Wojciech B.

Wojciech B. Wolny, szukający

Temat: Mhmmm, zastanawiam się, czy umieścić tu swój "raport" z...

...jest on po pierwsze dość specyficzny i dla wielu osób (choć może nie wszystkich) "dziwaczny", a po drugie bardzo długi...
Andrzej Wasyk

Andrzej Wasyk SPECJALISTA
PERSONALNY

Temat: Mhmmm, zastanawiam się, czy umieścić tu swój "raport" z...

Spoko. Dawaj
Pozdrawiam
Andrzej
Angelika Wysocka-Frej

Angelika Wysocka-Frej www.lasense.pl
FOTOGRAFIA CODZIENNA
I NIECODZIENNA

Temat: Mhmmm, zastanawiam się, czy umieścić tu swój "raport" z...

czekam ..

konto usunięte

Temat: Mhmmm, zastanawiam się, czy umieścić tu swój "raport" z...

i ja chce!
a jak sie wstydzisz to moze na priva? :)
Marcin H.

Marcin H. UPC Polska

Temat: Mhmmm, zastanawiam się, czy umieścić tu swój "raport" z...

trzyyy czteeeeryyy! :)
Wojciech B.

Wojciech B. Wolny, szukający

Temat: Mhmmm, zastanawiam się, czy umieścić tu swój "raport" z...

Obiecuję, że jutro coś wyślę.

Pozdrawiam
Olga Remisiewicz

Olga Remisiewicz Sprzedaż mebli
fryzjerskich :)

Temat: Mhmmm, zastanawiam się, czy umieścić tu swój "raport" z...

Wojciech B.:
Obiecuję, że jutro coś wyślę.

Pozdrawiam
Wszyscy na to czekamy:)
Wojciech B.

Wojciech B. Wolny, szukający

Temat: Mhmmm, zastanawiam się, czy umieścić tu swój "raport" z...

CZĘŚĆ PIERWSZA:

Gęsty dywan chmur pod nami gwałtownie się skończył, jakby rozcięto go ostrą żyletką. Odsłonił teraz przed naszym wzrokiem suchy i nagi ląd w płowych, brązowych i żółtych barwach. Wielkie przestrzenie pokryte wyłącznie piachem i tylko gdzieniegdzie nagłe skalne wyniesienie; potem zaś długie górskie łańcuchy sięgające aż po horyzont. Święta ziemia, prastara ziemia. Nie było wątpliwości: przelatywaliśmy nad Synajem, miejscem, w którym spotykają się trzy wielkie religie monoteistyczne.

Używając słowa "przelatywaliśmy" właściwie powinienem zrobić rozróżnienie pomiędzy "nimi" a "mną", jakkolwiek zarozumiale może to zabrzmieć. Oczywiście nie mam nic przeciwko turystom korzystającym z gotowych ofert biur podróży i z całą pewnością winien jestem szacunek tym, którzy w ten właśnie sposób wolą spędzać swój urlop lub którym brakuje pieniędzy, czasu albo odwagi, by podróżować indywidualnie. Niemniej nie da się ukryć, że moi współtowarzysze podróży zaliczali się właśnie do tej kategorii: rodzinki z dzieciakami, starsze małżeństwa, studenci i studentki oraz samotni mężczyźni i samotne kobiety, marzący być może o poznaniu kogoś na plaży. Sam natomiast byłem zaledwie podróżnikiem, wędrowcem na pokładzie tzw. "lotu trampingowego" na pokładzie samolotu linii Central Wings, lecącego z Warszawy do Szarm el Szejk.

Wyruszyłem z Polski zaraz po Bożym Narodzeniu i w Egipcie spędziłem trzy i pół tygodnia, po części jako niezależny turysta, częściowo zaś w poszukiwaniu rzeczy bardziej niezwykłych. Bez względu na to co było powodem mego przyjazdu do tego kraju, z całą pewnością nie było nim opalanie się na plaży, obserwowanie "laseczek", pływanie, zakupy i wytańcowywanie w jednym z wielu nocnych klubów w Szarm (tak jak robiło to wielu turystów, a zwłaszcza Rosjanie).

Z wyglądu nie może być chyba bardziej "turystycznej" miejscowości. Jadąc taksówką z lotniska (niezależny podróżny nie ma innego wyboru, jak tylko skorzystanie z idiotycznie drogiej taksówki, której kierowcy nie mają ochoty się targować, wiedząc doskonale, że człowiek taki desperacko próbuje dostać się do centrum) widzę, że główna droga otoczona jest hotelami i kurortami, zbudowanymi niemal jeden na drugim. Znakomita większość z nich oferuje drogie noclegi w cenach od 80 USD za noc wzwyż. Znajome nazwy: Sheraton, Marriott, Movenpick... A także lokalne kurorty, których cena zapewne nie jest o grosz niższa.

Jednakże miejsce, do którego zmierzałem, to odosobniony (wprawdzie nie w sensie fizycznym) hotel, zwany Pigeon House (Dom Gołębia). Prowadzony przez Beduinów, jak na warunki egipskie nadal był dość drogi: pokój z łazienką na piętrze z werandą wyposażoną w fotele czy ławeczki kosztował 120 LE za noc, co w przeliczeniu wynosiło ponad 20 USD. Wszelako w porównaniu z większością hoteli oferował jednak w miarę niskie ceny. Lecz to nie ze względu na ceny zdecydowałem się przyjąć Pigeon House za swoją "bazę" w Szarm el Szejk. Wiedziałem raczej, że tu będę mógł spotykać zarówno innych podróżników, jak i miejscowych. A takie właśnie doświadczenie, wedle mej skromnej opinii, wzbogaca znacznie bardziej, niż całkowita anonimowość obsługiwanych przez biura podróży turystów w pięciogwiazdkowym hotelu. A przecież "każda nowo poznana osoba wie coś, o czymś jeszcze nie wiedziałeś" – powiedzenie, to zresztą okazało się później tak trafne i prawdziwe.

