Marcin Nowak

Marcin Nowak Handel B2B

Temat: Mongolia zwierząt, ludzi i bogów

Mongolia zwierząt, ludzi i bogów

Gdyby świat wskutek wojny nuklearnej cofnął się o tysiąc lat, Mongołowie byliby jednym z nielicznych narodów, który nie musiałby wiele zmieniać, aby przetrwać.
Marek Ostrowski
Rafał Ostrowski

Ogromne, puste przestrzenie. Najrzadziej zaludniony kraj świata. Pięć razy większy od Polski, a 15 razy mniej mieszkańców. Połowa Mongołów to nomadzi, pasterze. Nie budują domów, bo wędrują. A wędrują, bo mają niezmierzoną, wspólną przestrzeń; ziemia, jak i powietrze, jest dla wszystkich, żadnych ogrodzeń nikt nie stawia. I muszą wypasać 40 mln sztuk bydła, więc trzeba się przenosić, by trawa mogła odrosnąć.

Ile razy w ciągu roku rodzina pasterska się przeprowadza? Gana, która dziś studiuje w Ułan Bator, przez chwilę oblicza: – Przynajmniej osiem – mówi. Co decyduje o przenosinach? Dobór odpowiednich pastwisk na wiosnę i jesień, kiedy zwierzęta trzeba maksymalnie utuczyć. – Dodatkowo latem ucieczka od much i komarów, zresztą miło rozłożyć jurtę na niewydeptanym miejscu, by mieć świeży dywan z trawy.

Ludzie

W tym, że mogliby cofnąć się tysiąc lat od dzisiejszej cywilizacji technicznej – nie ma wielkiej przesady. Pasterz mógłby sam zrobić sobie dom, czyli jurtę, która jest pierwowzorem namiotu. Drewniany składany stelaż, dziś kupowany w elementach, wielu nadal umie wystrugać. Łączenia robi ze ścięgien lub skóry wielbłądziej, wyrabia także owczy wojłok – do przykrycia i opatulenia całości. Jurtę składa się w godzinę, a transport – konie, wielbłądy i jaki – przybiega na skinienie ręki. Pasterz nie mógłby pewnie wyprodukować żeliwnego piecyka ani anteny satelitarnej, ale jakoś dawniej żył bez tego. Mógłby natomiast nadal robić sobie ubrania ze skór i wełny. A surowiec biega za jurtą; biega za nią także żywność – mięso i tłuszcze idą do wszystkiego, do herbaty nawet 5 łyżeczek masła. Tylko herbata, sól i mąka są kupowane od jedynych dziś sąsiadów, Chin i Rosji.

Jest i Mongolia miejska. Poza kilkunastoma ulicami w Ułan Bator – brzydka, sklecona byle jak; albo rozpaczliwe sowieckie bloki, albo parterowe brudne baraki. Mongolska bieda bije w oczy: zatłoczone dzielnice jurt i prowizorycznych drewnianych chat, ani dróg, ani chodników, rozbite butelki, gruz, śmieci, płoty z drewna i kawałków starej blachy. Bo ogromna część Mongolii naparła na Ułan Bator. Liczba mieszkańców stolicy wzrosła w kilka lat z 600 tys. do miliona. Partia komunistyczna cieszy się tu wciąż wielkim powodzeniem. Dlaczego? W czasach komunistycznych mieszkaniec Mongolii żył cieniutko, ale – nie licząc białej śmierci (o tym dalej) – przetrwanie miał gwarantowane. Krach centralnie sterowanej gospodarki, pompowanej sztucznie przez ZSRR, zapoczątkował w latach 1991–1992 zmiany, których uboczne skutki odczuwalne są do dzisiaj. Brak pracy, niewydolne narzędzia pomocy społecznej, paląca konieczność dokształcania...

Nomad wtedy przenosi się do miasta, kiedy na stepach mu się nie powiedzie. 200–500 sztuk bydła gwarantuje hodowcy dostatnie życie, chociaż z pracą od świtu do nocy. Ale owca kosztuje 40 dol.; sprzedasz dziesięć i masz 400 dol., tyle co przedszkolanka w mieście przez cztery miesiące. Jednak jeśli masz tylko 50 sztuk bydła – to walczysz o życie lub uciekasz do miasta.

Podobno w Ułan Bator jest 10 tys. bezdomnych dzieci, z których wiele chroni się zimą w studzienkach centralnego ogrzewania. Bezrobocie w mieście sięga 20 proc. Ale jaką pracę mogą wykonywać niewykształceni byli nomadzi? Ich sytuację pogarsza 27-proc. inflacja, najwyższa we wschodniej Azji.

