Temat: „Rocznicowe” protesty i zatrzymania w Lhasie
Radio Wolna Azja
16-03-2008
Świadkowie: Śmierć, zgliszcza represje
W ostatnich dniach RFA rozmawiało z wieloma świadkami antychińskich protestów w Lhasie oraz tybetańskim Khamie i Amdo, które przyłączono do prowincji Qinghai, Gansu i Sichuan. Oto fragmenty niektórych relacji:
„Jestem w Lhasie. Doszło tu dzisiaj do strzelaniny. Zabitych i ciężko rannych Tybetańczyków zwożono do Biura Bezpieczeństwa TRA (Tybetańskiego Regionu Autonomicznego). Wiem z wiarygodnego źródła, że było tam sześćdziesiąt siedem ciał. Niektórzy jeszcze żyli, większość już nie. (...) Mężczyźni i kobiety, nic więcej o nich nie wiem. (...) Ale w tym miejscu zebrano ich sześćdziesiąt siedem. Nie mogę powiedzieć, kim jest moje źródło, ale ten człowiek widział to na własne oczy. Przedstawiciele władz TRA formalnie ogłosili stan wojenny. W tej chwili słyszę strzały. Widzieliśmy wiele czołgów. Czasami strzelają w powietrze, żeby zastraszyć Tybetańczyków. W Karma Kunsel (na obrzeżach Lhasy) dzieje się to właśnie w tej chwili. Zatrzymują każdego Tybetańczyka i sprawdzają papiery. Nawet urzędników państwowych, za to Chińczycy chodzą zupełnie swobodnie. Wielu aresztowanych Tybetańczyków wywieźli do Tolungu i innych okolicznych więzień. W Penpo zabrali wczoraj wieczorem sześciu mnichów, dziś była tam demonstracja i płonęły chińskie sklepy. Myślę, że te restrykcje będą obowiązywać jeszcze jakieś siedem, osiem dni. Jeśli nie pozwolą się nam poruszać, nie zdobędziemy jedzenia, a już jest z nim krucho. Teraz centrum represji jest tutaj, ale wiele wskazuje na to, że mogą objąć również regiony wiejskie. (...) Nic nie przemawia za planowanym organizowaniem tych wystąpień. To była spontaniczna reakcja Tybetańczyków, którzy krzyczeli »Niech żyje Dalajlama«, »Niepodległość dla Tybetu«, i palili chińskie flagi. Właśnie mi powiedziano, że protestują też mnisi klasztoru Samje w Lhoce".
„Dziś była wielka manifestacja w Labrangu (chiń. Xiahe). Zaczęło się za piętnaście dwunasta. Wczoraj protestowały trzy, cztery tysiące osób. Dziś znacznie więcej. Tysiące skandują »Niech żyje Dalajlama«, »Tybet jest niepodległy« i tak dalej. Ruszyli pod budynki rządowe, wybijając wiele okien. Demonstracja trwa nadal".
„Piętnastego marca w Lithangu (chiń. Litang) odbyły się dwie demonstracje. Rankiem przez jakiś czas protestowali koczownicy z Orthoku (rodzinnego regionu skazanego na dożywocie Tenzina Delka Rinpocze). Jeden z ich przywódców został zatrzymany. Potem ruszyli się ziomkowie (skazanego na osiem lat więzienia) Rongje Adraka. Wznosili okrzyki, aresztowano jednego mnicha. Atmosfera jest więc bardzo napięta. W mieście Lithang widziano zbierające się grupy Tybetańczyków, którzy pewnie coś planują. Władze, oczywiście, chcą te plany pokrzyżować. W okręgu Serszul (chiń. Shiqu) prefektury Kardze (chiń. Ganzi) rozrzucono tysiąc niepodległościowych ulotek. Lithang też jest w Kardze".
„Władzy chińskie upychają po różnych więzieniach tylu uczestników protestów, ilu się da. Wielu siedzi w więzieniu za (lhaskim) pałacem Potala i w czterech innych stołecznych zakładach karnych. Poupychani jak zwierzęta. Kiedy kontaktowaliśmy się dziś rano, nie było doniesień o zabitych - może za sprawą nacisków społeczności międzynarodowej. W tej chwili trudno podać dokładną liczbę tybetańskich ofiar, ale jeśli dodamy do siebie dane z różnych źródeł, wyjdzie ponad sto. W sobotę rano, po ogłoszeniu przez władze chińskie stanu wojennego, aresztowano i odwożono do więzienia, każdego Tybetańczyka, który pojawił się na ulicy. W tej chwili można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że miasto jest stabilne i spokojne".