Przybyłem do Szarm el Szejk, a nie do Kairu, z dwóch powodów: po pierwsze tam właśnie zmierzał mój wyczarterowany, czyli "trampingowy" (i dlatego względnie tani) lot. Po drugie zaś – ponownie w przeciwieństwie do większości "wczasowiczów" – moim zamiarem było obejść Nowy Rok na wierzchołku Góry Synaj (czy też Góry Mojżesza, bo i pod taką nazwą jest znana), a nie tańcować, imprezować, jeść i pić, tak jak – bez wątpienia – tamci ludzie. Teraz jednak jedyną rzeczą, o której marzę jest gorący prysznic i łóżko. Jestem zmęczony i śpiący – w Warszawie musiałem obudzić się o 3:30 rano, by zdążyć na lotnisko na 6:00. Pierwszego dnia pobytu w Egipcie nie robię zupełnie nic.
================
Następne dwa dni mijają we względnym spokoju. Biorę taksówkę do starej części miasta, w której na straganach i w sklepach sprzedaje się wszystko, od drobiu (nie widziałem jeszcze kurczaków w tak małych i niewygodnych klatkach) po trzeciorzędne, niedbale wykonane pamiątki. "Proszę, przyjacielu, wejdź i zobacz, obejrzyj mój suk", a minutę później, nie wiedzieć właściwie jak, już znajduję się w jednym z takich sklepów, w którym proponują mi herbatę i traktują jak gościa honorowego, dopóki... nie dochodzi do prezentacji: "przepiękne olejki", "pachnidła-medykamenty", "autentyczne perfumy" itp. Wbrew sobie odczuwałem rozbawienie (choć mam nadzieję, iż moja mina tego nie zdradzała), widząc na ich twarzach rozczarowanie, kiedy grzecznie, lecz stanowczo stwierdzałem, że niczego nie kupię. Przyszedłem tu dla atmosfery tego miejsca, po to, by się rozejrzeć. Ponadto nie byłem finansowo przygotowany na to, by od pierwszego dnia wydawać pieniądze.

Poszedłem także na plażę, by się trochę opalić w oczekiwaniu na bardziej aktywny wypoczynek. Słońce świeci w zenicie i jest ciepło, a nawet gorąco. Zastanawiam się przez chwilę nad tym, jak można spędzać całe dnie, wylegując się na słońcu, kiedy wokół jest tyle interesujących miejsc, rzeczy i spraw, lecz zgaduję, że to kwestia indywidualnego wyboru. Nie potrafię osobiście znaleźć żadnego dreszczyku w leżeniu tu niczym kawał sflaczałego mięcha, smażącego się w słonecznym piekarniku, cielsko przy grubym cielsku, gdzie tylko od czasu do czasu jakaś niezła, atrakcyjna kobieca figura przełamuje monotonię i brzydotę tego widoku. Z drugiej jednak strony, po mroźnych dniach w Polsce postanowiłem króciusieńko spróbować, aby wchłonąć w krwioobieg nieco energii. W Szarm wszystko ma swą cenę: "darmowa" plaża publiczna kosztuje 10 LE, równowartość 1,50 USD. Naturalnie to nie kwestia ceny, tylko raczej zasady.

Ponieważ nie umiem nurkować i nawet nie jestem pewien, czy chciałbym spróbować, zabrałem się zatem w morze łódką o szklanym dnie, by obejrzeć rafy koralowe, które – zaledwie 200 do 500 metrów od brzegu – tętnią życiem: szkaradnicę ledwie widać pod piachem obok rafy, jedynie zdradziecki haczyk porusza się w tę i z powrotem. W innym znów miejscu "crocodile fish" (Cymbacephalus Beauforti) ledwo odróżnia się od piaskowego tła na dnie. Papugoryby o żółtych i błękitnych barwach, przeżuwają jakieś porosty i są tak odważne, że odrywają też trochę pokarmu z dna naszej łodzi. No i mamy olbrzymie napoleony – zostało ich w tym regionie zaledwie ok. 12 – które płyną cicho, niczym pełni godności dżentelmeni. Jest też sama rafa koralowa, we wszelkich możliwych i niemożliwych do wyobrażenia odcieniach, kolorach i kształtach, a niektóre z korali mogą być zdradziecko trujące. Wyobrażam sobie ile dziwów przyrody można obejrzeć, jeśli umie się nurkować! Szarm el Szejk, Hurgada, Dahab – wszystkie te miejsca stanowią ponoć raj dla nurków. Lecz ma niechęć do otwartej wody (umiem pływać, niemniej niezbyt dobrze, i nie mam najmniejszego zamiaru się nauczyć) nie pozwala mi na pełne docenienie całego piękna tej podmorskiej krainy.

Wieczorem idę do Na’ama Bay, nowoczesnego centrum handlowego. Uderza mnie ilość Rosjan odwiedzających to miejsce. Podejdź do dziewczyny, a możesz być na co najmniej 50% pewny (pozostałe 50% to prawdopodobnie Włoszki), że mówi i rozumie po rosyjsku, gdyż przyjechała z Rosji, Białorusi lub Ukrainy. Tym, co także mnie uderza jest niesłychany talent miejscowych Egipcjan do języków obcych. Nie uczęszczając na żadne kursy (większość z nich jest zbyt uboga, by móc sobie na nie pozwolić) mówią płynnie (jak na moje ucho) po rosyjsku, włosku, hiszpańsku i – oczywiście – angielsku. To jasne, że niektórzy z nich popełniają błędy, lecz tego nie słychać. Gdyby jakiś Włoch czy Włoszka próbowali rozmawiać ze mną tysiąc razy dziennie, to nie nauczyłbym się języka tylko go słuchając, gdyż nie znałbym znaczenia słów... Później, będąc już w Kairze, słyszałem także, jak Egipcjanie oprowadzają wycieczki japońskich, chińskich, francuskich czy niemieckich turystów i mówią płynnie w tych językach. Myślę jednak, że w tym przypadku byli to wykwalifikowani przewodnicy, którzy musieli zdać państwowe egzaminy językowe. Tymczasem to Rosjanie wydają się być najbardziej popularni i najliczniejsi w Szarm: wiele ze sklepów miało szyldy czy ogłoszenia po rosyjsku, a istnieje tu nawet klub, nazwany "Back in the USSR" (czyli "z powrotem w ZSRR"), z wielkimi literami "CCCP" i groźnie wyglądającymi obliczami Marksa, Engelsa i Lenina.
Wojciech B.

Wojciech B. Wolny, szukający

Temat: Mhmmm, zastanawiam się, czy umieścić tu swój "raport" z...