Na tle miejskiej biedy życie nomada jawiłoby się jak idylla, gdyby nie zima. Zimą, przy temperaturach minus 50 st. C (minus 30 to norma), trzeba dobytkowi znaleźć schronienie pod dachem. Nomadzi budują zadaszone zagrody, które ocieplają zwierzęcymi odchodami. Odchodów używa się też jako opału. Surowość mongolskiego klimatu oddał Japończyk Kazuya Yamada w filmie „Puujee”. Puujee to dziewczynka, która – choć ma tylko 6 lat – pomaga rodzicom przy zwierzętach, nosi jedwabną szatę del i jeździ konno. W sercu hołubi marzenie o szkole i zawodzie nauczycielki.

W malowniczej scenerii mongolskich stepów historia małej pasterki znajduje nagłe i niespodziewane zakończenie: Puujee i jej krewni nie przeżywają zimy. To skutek dzud, białej śmierci, wyjątkowo ostrych zim, których wichry i mrozy od października do maja ograniczają wypas zwierząt. W takich zimach od 1999 do 2002 r. padło 8,4 mln sztuk bydła: prawdziwa klęska narodowa. Pod koniec maja 2008 r. gwałtowny nawrót mrozów zabił 52 osoby. Mimo to historii Puujee, choć prawdziwej, nie można uznać za typową. Sytuacja ekonomiczna rodziny nomadów rzadko jest katastrofalna. Hodowla stanowi siłę napędową bardzo wysokiego przyrostu produktu krajowego brutto: aż 9,9 proc. w 2007 r. Hodowcy sprzedają owczy kaszmir wiosną, a skóry i mięso przez cały rok.

Bohater narodowy

Mongołami rządzą trumny. Przed upadkiem komunizmu były to trumny Chorloogijna Czojbalsana, „Stalina mongolskich stepów”, i Suchbatara, jego wojskowego towarzysza. Historyk Baabar w dziele „Dzieje Mongolii” twierdzi, iż Mongołowie, „z ich koczowniczą psychiką i prostą logiką, bez zastanowienia połknęli prymitywną, lecz zręcznie przedstawioną propagandę” głoszącą, iż to starzy komuniści ocalili kraj przed inwazją Japończyków.

Dopiero w 2005 r. – dla uczczenia 800 rocznicy państwa – groby dwóch dyktatorów przeniesiono z mauzoleów w skromniejsze miejsce. Na bohatera wykreowano Dżyngis-chana. Ojciec założyciel narodu jest dziś wszędzie obecny: na wielkim pomniku w sercu stolicy, w portalu Wielkiego Churału (parlamentu), w pobliżu Parku Narodowego Tereldż, gdzie po schodach w środku gigantycznego konnego pomnika będzie można wchodzić na taras urządzony w końskiej grzywie, a także na banknotach, plakatach, makatkach, T-shirtach, kubkach, talerzach, portmonetkach i breloczkach.

Dżyngis-chan całkowicie się zmienił. Przez stulecia na Zachodzie kojarzono go negatywnie: barbarzyńca i okrutnik, który na list papieża Innocentego IV odpowiedział: „Posyłamy ci, papieżu, to polecenie, abyś – jeśli pragniesz zachować ziemię – przybył do nas osobiście, a następnie postępował za tym, który jest panem całej ziemi. Jeśli tego nie uczynisz, nie wiemy, co się może zdarzyć...”. Dżyngis był też na cenzurowanym za czasów komunizmu, gdyż Sowieci uważali, że Mongolii należy się bohater przenoszący kraj z feudalizmu do szczęśliwego społeczeństwa socjalistycznego, z pominięciem kapitalizmu.

Dziś Dżyngisa sławi się jako organizatora, prawodawcę, twórcę ładu, jedności i potęgi. Potęgi na pewno. Mapy największego państwa w historii świata – od Legnicy na zachodzie po Koreę na wschodzie, Syberię na północy i Jawę na południu – widać na wielu murach. Już po 1990 r. prezydent Mongolii przemawiał w ONZ oświadczając, że „jest potomkiem Dżyngis-chana”. – Współcześni Mongołowie odczuwają jakąś dumę, zapewne też satysfakcję, iż choć dziś mali i biedni, gdzieś na końcu świata, stanowią niemałą część historii ludzkości – mówi Carlo Villegas, dyrektor jednej ze szkół w stolicy i dodaje: – Zapewne trochę dzięki Dżyngisowi odczuwają wyższość nad Chińczykami.

W XX w. Rosja i Chiny podzieliły Mongolię między siebie. Chiny mają tzw. Mongolię wewnętrzną (prowincję na północy), a tzw. Mongolię zewnętrzną Rosja traktowała jako swoją strefę buforową wobec Chin. Mimo stalinowskich represji Mongołowie bez porównania bardziej lubią Rosjan niż Chińczyków.