„Kiedy dzwoniłem dziś (z Lhasy do Labrangu) w mieście demonstrowały setki młodych z Bory, Aczoku, Cu, Gadzi, Sangkhi i innych regionów. Na ulice wyprowadzono tysiące policjantów i żołnierzy LPZ (paramilitarnej Ludowej Policji Zbrojnej), ale do tej pory nie strzelali do tłumu. Użyli jednak gazu łzawiącego. Mój kontakt nie widział żadnego plądrowania, ale wszystko spowija ten gaz, więc trudno zorientować się w sytuacji. To prawda, że protestuje więcej osób niż wczoraj. Szacują, że trzy tysiące (w klasztorze Labrang). Tybetańczycy zjeżdżają ze wszystkich stron, więc tłum rośnie. Demonstranci krzyczą »Niech żyje Dalajlama«, »Uwolnić Panczenlamę«, »Zacznijcie pokojowy dialog chińsko-tybetański«. Niektórzy skandowali »Niepodległość dla Tybetu«. Nie ma żadnych przywódców, więc różne grupy wznoszą różne hasła, ale większość krzyczy »Niech żyje Dalajlama«.
„Dziś (w Lhasie) wszędzie jest wojsko. Nie ma mowy o wyjściu na ulicę. Nie możemy opuszczać domów. W chińskich mediach i telewizji mówią tylko o dziesięciu martwych Tybetańczykach. I wszyscy oni mieli być przestępcami. Ich zdaniem wszystko to jest robotą »kliki Dalaja«. Teraz Lhasa wydaje się spokojna, nie dochodzi do żadnych incydentów, no bo i jak, skoro nikt nie może wyjść. Ale na przedmieściach i w regionach wiejskich dochodziło do starć między Tybetańczykami i Chińczykami".
„Gdy dziś (w piątek 14 marca) demonstrowaliśmy, zginęło wielu Tybetańczyków. My, Tybetańczycy, nie mieliśmy żadnej broni, by im odpowiedzieć. Gdy zebraliśmy się przed (lhaskim) Dżokhangiem, Chińczycy zaczęli do nas strzelać. Na własne oczy widziałem ponad stu zabitych Tybetańczyków, kiedy otworzyli ogień do tłumu. Strzelała chińska armia, działo się to w Lhasie, a ja jestem naocznym świadkiem tej tragedii. Wielu zabitych to młodzi ludzie - dziewczęta i chłopcy. (...) Zaczęło się koło dziesiątej rano. (...) Zabierali do więzień wszystkich Tybetańczyków: dzieci, wyrostków, mężczyzn, kobiety i starców. W protestach uczestniczyli mieszkańcy całego miasta. Zniszczono wszystkie chińskie sklepy. Myślę, że na Barkhorze nie ostał się ani jeden. Towary wynoszono na główną ulicę i podpalano stosy. Zniszczono i spalono wiele samochodów. Wciąż unosi się dym. Tybetańczycy zanieśli wszystkie zwłoki pod Dżokhang. Modlili się i ofiarowywali (tradycyjne białe) szarfy. Potem ciała zabierali krewni zabitych. Z mojej rodziny nie zginął nikt, ale sam mało nie straciłem życia. Rozpoznałem jednak twarze wielu ofiar. Teraz aresztują albo zabiją każdego, kto wyjdzie na ulicę. Jak już mówiłem, ofiar jest co najmniej sto. Oddali życie za sześć milionów Tybetańczyków. Ubolewam, że nie mieliśmy broni i że Chińczycy strzelali do bezbronnych ludzi. Chińczycy wystrzelili jakiś trujący gaz, od którego kręci się w głowie i nic się nie widzi. Wtedy nas aresztowali i wywozili. Widziałem też czołgi, choć nie tak znów wiele. Miały nas zastraszyć. Teraz panuje spokój, ale wciąż widzę czarny dym. Strzelała do nas chińska armia".