CZĘŚĆ DRUGA:

Po kilku dniach spędzonych głównie na odpoczywaniu od stresów, które pozostawiłem w Polsce, czas na coś poważniejszego, choć wciąż dość popularnego wśród turystów i dlatego niezbyt wyjątkowego: półdniową wizytę w wiosce Beduinów oraz wieczór i noc na pustyni.

Wcześnie rano następnego dnia spod hotelu zabiera mnie taksówka, należąca do starszego Beduina. Mówi on trochę po angielsku, przez pewien zatem czas chętnie rozmawiamy. Później zaczynam koncentrować się na surowym i zimnym pięknie pustyni i skał.

Beduini to dumny i niezależny naród. Zamieszkiwali oni te rejony na długo przed Mahometem i nadejściem islamu. Wszyscy z nich pochodzą z tych ziem, za wyjątkiem jednego z plemion, pochodzącego z regionu Kaukazu. Wewnątrz społeczności prawo beduińskie traktowane jest z większą czcią, niż oficjalne prawa rządowe. W istocie nie można się oprzeć wrażeniu, że lud ten odczuwa pewnego rodzaju niechęć wobec "tych Egipcjan".

Do całkiem niedawna Beduini wiedli koczownicze życie, przenosząc swe domy, bydło, wielbłądy zgodnie ze zmianami pogody i roślinności. Dopiero wraz z ostatnim napływem turystyki i zachodniej "cywilizacji" wielu z nich częściowo lub całkowicie porzuciło swój przenośny tryb życia i osiadło w domach (choć bardziej prawidłowym określeniem byłyby prawdopodobnie szałasy czy baraki) wykonanych z drewna, kamienia lub cementowych cegieł. Często zobaczyć można Beduina w swym nakryciu głowy i galabii (długiej, luźnej, przypominającej suknię szacie, rozpowszechnionej szeroko w kulturach arabskich), jednocześnie noszącego elektroniczny zegarek, posiadającego komórkę, okulary przeciwsłoneczne, prowadzącego samochód, palącego papierosa i wyciągającego plik pieniędzy ze swego skórzanego portfela. Jedna wszakże rzecz prawie w ogóle nie zmieniła się przez stulecia: terytorializm poszczególnych plemion. Każde plemię beduińskie kontroluje określony region Półwyspu Synaj i choć w obecnych czasach nie ma już wojen plemiennych, ludzie ci znają granice swych terenów.

Po mniej więcej godzinnej jeździe docieramy w końcu do "wioski". Zaledwie dwa domy czy baraki otoczone są "podwórkiem”"w opłakanym stanie, pokrytym wszelkiego rodzaju odpadkami. Szczątkami organicznymi karmi się kozy i owce, natomiast tekturę, plastik i szkło odkłada się na bok – stanowią źródło niewielkiego dodatkowego dochodu. Co do reszty śmieci – kogo to obchodzi? Po prostu sobie leżą, stanowiąc niemy komentarz do tego, co może stać się z rdzennymi mieszkańcami gdy zasmakują w cywilizacji i zmienią swój wielowiekowy tryb i styl życia.

Gdy wchodzę do wioski, witają mnie same kobiety. Mężczyźni właśnie wyruszyli z jakimiś turystami na przejażdżkę na wielbłądach. Zdejmuję sandały i siadam na miękkich matach rozłożonych bezpośrednio na ziemi. Przywitalna szklanka gorącej i słodkiej herbaty. Oglądamy się nawzajem z zainteresowaniem. Większość kobiet zakrywa całe ciało, dwie z nich mają nawet rękawiczki, a ich chusty zakrywają całe twarze z wyjątkiem oczu. Tylko jedna, nieco młodsza, jest nieco mniej tradycyjna i konserwatywna w zachowaniu i jest też jedyną kobietą w tym gronie, która mówi po angielsku na tyle dobrze, by móc prowadzić jakąkolwiek sensowną rozmowę. Przez jakiś czas siedzę jednak cicho, ze skrzyżowanymi nogami, chłonąc atmosferę tego niemal niegościnnego, jednak tak spokojnego i pięknego miejsca.

Po pewnym czasie wzbudzamy wzajemne zaufanie, a niektóre z kobiet ściągają nawet nieśmiało chusty z twarzy. Poprzez młodą dziewczynę, która mówi po angielsku rozmawiam z nimi o beduińskim życiu, o kobietach i mężczyznach, małżeństwach, dzieciach, bydle, wielbłądach, pieniądzach, turystach i o innych sprawach. Bawię się z dzieciakami, co wywołuje w paniach wybuchy śmiechu. W końcu wracają mężczyźni (wszystkie kobiety natychmiast nakładają swe chusty z powrotem na twarze). Nasz gospodarz, Mohammed, siedzi z nami w cichej kontemplacji, lecz od czasu do czasu wtrąca jakiś żart. Nie jestem już tu jedynym białym: tak jak jego starszy kuzyn, a może dziadek, który mnie tu przywiózł, on także jest kierowcą taksówki i przywiózł ze sobą rodzinę z Holandii. Holenderka prosi o pozwolenie na zrobienie zdjęcia jednej z żon Mohammeda. Kiedy, drocząc się z nim (naturalnie zdaję sobie sprawę z tabu: w islamie obcokrajowcy-mężczyźni nie powinni robić zdjęć kobiety), również proszę o pozwolenie, odpowiada ze śmiechem (a jednak gdzieś tam w podtekście dało się usłyszeć ulotny cień groźby): "oczywiście, nie ma problemu, ale potem cię zabiję". Przez cały dzień jest w nastroju do żartów: kpi, przedrzeźnia, dowcipkuje.

Po spędzeniu niemal zbyt krótkiego czasu w wiosce wskakujemy na wielbłądy i udajemy się na krótką przejażdżkę po pustyni. To mój pierwszy raz na grzbiecie tego zwierzęcia i – tak jak ostrzegali mnie znajomi – to dziwne uczucie, kiedy wielbłąd wstaje. W przeciwieństwie do jazdy konnej, tu nie wskakuje się na siodło, ani się nań nie wdrapuje. Zamiast tego wielbłąd siedzi z nogami związanymi liną, a na tak obniżonym siodle po prostu siada się okrakiem. Następnie wielbłąd wstaje, lecz dziwną cechą tych zwierząt jest to, że najpierw wyprostowują tylne nogi, a dopiero w chwilę później – przednie. Z tego powodu przez moment jeździec znajduje się w zupełnie dziwacznej, niemal poziomej, pozycji.

