a robi to dla mojego dobra, bo jestem młoda i jeszcze sobie życie ułożę." Płakałam, robiłam wyrzuty, mówiłam, że mnie wykorzystał i oszukał, a tymczasem on po wyjściu ze mną z domu jego rodziców, rzekł, że - cytuję: "Mogę potraktować to jako karę" oraz "Że to jeszcze nie koniec, bo jeszcze się mną pobawi". Wówczas byłam wdzięczna niebiosom, że to koniec, a taki, a nie inny sposób.
Jednakże mój płacz skruszył widocznie to skamieniałe serce i kiedy mi się przyglądał, rzekł "Wiesz, ty mnie naprawdę kochasz... chodź..." a po co miałam pójść ? żeby mnie przytulił .. :'(((
Wyjechałam za granicę, z żalem, bowiem spędziłam na miejscu sporo czasu, a on nie wykorzystał go wcale. Powiedział też, że " Jak będzie chciał, to się postara".
Po moim wyjeździe zaczął pisać smsy i dzwonić regularnie, mało tego, mówiąc o tym, że tęskni.
Po pół roku podjął wreszcie pracę, obiecał płacić alimenty. Miał po na przyjechać, wolałam, by to on przyjechał do nas na święta, skoro chce i tęskni. Nie miał urlopu, więc przyjechałam z dzieckiem do niego.
Od przyjazdu się starał, wziął wolne w jeden dzień i przyjechał do mnie z bukietem kwiatków... Nawet wigilię spędził u moich rodziców, choć wcześniej zarzekał się, że absolutnie go tutaj nie będzie. W pierwszy dzień świąt był u swoich, w drugi pojechałam do nich, a okazało się, że nikt na mnie nie czekał :((( Mąż zachował pozory, ucieszył się, wróciliśmy do moich rodziców.
Po świętach, rocznicę ślubu ponownie przyniósł mi różyczkę. Wyszliśmy skromnie na herbatę do kawiarni... Próbowałam pociągnąć poważniejszą rozmowę, on lawirował i uciekał przed poważnym tematami. I teraz bomba - mój mąż, który zarzekał się, że nigdy w życiu już z Polski nie wyjedzie, wyjeżdża z niej w lutym... Nie, nie do nas, a na wyspy Brytyjskie :(
Twierdząc, że to dlatego, że i tak jest w Polsce teraz sam, a przecież może zarobić. Na moje pytanie, jak to się ma do nas, wzruszył ramionami mówiąc, że może zarobi i kupi większe mieszkanie.
Nadszedł sylwester. Bałam się, bo mój mąż + alkohol o bardzo zła mieszanka. Sama nie piję właściwie wcale. Mieliśmy spędzić do w domu, a po weekendzie wyjechać do mojego mieszkania na kilka dni, bowiem mój mąż, w ramach prezentu albo niespodzianki, wziął sobie specjalnie wolne 4 dni, ma więc wolny cały tydzień, który chciał spędzić z nami.
Wolałam wyjść do ludzi, ale trudno. Zostaliśmy więc w domu, liczyłam więc na miły wieczór z ew. lampką wina w łóżku. Tymczasem poszło o życzenia. O to, że wysłałam życzenia do osób, które mu się nie podobały. Wiosną byłam zalogowana na pewnym portalu randkowym, poznałam kilka osób przez jednorazowe spotkania, z dwiema osobami utrzymuję jednak czysto koleżeński kontakt. Wysłałam życzenia do jednej z tych osób, czego on przeżyć nie mógł. Cały wieczór tylko miał pretensję i wałkował owego smsa, za którego go przeprosiłam, choć w zasadzie nie wiem, czy było za co. Więc chciałam rozmawiać o czymś dobrym, choć sama miałam mnóstwo żalu, bowiem gdybyśmy rozmawiali kiedyś ze sobą, bylibyśmy w zupełnie innym położeniu dzisiaj. On ciągle wracał do tego feralnego smsa, właściwie dwóch, przyczepił się ( a sam zabrał mój telefon i przejrzał treść smsów wysłanych i odebranych - to normalna dla niego praktyka - przetrzepywanie moich rzeczy, telefonów, laptopa ), choć treść była najzupełniej zwyczajna.
Do północy wypił już 3 lub 4 piwa, potem otworzył szampana i właściwie wypił go sam. Ja cały czas sączyłam jedną lampkę. Z smsów, przeszedł na treść lipca, moich znajomych i zdrady, każąc mi się przysięgać na największe wartości, że "go nie zdradziłam" mówiąc przy tym, że jeśli zdradziłam, to życzy mi śmierci, raka itd. ... Takiego sylwestra miałam... ... ...
Marudził, że chce usłyszeć prawdę, że przecież takiej osoby, o której mu wspomniałam, nie ma, wziął telefon, zaczynał być agresywny, w kółko mówił o tym samym, nie dał mi też pójść spać.
W końcu zmęczona, powiedziałam, że "gdyby usłyszał prawdę, to by jej nie przeżył".
Wiem, niepotrzebnie, ale byłam już znużona mieleniem w kółko tego samego, to było chore, toksyczne, rozwalające. Rzucił się na mnie przyduszając mnie ręką... A ja natychmiast kazałam mu się wynosić. Niczego już nie chciałam, byle się wyniósł i dał mi w końcu święty spokój.
Pożyczył pieniądze na taksówkę i odjechał. A ja spędziłam resztę nocy płacząc.
Dzwoniłam do niego wielokrotnie, powiedział, "że dzisiaj przyjedzie to porozmawiamy".
Ale ja nie chcę już z nim rozmawiać. Boję się go, zranił mnie znów, a ja czuję, że jestem tłamszona na co dzień ( krytyka mojego zachowania jest na porządku dziennym ). O czym miałabym z nim rozmawiać, co mu powiedzieć...?
Teraz jestem niewdzięczna, bo nie docenię nawet faktu, że wziął wolne i chciał jechać z nami.
Ale ja już nie chcę. Nie wiem, co robić. Jestem przerażona i chcę tylko uciekać. I żeby on wyjechał.