konto usunięte
Temat: Indie powstrzymały marsz Tybetańczyków - wtorek -...
Młodzi uchodźcy wbrew władzom, Dalajlamie i często swoim rodzinom trzy miesiące maszerowali przez całe Indie do ojczyzny. We wtorek zamknęła ich hinduska policja.Niemal sto dni po zakurzonych drogach, nadzieja na powrót do domu, rewolucyjne nastroje - to wszystko prysło we wtorkowy parny poranek. W granicznym miasteczku Darćula ostatnich kilkudziesięciu Tybetańczyków próbowało przedrzeć się do Nepalu, a stamtąd do ojczyzny - od 1959 r. chińskiej prowincji.
- Będziemy musieli wszystkich aresztować. Proszę, zawróćcie - tłumaczył demonstrantom jowialny indyjski oficer policji. Padało, było gorąco, oficer i jego setka policjantów tarasowali wąską drogę.
- Maszerujemy do domu. Przykro nam, musimy przejść - odpowiedział uprzejmie Tenzin Cundu, filigranowy przywódca marszu, w okularach i czerwonej przepasce na głowę. Cundu wziął pod ręce przyjaciół, krzyknął: "Wolny Tybet!" - i ruszył.
Policjanci natychmiast chwycili go pod ręce i odciągnęli od grupy. Wtedy po kolei, karnie, trójkami ruszyła reszta demonstrantów. Wszystkich aresztowała policja. - Wol-ny Tybet! Ocal-cie Ty-bet! - krzyczeli na całe gardło gładko ogoleni mnisi w czerwonych szatach. Mniszki płakały i kładły się w błocie na lichej górskiej asfaltowej drodze. Policjanci wlekli demonstrantów do autobusów-więźniarek.
Od początku marca policja indyjska wsadziła do więzień kilkaset maszerujących osób. Tak bez kamer, w deszczu zakończyło się przedsięwzięcie, które jeśli nawet nie będzie politycznym przełomem dla młodego pokolenia Tybetańczyków, może stanowić alternatywę dla politycznych poczynań Dalajlamy.
Przywódca Tybetańczyków chce negocjować z Chinami autonomię dla Tybetu. Organizatorzy marszu żądają bezwarunkowej niepodległości.
- Nasz marsz miał być symbolicznym przypomnieniem o losie uchodźców tybetańskich. I wołaniem do świata: pomóżcie nam odzyskać ojczyznę - mówił "Gazecie" Tenzin Cundu w noc przed aresztowaniami, 10 kilometrów przed Darćulą.
Jednak świat niespecjalnie się tym przejął - kamery telewizyjne można było policzyć na palcach jednej ręki, nawet media indyjskie nie pofatygowały się na sam koniuszek górzystego stanu Uttaranćal.
- Wiemy, że od początku mieliśmy prawie zerowe szanse, żeby przejść. Wiemy, że stosunki Indii, które nas goszczą, z Chinami są z naszego powodu napięte. Ale to nie powód, by zrezygnować z powrotu do domu! Zresztą co innego nam zostało? - wyjaśniali przywódcy marszu. W Indiach już od lat 50. ma siedzibę rząd tybetański na wychodźstwie. Mieszka tu dziś ponad 100 tys. uchodźców z Tybetu.
Wśród ostatnich 50 zatrzymanych Tybetańczyków byli przedstawiciele pięciu największych organizacji uchodźców. Wcześniej wszystkie one protestowały na własną rękę. Młodzi Tybetańczycy z pełną świadomością odrzucili wezwanie Dalajlamy do wstrzymania marszu. Nieposłuszeństwo wobec niego traktowane jest jak herezja.
- Szanuję Jego Świątobliwość Dalajlamę. Ale on nawołuje do dialogu z Chinami! A jaki to dialog, jeśli od kilkudziesięciu lat jedna strona robi uniki i nic nie chce ustalić - podkreśla Cundu, który chętnie mówi o swojej inspiracji "Solidarnością" i Lechem Wałęsą. - Potrzeba nowych metod. Inaczej możemy nigdy nie zobaczyć naszej ojczyzny. Robimy pierwszy krok. To nie jest bunt, to jest demokracja.
Znakiem rozpoznawczym Cundu jest czerwona opaska noszona na znak protestu przeciwko obecności Chin w Tybecie. - Zdejmę ją, gdy Tybet będzie wolny - mówi.
- A jak nie będzie?
- To niemożliwe. Niemożliwe, rozumiesz? Możemy czekać, nawet długo czekać, choć to trudne. Ale ojczyznę odzyskamy.
Źródło: Gazeta Wyborcza