Kiedy już jednak usadowiłem się na swym rumaku, czułem się bardzo bezpiecznie i nie musiałem nawet używać rąk w celu przytrzymania drewnianego kołka umieszczonego w przedniej części siodła. Prawda, wielbłądy szły majestatycznie, bez żadnego pośpiechu; być może gdyby zaczęły galopować, byłoby o wiele trudniej.

Koncentruję się na obserwowaniu pustyni i roztaczających się przede mną skał. W miarę jak słońce powoli niknie za niewidzialnym horyzontem, zaczyna malować na nagich, surowych ścianach z granitu i bazaltu niewiarygodne kształty o złocistoczerwonym kolorze. Schodzimy z wielbłądów i maszerujemy do pobliskiego obozu, gdzie już płonie ognisko i gdzie już zebrali się wszyscy Beduini. Z wdzięcznością przyjmuję jeszcze jedną szklankę gorącej i słodkiej herbaty, ponieważ robi się stopniowo coraz chłodniej, a ja mam na sobie jedynie spodnie, koszulkę z krótkim rękawem, kurtkę bez rękawów i sandały. Lecz gdy w pogłębiającej się czerni pustyni wesoło mruga płomień ogniska i gdy piję trzecią czy czwartą szklankę – nie odczuwam już zimna.

Kiedy zapada noc, Mohammed rozpoczyna jedną z wielu beduińskich historii o wojnie, miłości i sprawiedliwości. Opowiada o człowieku, którego serce było twarde jak głaz, lecz który ostatecznie się zmienił dzięki dziwnym odmianom i zrządzeniom losu. Morał z tej opowieści jest taki, że lepiej jest żyć w pokoju i sprawiedliwości, niż wciąż się nawzajem zabijać. Przez chwilę siedzimy w ciszy, przerywanej tylko trzaskającym drewnem w ognisku. Potem zaś pokarm dla duszy i umysłu zostaje zastąpiony pokarmem dla ciała: na metalowej siatce umieszczonej bezpośrednio nad rozżarzonym drewnem położono apetycznie wyglądające kawałki kurczaka oraz kofty. W naczyniach na pobliskim stole smaczne ziemniaczane i pomidorowe sałatki sprawiają, że ślinka leci nam z ust.

To były wspaniałe chwile, lecz byłoby niegrzecznością nadużywać gościnności tych ludzi (słyszałem opowieści o dawnych podróżnikach, których ze strony Beduinów spotkało bardzo ciepłe przyjęcie, a których potem dosłownie wykopywano z obozowiska, jeśli przekroczyli pewien limit czasu!); ponadto zrobiło się naprawdę zimno i już od jakiegoś czasu rozgrzewam sobie przy ogniu dłonie i stopy. Wracamy wszyscy do swych taksówek (Holendrzy mają jedną, którą prowadzi Mohammed, a ja mam cały samochód dla siebie) i odjeżdżamy do Szarm el Szejk.
Wojciech B.

Wojciech B. Wolny, szukający

Temat: Mhmmm, zastanawiam się, czy umieścić tu swój "raport" z...

CZĘŚĆ TRZECIA (na razie zrobię przerwę, gdyż praca wzywa, a poza tym raport jest naprawdę bardzo długi):

Następnego dnia budzę się bardzo późno, około południa. Lecz mam do tego prawo: wiem, że dziś nie będę spał. Dziś bowiem jest ostatni dzień 2005 roku. Oczyma wyobraźni widzę turystów z grup zorganizowanych (to naprawdę NIE jest pogarda!) w swoich garniturach, smokingach i wieczorowych sukniach, tańczących w rytmie disco, salsy czy walca, pijących szampana gdy zegar zaczyna wybijać pierwsze sekundy nowego roku. Z pewnością nie tego pragnąłem przyjeżdżając do Egiptu i wierzę, że nie trzeba wyjeżdżać z Polski, by tak samo się bawić. Zjednoczenie z Naturą i ucieczka od pośpiechu i hałasu – tego chciałem na swój początek roku. Poza tym moja wizyta w Egipcie – jak to dalej okażę w niniejszym raporcie – nie była czysto turystycznym wypadem; skorzystałem po prostu z faktu, że mój samolot wylądował na Synaju, w przeciwnym razie udałbym się wprost do Kairu. Lecz skoro już tu jestem, czemu nie połączyć zagadkowego i owianego legendami z czysto turystycznym? Tak więc moim planem i zamiarem było wejście na Górę Synaj, zwaną także Górą Mojżesza, drugi najwyższy szczyt w Egipcie (2285 m n.p.m.), spędzenie jakiejś części pierwszego dnia nowego roku na wierzchołku i obcowanie z gwiazdami i wschodzącym słońcem.

Już sama nazwa wzbudza biblijne skojarzenia. Choć obecnie wielu uczonych nie zgadza się z taką opinią, Górę Synaj uważano za właśnie tę, na której Mojżesz otrzymał bezpośrednio od Boga dziesięć przykazań. O ile nie wierzę w boskość dawcy, to nie ma wątpliwości, iż wydarzenie to było niewiarygodnie spektakularne i posiadało doniosłą wagę dla przyszłości ludzkości. Świadomość faktu, że góra ta ma specjalne, święte znaczenie tym bardziej uzasadnia moją decyzję. Tak więc wejdziemy dziś na święty szczyt, bliżej gwiazd i wschodzącego słońca.

Jest 22:00 i mój kierowca (którego imienia jakoś dziwnie nigdy nie zapamiętałem, lecz który wcześniej zabrał mnie w swej taksówce do wioski Beduinów) czeka już na mnie w swym zużytym, lecz wciąż funkcjonującym peugeocie 504. Stąd aż do podnóża góry, u której stóp znajduje się klasztor Świętej Katarzyny, czeka nas trzygodzinna jazda. Naturalnie nie zdążę wejść na szczyt, ani nawet nie zacznę się wspinać, przed północą, lecz nie w tym rzecz. Wolę raczej dotrzeć na wierzchołek we wczesnych godzinach porannych i nie czekać tyle godzin na wschód słońca.