Zwierzęta

Polski podróżnik nie musi czytać „Opisania świata” Marko Polo, który dotarł do Pekinu na dwór Wielkiego Chana Chubiłaja, czyli wtedy, kiedy to właśnie Mongołowie mieli swoją dynastię panującą nad Chinami. Może przeczytać książkę „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów” Ferdynanda Ossendowskiego, polskiego podróżnika, dziś już zapomnianego, jednak w międzywojniu jednego z najpoczytniejszych autorów: książkę przetłumaczono na dziewiętnaście języków. W sklepie Muzeum Narodowego Historii Mongolii można kupić jej angielskie wydanie. Ossendowski był osobistym wrogiem Lenina, a w Mongolii doradcą barona von Ungern-Sternberga, na poły antykomunistycznego bohatera narodowego, na poły krwawego awanturnika, zwanego szalonym baronem, który uważał się za nowe wcielenie Dżyngis-chana, a w maju 1921 r. ogłosił się w Mongolii carem Rosji.

Charakterystyczne, że w tytule książki Ossendowski zastosował kolejność słów zgodną z liczbami gatunków: zwierzęta, ludzie, bogowie. Oczywiście, najwięcej jest zwierząt. Ossendowski przez stepy jeździł konno i w tym miał przewagę nad dzisiejszym turystą zdanym na samochód. Nie ma w Mongolii agencji, która wynajęłaby komukolwiek sam samochód bez przewodnika i kierowcy. Nie licząc głównej drogi z Rosji do Chin, wzdłuż jedynej linii kolejowej, resztę szlaków łatwiej zobaczyć na mapie niż w terenie. Zwłaszcza podczas wiosennych deszczów. „Sami przed podróżą sprawdźcie, czy kierowca ma łopatę” – zalecają przewodniki. Bywa, że trzeba czekać na traktor trzy dni w szczerym polu.

Ale narzekanie na drogi w Mongolii nie jest fair. Może wiadomo, jak je zbudować, ale nie bardzo wiadomo, kto miałby po nich jeździć. Karakorum, odpowiednik polskiego Krakowa, zamieszkuje 7 tys. osób. Mieści się tam uniwersytet. Ale na polnych szlakach z Karakorum do stolicy bywało, że przez pół godziny jazdy nie było widać żadnego innego samochodu.

Królem zwierząt jest koń. Nawet mur chiński, to największe dzieło inżynieryjne świata, wzniesiono nie tyle jako zaporę przeciw ludziom (przez mur pieszo dało się przedrzeć), ale koniom. Jasne było, że nomada bez konia nie stanowił zagrożenia. Wreszcie koń był narzędziem pracy każdego pasterza i pozostaje nim do dzisiaj. Mongoł uczy się jeździć, zanim jeszcze potrafi chodzić! W czasie największego święta narodowego Nadaam w zawodach jeździeckich udział biorą wyłącznie dzieci. Tegoroczny zwycięzca najważniejszego wyścigu miał osiem lat, a sądząc po wyglądzie, niektórzy współzawodnicy byli od niego przynajmniej o połowę młodsi.

Arena stadionu, na której rozgrywane są zawody święta Nadaam, tętni życiem jedynie przez trzy dni w roku. Są tylko trzy dyscypliny, ale zarazem trzy sporty narodowe: wyścigi małych jeźdźców, zapasy i łucznictwo. Od niepamiętnych czasów kształtowały zręczność, charakter i siłę wojowniczego narodu nomadów (teraz dodano czwarty – egzotyczną i starą grę towarzyską, polegającą na rzucaniu kośćmi zwierząt do celu).

Bogowie

Informatory podają, że 40 proc. mieszkańców nie wyznaje żadnej religii, ale miejscowy biskup katolicki uważa, że to bzdura. – Mongołowie są bardzo duchowi – mówi. – Wprawdzie wielu nie nazywa Boga żadnym imieniem, ale to nie znaczy, że nie odczuwa jego obecności albo że się nie modli. To jasne dla każdego, kto dłużej jechał stepem. Pasterz wypłynąwszy „na suchego przestwór oceanu” potrzebuje głosów i znaków. Modli się do sił, które widzi – do ziemi, którą chroni i szanuje (panuje teoria, że brak infrastruktury można przypisywać szamanistycznemu przykazaniu niekopania ziemi; nomadzi do dziś zasypują dziury po palikach, kiedy przenoszą się na inne pastwiska), do gór i przede wszystkim – do nieba (niebieski jest kolor większości szarf na stupach, polnych kamieniach, usypanych przy drogach albo na wzniesieniach, często ozdobionych czaszkami dzikich zwierząt).