W drodze na górę widzę, jak wiele razy wcześniej, że Egipt stał się państwem policyjnym, bez wątpienia częściowo z powodu niedawnych ataków terrorystycznych. Po pierwszych 100 kilometrach zatrzymuje nas mężczyzna, który sprawdza dokument tożsamości mojego kierowcy i mój paszport. Potem odległości pomiędzy kolejnymi posterunkami policji i blokadami stają się coraz krótsze. Każde ważniejsze skrzyżowanie, każda droga wjazdowa do każdego miasta czy osady, strzeżone są przez uzbrojonych policjantów, z których niektórzy noszą charakterystyczne czarne mundury, inni zaś – zwykłe cywilne ubrania. Niektórzy wyglądają surowo i poważnie, inni uśmiechają się przyjaźnie. Za każdym jednak razem zachowuję się grzecznie i uprzejmie, nie tyle ze strachu (nie mam się czego obawiać, moje "tajne" działania zaczną się dopiero za kilka dni po przyjeździe do Kairu), ile z szacunku: szacunku wobec innej kultury, innej mentalności, wobec wysiłków, jakie podejmują, by uczynić tę ziemię bezpieczniejszą. Nie mam najmniejszego problemu z przejeżdżaniem przez kolejne posterunki; staje się to nawet łatwiejsze, kiedy mówię im, że jestem z "Bulandy" (arabskie określenie na Polskę).

Budzę się (zdrzemnąwszy się trochę w samochodzie), gdy dojeżdżamy do bramy Klasztoru Świętej Katarzyny, od którego rozpoczyna się każda wspinaczka. Pobieżne przeszukanie mej torby (sądzę, że nie miałbym żadnych trudności z przemyceniem pistoletu czy noża – w istocie miałem w niej duży nóż myśliwski) i zostawiony jestem sam sobie. Tyle tylko, że pomyślałem, iż znacznie lepiej byłoby wynająć przewodnika. Nie chodzi o to, że droga na szczyt jest aż tak trudna – w gruncie rzeczy to stosunkowo łatwa wspinaczka o pierwszym stopniu trudności – lecz przy otaczającej nas całkowitej ciemności lepiej jest być z kimś, kto zna tę trasę na pamięć i kto mógłby ponieść moje rzeczy, kiedy się zmęczę. Oczywiście znalezienie kogoś takiego było niezwykle proste i miałem szczęście, że trafiłem na młodego Beduina, który zna te okolice naprawdę dobrze i mieszka zaledwie 10 kilometrów od góry.

Gimie (bo tak ma na imię mój przewodnik) daje mi do wyboru dwie trasy pod górę. Mogę wybrać łatwiejszą, wspomnianą już trasę, która jest zasadniczo drogą dla wielbłądów, tyle tylko, że nie mam ochoty jechać na żadnym wielbłądzie i chcę wejść na własnych nogach; lub też mogę wejść Drogą Pokuty: po 3.750 stopniach wykutych w skale przez jednego z mnichów z klasztoru. Zgadnijcie, którą trasę wybrałem?

Wspinaczka po drodze dla wielbłądów, choć męcząca, nie jest wyczerpująca. Rozstawione po drodze stragany oferują wodę, soki, herbatniki czy gorącą herbatę, można więc chwilę odpocząć. W końcu docieramy do skalnego amfiteatru, znanego jako "Siedmiu Mędrców Izraela", w którym podobno siedmiu starców oczekiwało Mojżesza, gdy ten rozmawiał z Bogiem. Stąd nie ma już innej możliwości, jak tylko wspinaczka po pozostałych 750 stopniach aż do samego szczytu. Po około 100 pierwszych stopniach przeklinam mnichów, którzy je wykuli. Po kolejnych pięćdziesięciu dochodzę do wniosku, że z całą pewnością Bóg nie mógł chcieć czy potrzebować tego rodzaju pokuty. Potem zaś wiem tylko, że jeśli się nie zatrzymam tu i teraz, umrę na atak serca. Jestem swym własnym sercem: czuję je w klatce piersiowej, w tętnicach, czuję jak pulsuje w mej głowie. Odpoczywamy trochę, lecz sama myśl o konieczności wejścia jeszcze po 500 schodach sprawia, że już jestem zmęczony.

Po – jak mi się zdało – całej wieczności w końcu wdrapuję się po ostatnich stopniach i 1 stycznia 2006 roku około 4:30 rano czasu egipskiego znajduję się na szczycie. W ciemności ledwie dostrzegam zarysy dwóch przycupniętych na wierzchołku struktur: Kaplicy Świętej Trójcy (zbudowanej dopiero w latach 30-tych XX wieku dokładnie w miejscu, w którym stała znacznie, znacznie starsza kaplica wzniesiona tu już w roku 363, a potem przebudowana przez cesarza Justyniana w roku 530) oraz równie bezbarwnego meczetu. Lecz to nie one są powodem mego tu przybycia.

Decyzja wejścia na Górę Synaj podyktowana była głównie względami duchowymi: szukałem samotności, mistycyzmu, medytacji i zjednoczenia z Naturą, której wielkość i surowość miałem podziwiać po wschodzie słońca. Znajduję sobie niszę, chroniącą mnie przed porywistym wiatrem, lecz i tak – na razie – jest mi tak ciepło, że mam na sobie tylko koszulkę z krótkim rękawem. Przez pół godziny jesteśmy tylko ja (mój przewodnik zszedł kilkanaście metrów niżej do najbliższego straganu, gdzie, jak powiedział, zdrzemnie się trochę), czyste, rozgwieżdżone niebo, rozświetlone miriadami maleńkich punkcików, i cisza. Przemożna, ogłuszająca cisza majestatycznych łańcuchów górskich i pustyni. Tylko z bardzo daleka można zauważyć ledwie dostrzegalną poświatę z trzech głównych miast tego regionu: Dahabu, Nuweiby i Szarm el Szejk. Medytuję i wyśpiewuję mantry, potem próbuję nawiązać duchowe połączenie z gwiazdami, a szczególnie z konstelacją Oriona. Mruczę pod nosem słowa z dawno zapomnianych "Szmaragdowych Tablic Tota": "Zin-Uru" i patrzę tęsknie na Pas Oriona, z którego (jestem tego pewien) starożytne cywilizacje czerpały swą wiedzę i opowieści. "Zin-Uru" i kolejne spojrzenie. Z perspektywy czasu było to zapewne zwykłe łatwo wytłumaczalne zjawisko atmosferyczne, wówczas jednak nie mogłem oprzeć się wrażeniu, iż zadziałały jakieś dziwne moce: gdy obserwuję konstelację Oriona, zaczynam dostrzegać, jak trzy środkowe gwiazdy (Pas Oriona) stopniowo zanikają...

Mija pół godziny (zrobiło się teraz bardzo zimno i szybko wskakuję w sweter, polar, kamizelkę bez rękawów i chroniącą przed wiatrem kurtkę), a mistycyzm pęka niczym bańka mydlana: na szczyt zaczynają masowo wchodzić turyści. Oni też obejrzeć wschód słońca. W porządku, nie ma problemu – każdy przecież ma do tego prawo, choć niektórzy mnisi twierdzą, że nie zawsze tak było – gdyby nie ich ciągłe gadanie i śmiechy. Czemu nie potrafią poczekać na spektakl słońca w ciszy, czemu nie chcą potraktować tej góry (bez względu na to, czy rzeczywiście Mojżesz rozmawiał tu z Bogiem, czy też nie) i Przyrody z szacunkiem? Mówienie jest srebrem, milczenie – złotem...

W miarę upływu czasu na grzbiecie góry pojawia się coraz więcej widzów. Większość z nich, łącznie ze mną, siedzi lub leży dookoła, owinięta w koce (10 LE od sztuki, choć ja porwałem skądś swój za darmo) i/lub śpiwory – temperatury ledwie przekraczają zero stopni. Wielu próbuje zasnąć, niektórzy być może medytują lub są zziębnięci do szpiku kości. Nagle pojawia się duża gromada, mówiąca po hiszpańsku. Wkrótce wszystko się wyjaśnia: to jakaś grupa religijna (sekta?) z Kolumbii. Ich przywódca (ksiądz?) nieustannie wykrzykuje swe modlitwy, reszta zaś jest w ekstazie: płaczą, powtarzają słowa modlitwy za przywódcą, zmawiają swe własne... Choć nie mówię po hiszpańsku, rozumiem niektóre ze słów: "O, Panie, dziękujemy Ci za wioski i miasta, za Przyrodę, za to, że pozwoliłeś nam tu wejść, prosimy, chroń słabych i uciśnionych, biednych mieszkańców Kolumbii; Niech żyje Kolumbia!" – i tak dalej w tym duchu przez mniej więcej godzinę. Naprawdę szanuję każdą wiarę, religię i wyznanie i nie mam nic przeciwko tym modlitwom i tym ludziom, ALE: czy nie mogą zachowywać się spokojnie? Czy nie potrafią wyrażać swego uwielbienia po cichu, łącząc się z Bogiem wewnętrznie? Szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę, że na szczycie znajdowali się też muzułmanie (przewodnicy, mieszkańcy okolicznych wiosek), potencjalni buddyści (Japończycy, Chińczycy i Koreańczycy) i być może także wyznawcy innych religii lub niewierzący. Zachowywali się, jakby chcieli, by ich słyszano stąd aż po Szarm el Szejk, jakby chcieli upewnić się, że są jednymi, których Bóg usłyszy i wysłucha.

W końcu nawet oni ulegają zmęczeniu i cichną w chwili, gdy pierwsza pomarańczowa poświata ledwie zaczyna oddzielać granat nieba od szarości i czerni skał i piasku. Zajmuję "strategiczną" pozycję na skale o prostopadłym, pionowym zboczu i obserwuję spektakl, który dla każdego mieszkańca starożytnego Egiptu oznaczał odrodzenie życia, powrót Amona-Ra z podróży po podziemnej krainie Duat. Gdy słońce powoli wschodzi, góry zmieniają swe barwy: z ciemnoszarej, niemal czarnej, na jasnoszarą i brązowawą, a potem cała skalista kraina jak okiem sięgnąć błyszczy pomarańczowo-czerwonymi odcieniami.

Czas schodzić – tym razem po wszystkich 3.750 stopniach. Choć zejście jest naturalnie znacznie mniej uciążliwe od wejścia, i tak myślę, że mnich czy mnisi, którzy wykuli te stopnie musieli być szaleni. Muszę jednak przyznać, że ten szlak jest też znacznie bardziej malowniczy od drogi dla wielbłądów, która wije się niemal z wierzchołka. Fantastyczne szczeliny, wyrzeźbione przez wiatr i klimat, przypominają wąskie kominy – lub olbrzymie katedry. Wiatr ukształtował bazaltowe i granitowe skały w najbardziej niesamowite i niewyobrażalne kształty. A ponieważ owe skały należą do jednych z najtwardszych, takie ich ukształtowanie musiało zająć setki tysięcy lub miliony lat. Znajdujemy się wszakże na jednym z najstarszych geologicznie obszarów. A jednak, schodząc stopień po stopniu zastanawiam się: czy to możliwe – jak chcą niektóre źródła – że tu właśnie kształtowała się i kwitła cywilizacja znacznie starsza od jakiejkolwiek innej na ziemi, cywilizacja bogów i półbogów opisanych w sumeryjskich podaniach, którzy, wedle niektórych autorów, walczyli przeciw sobie w nuklearnych wojnach? Czy to dlatego właśnie ta ziemia jest tak jałowa i pusta? I czy ktoś kiedyś znajdzie odpowiedź?

Kiedy przebywam ostatnie stopnie Drogi Pokuty (a może drogi do piekła?) widok otwiera się na wspaniałą dolinę, siedzibę jednego z najstarszych istniejących kościołów: liczącego sobie 1500 lat Klasztoru Świętej Katarzyny. Na razie jest zamknięty (dziś niedziela) dla turystów, lecz z pewnością odwiedzę go jeszcze po powrocie z Kairu. To okazja, której nie wolno zmarnować.

Już w hotelu zdaję sobie sprawę z tego, jak bardzo jestem zmęczony i śpiący. Wyrejestrowałem się już wcześniej – dziś jest mój autobus do Kairu – lecz za radą Ahmeda, właściciela hotelu, wynajmuję jeszcze jeden, tańszy pokój (70 LE = około 12 USD) bez łazienki i ucinam sobie długą, zdrową drzemkę, a potem w dzielonej łazience biorę rozgrzewający prysznic.
Wojciech B.

Wojciech B. Wolny, szukający

Temat: Mhmmm, zastanawiam się, czy umieścić tu swój "raport" z...