Stupa albo raczej ovoo pełni rolę przydrożnej kapliczki. Nie tylko mnich buddyjski, ale każdy pobożny podróżny okrąży ją trzy razy, koniecznie w prawo, zgonie z biegiem słońca, tak jak w prawo okrąży wnętrze świątyni i jak w prawoskrętny obrót powinien wprowadzać modlitewne walce w lamajskich świątyniach. Zapewne religioznawcy rozróżniają ovoo, które jest reliktem szamanizmu i stupę (suvrag), która pochodzi od swoistego relikwiarza, bo w wieżyczkach z kamieni dawniej przechowywano skremowane szczątki lamów. Współcześni Mongołowie nie czynią takiego rozróżnienia. Mnisi lamajscy oddają cześć jednym i drugim. Świątynie w stolicy Dżingis-chana – Karakorum – otacza biały mur łączący 108 stup (108 to święta liczba w buddyzmie), a wzdłuż bitej drogi między Ułan Bator a Karakorum będzie zbudowane 108 stup przypominających bardziej szamańskie kapliczki.

Szamanizm i buddyzm nie tylko współistnieją bezkonfliktowo, ale zrosły się z konieczności. Komuniści niszczyli ovoo i nie pozwalali na oddawanie im czci. Z jeszcze większą zaciekłością niszczyli buddyzm. Stalinowski dyktator Czojbalsan – w okresie swoich największych czystek w 1937 r. – wyrżnął ok. 30 tys. wrogów klasowych (co wówczas stanowiło 3 proc. ludności kraju), z czego ponad połowę stanowili lamajscy mnisi.

Toteż dziś klasztor w Karakorum, pierwszy buddyjski klasztor w Mongolii (Erdene Zuu, Sto Skarbów), to raczej atrakcja turystyczna niż święte miejsce. Wewnątrz klasztornego muru wiatr hula na ledwie widocznych wśród trawy śladach fundamentów świątyń. Zostawiono tylko trzy stare budynki z XVI w. Dopiero w 1965 r. władze otworzyły je jako muzeum i dziś zaledwie raz na rok odbywają się w nich ceremonie religijne. Codzienne modlitwy mnisi odprawiają w niedawno wzniesionej małej świątyni na uboczu.

Monotonny, głęboki, harmonijny śpiew może odsłaniać tragiczne zerwanie ciągłości kultury i myśli. Przed młodymi zakonnikami leżą ocalałe księgi spisane w języku tybetańskim. Od dawna nikt go nie rozumie. Nawet do mongolskiego w latach 40. komunistyczne władze wprowadziły podobną do rosyjskiej grażdanki cyrylicę. Wprawdzie dziś w szkołach dzieci uczą się też dawnego pisma mongolskiego, ale w praktyce tego nie widać. Na ulicach, szyldach, reklamach, ulotkach – cyrylica.

Gdyby nie wielka czystka, która na polecenie Stalina przetoczyła się przez Mongolię w latach 1937–1938, pozostawiając 800 świątyń i klasztorów w zgliszczach, Mongolia byłaby dziś bez wątpienia jednym z wielkich ośrodków architektury buddyjskiej. Razem ze średniowiecznymi klasztorami zniszczono tysiącletnie woluminy, perły mongolskiej literatury (szczęśliwie przetrwały ważne dzieła, między innymi słynna „Sekretna historia Mongołów” opisująca życie Dżyngis-chana). To, co ocalało, rozczarowuje.

W istocie, Mongolia nie może konkurować z zabytkami Chin czy Rosji; kultura nomadyczna nie faworyzowała trwałych konstrukcji. Jednak żywe w kulturze – zwyczaje i sztuka użytkowa – przetrwało w stopniu niespotykanym w Europie. Zasady etykiety – którędy wejść do jurty, gdzie usiąść, którą rękę podać, jak pobłogosławić, co powiedzieć, co według wierzeń przyniesie szczęście, a co pecha – są ważnym elementem tajemniczego świata nomadów. Zwyczaje, stroje, wyposażenie, ozdoby – tworzą żywy skansen. Ustna tradycja jest jedynym prawdziwym pomnikiem Mongolii, podobnie jak umiejętność hodowli bydła czy budowy jurt z drewna i wojłoku.

Marek i Rafał Ostrowscy

Rafał Ostrowski jest dziennikarzem miesięcznika „Podróże”. Ukończył właśnie roczny wolontariat w Mongolii, gdzie uczył angielskiego w szkole zawodowej. Marek Ostrowski jest dziennikarzem „Polityki”.
logo Prawa autorskie © S.P. Polityka. Artykuł pochodzi z archiwum internetowego http://polityka.pl

http://www.polityka.pl/archive/do/registry/secure/show...Marcin Nowak edytował(a) ten post dnia 03.02.09 o godzinie 16:28