CZĘŚĆ CZWARTA:

Jest dziesiąta wieczorem; w końcu opuszczam hotel i biorę taksówkę na dworzec autobusowy. Jazda z Szarm el Szejk do Kairu zajmuje 7 godzin, w tym dwa krótkie postoje na posiłek czy papierosa. Jadę w pierwszym rzędzie i robi mi się coraz zimniej; wkrótce wiem dlaczego: zawór zimnego powietrza w klimatyzacji skierowany jest wprost na mnie i zafiksowany w jednej pozycji, nie ma też możliwości go wyłączyć. Dodajmy do tego chłód pustyni otaczającej drogę i już wiadomo, dlaczego zaczynam się trząść w niekontrolowany sposób.

Tak jak w przypadku drogi na Górę Synaj, tak i tu blokady drogowe są czymś naturalnym. Tyle tylko, że w tym przypadku policjant w cywilnym ubraniu sprawdza dokumenty wszystkich podróżnych. Byłem bodajże jedynym obcokrajowcem w tym autobusie i pewnie dlatego nie miałem żadnych problemów. Mogłoby ze mną podróżować jeszcze maksimum czworo białych: ze względów bezpieczeństwa nie zezwala się na podróżowanie jednym autobusem więcej, niż pięciorgu obcokrajowców.

Przy każdej kontroli drzwi od autobusu pozostają otwarte, siedzę więc niemal w pozycji embrionalnej, by zatrzymać tyle ciepła, ile to możliwe, z ramionami wetkniętymi pod nogi i nisko zwieszoną głową.

Przy kolejnej blokadzie poruszenie: wszyscy wysiadają, więc i ja muszę, na przenikliwy, zimny wiatr bezdusznej pustyni. Nagle wszyscy proszeni są o wyjęcie bagażu; najwyraźniej stosuje się tu bardziej szczegółową kontrolę i przeszukuje wszystkie torby i walizki. Cóż za błogosławieństwo: sam przeszukuję swoją walizkę i znajduję polar, który czym prędzej zakładam na siebie z uśmiechem ulgi. Żegnaj, chłodzie.

Zanim się obejrzałem, już wszyscy z powrotem chowają swój bagaż; nikt nie otworzył nawet jednej torby. Może zatem po prostu zostały wysłuchane moje modły o odrobinę ciepła…
================
O 6:20 rano ostatni przystanek na Midan Rameses (Placu Ramzesa, zwanego też Mubarak) wystawia mnie na hałas i gwar stolicy. No, może nie całkiem, jak się później miało okazać: wczesnym rankiem Kair wydaje się bardzo spokojny w porównaniu do szczytu, rozpoczynającego się jakieś dwie czy trzy godziny później. A jednak boję się przejść przez ruchliwe rondo i znaleźć taksówkę. Samochody ciągną nieprzerwanym strumieniem, najwyraźniej całkowicie ignorując czerwone i zielone światła. Mając już niejakie doświadczenie z Indii przyjmuję to wszystko z nieco większym spokojem, a jednak nawet w Indiach ruch uliczny nie wydaje się tak szalony, jak tu. Najwyraźniej jeszcze nic nie widziałem...

W końcu udaje mi się znaleźć taksówkę, która dowiozła mnie do hotelu. Ponieważ ogarnęły mnie zmęczenie, niewyspanie i chłód, zapadam w drzemkę i mocno śpię do 10:00 rano.
================
Po szybkim, gorącym prysznicu i porządnym posiłku moim celem staje się Heliopolis – starożytne miasto bóstwa Anu/Inu.

Heliopolis – wraz z Memfis i Tebami – było niegdyś jednym z najważniejszych miast starożytnego Egiptu. Zwane także On, było stolicą jednej z dzielnic Dolnego Egiptu. Stanowiąc centrum nauki, teologii i astronomii, miasto kwitło już w okresie Starego Państwa. I – jak wskazuje na to grecka nazwa – było centrum kultu słońca; wedle pewnych źródeł, tu prawdopodobnie zbudowano świątynie Atona i Ra-Horakty.

To zdumiewające, jak niewiele pozostało do dzisiaj z tego starożytnego miasta. Dzisiejsze Heliopolis wydaje się zapominać o swej niegdyś wielkiej przeszłości; zamiast tego jest to obecnie północno-wschodnie przedmieście Kairu, miejsce zamieszkania dla bogatych i znanych. To tu właśnie znajduje się Pałac Prezydencki, a większość godnych zobaczenia miejsc pochodzi z czasów nieporównywalnie późniejszych, niż cztery czy pięć tysięcy lat temu (naturalnie wedle oficjalnego datowania).

To co niegdyś było miastem wielkości zostało zredukowane do zaledwie jednej pamiątki z przeszłości, niezwykle rzadko odwiedzanej przez turystów (jak zresztą w ogóle całe Heliopolis): samotnego, zapomnianego obelisku faraona Senusreta (Sezostrisa) I, drugiego władcy Dwunastej Dynastii (1991 – 1803 p.n.e.). Przyznać należy, iż obelisk jest obecnie najstarszym stojącym monolitem w Egipcie.

Pozostałe interesujące miejsca nie mają nic wspólnego z czasami faraońskimi. Jest jeszcze tylko Drzewo Św. Marii, pod którym ponoć piła wodę ze strumienia i siedziała matka Chrystusa. Warto też obejrzeć Bazylikę i Pałac Barona (zbudowany, co ciekawe, w stylu niezwykle zbliżonym do khmerskiego).

Biorę metro do stacji El-Matariya. Wiem, że to przedmieście, stanowiące obecnie część współczesnego Heliopolis, było niegdyś centrum starożytnego miasta. Archeologiczne wykopaliska przedkonstrukcyjne (tzn. wykonywane przed wzniesieniem nowych budynków) wskazały na istnienie wielu artefaktów i konstrukcji, pogrzebanych obecnie pod współczesnymi budowlami. Ludzie, "którzy wiedzą" (albo którzy przynajmniej twierdzą, że wiedzą) – a miałem szczęście spotkać takiego – utrzymują, nie bez podstaw, że Heliopolis (przypomnijmy raz jeszcze, że w zgodzie ze swą nazwą, choć przecież w starożytności zwało się On) stanowiło gigantyczne centrum energetyczne ze zwierciadłami, kolekcjonującymi energię z naszej gwiazdy i rozprowadzającymi ją po całym kraju. Istnieją także pogłoski (tym razem całkowicie jak dotąd niepotwierdzone), że gdzieś, w którejś z jak dotąd nie odkrytych świątyń istnieje krzemienne pudełko, skrywające klucze do słynnego Holu Zapisków, znajdującego się na Płaskowyżu Gizy, a raczej pod nim.

Wysiadam z metra i zaglądam do przewodnika. Wiem, że niewiele osób w tych okolicach mówi po angielsku (w gruncie rzeczy w ogóle niewiele osób mówi po angielsku w Kairze), przypuszczam więc, że zdany będę tylko na moją mapę i siebie. Niestety, mapa jest tak niedokładna, że mam trudności w znalezieniu właściwej drogi do któregokolwiek z powyższych miejsc. W końcu pytam się o kierunek pierwszego lepszego przechodnia. Oczywiście nie jest on w stanie zrozumieć wiele z tego, co mu mówię, wyciągam jednak mapę i przerzucam kartki. W końcu znajduję urywek, który mówi, że Drzewo Św. Marii znajduje się w Ajn-Szams. Naturalnie zrozumienie tego przychodzi mu już znacznie łatwiej i odpowiednio kiwnąwszy ręką mówi do mnie "chodź". Mmmmm, niedobrze, myślę sobie, bo to oznacza, że rozstanę się z pewną kwotą (w Egipcie żądanie "bakszyszu" za każdą drobną przysługę, a czasem i bez przysługi, jest zupełnie normalnym zachowaniem) lub też że padnę ofiarą złodziei na jednej z wąskich uliczek Heliopolis. Z drugiej jednak strony kompletnie obcy człowiek, idący przed siebie i mający na głowie swoje sprawy, nagle zmienia kierunek i zdanie, poświęcając swój czas i energię, by pomóc zagubionemu turyście – któż z nas zrobiłby to samo w zachodnim świecie, gdyby Arab poprosiłby nas o podobną pomoc? Decyduję się zaryzykować i mu zaufać i zaczynam z nim iść.

Drzewo Św. Marii i niewielkie pobliskie muzeum okazują się być zaledwie o pięć minut drogi od stacji, lecz kluczymy po wąskich alejkach Ajn-Szams, skręcając to w prawo, to w lewo, a potem znowu w prawo, staram się więc bardzo, by zapamiętać tę trasę ze szczegółami, gdybym chciał powrócić na stację tą samą drogą. Opłaciło się. Nie miałem z trafieniem z powrotem żadnych większych trudności.

Drzewo Dziewicy Marii to figowiec, który podobno został tu zasadzony w roku 1672 z rozsady pochodzącej ze znacznie starszego drzewa. Wedle opowieści koptyjskich chrześcijan, Święta Rodzina w czasie swej podróży przez Egipt odpoczywała w cieniu tegoż figowca po przejściu przez pustynię, a roślina pozostaje celem pielgrzymek, chociaż w istocie nie robi na mnie większego wrażenia: jak na tak stare drzewo, powinno być większe i mocniejsze... Poza tym wygląda ono jak najzwyczajniejsze w świecie drzewo i ciężko mi uwierzyć, że liczy sobie 2000 (albo chociażby nawet tylko 330) lat... Z obowiązku raczej niż prawdziwej ciekawości czy emocji robię kilka zdjęć. Potem policjant turystyczny (och, tak, pełno ich w Kairze) pokazuje mi coś, co jest bodaj jednym z najnudniejszych muzeów na świecie. Na kolekcję składają się fotografie, przedstawiające klasztory (lub ich ruiny), wzniesione w miejscach, gdzie Święta Rodzina zatrzymywała się ponoć podczas swych peregrynacji po Egipcie. Muzeum zawiera też drewniany żłobek, wyglądający tak, jakby drewno skamieniało. Przynajmniej podpis (na szczęście także po angielsku) stwierdzał, że jest to "jakiś" żłobek, a nie TEN właśnie, co sugerowałoby, że takiego typu lub kształtu MOGŁA używać Święta Rodzina.

Zaledwie 10 minut (i 10 funtów egipskich) później wychodzę z muzeum. Jeszcze tylko szybkie zdjęcia Świętej Studni (z której pili Maria, Józef i Jezus) oraz obrazów i mozaik o tematyce chrześcijańskiej na ścianach i już stąd wychodzę. Oczekiwałem chyba czegoś bardziej... tajemniczego, z braku lepszego słowa, jakiegoś znaku zapytania wiszącego w powietrzu. Cały ten okres – i PRAWDZIWE wydarzenia tamtych czasów – są przecież zakryte całunem niepewności i niedomówień. Jednak to miejsce mnie nieco rozczarowuje.

Gdy patrzę na Drzewo i zwiedzam muzeum, mój Cicerone czeka na mnie cierpliwie, w nadziei – jak mniemam – na większy napiwek. Prowadzi mnie wzdłuż głównej ulicy, na której powgniatane, często pozbawione okien minibusy bez świateł mieszają się z wielbłądami i krowami, przeżuwającymi trawę wyłożoną w długich korytach, a wszystko to otoczone śmieciami, brudem i hałasem. Po kolejnych 10 minutach stajemy w końcu twarzą do wejścia na otwartą przestrzeń z obeliskiem Senusreta. Wiem, że teraz mężczyzna ten zażąda pieniędzy, więc ubiegając go pytam, jak zwykle w takich przypadkach, "Ile?". Ku memu największemu zdziwieniu kręci głową przecząco. Był to mój pierwszy i bodaj jedyny przypadek, kiedy to Egipcjanin nie tylko odmówił wzięcia pieniędzy, ale nawet nie chciał o nie poprosić!

Patrzę na jedyne pozostałości tego, co niegdyś było jednym z głównych miast starożytnego Egiptu i – zaiste – całego starożytnego świata. Zauważam tuż obok pola z obeliskiem pustą, dużą przestrzeń wielkości boiska do piłki; czy to możliwe, że pod tym pustym obszarem, zasypanym śmieciami i zamieszkanym przez bezpańskie psy, znajdują się pozostałości On?

Przechadzam się po pełnych nieładu, brudnych ulicach – samotny turysta wałęsający się tam, gdzie zazwyczaj nie zapuszczają się biali. Im dłużej idę, tym więcej dzieciaków zbiera się koło mnie. Są nachalne: chwytają mnie za ręce, ciągną za ubranie swymi małymi, brudnymi rączkami, szarpią mocno za pasek od torby na kamerę. Choć nie zachowują się wrogo, nie wydają się z drugiej strony szczególnie przyjaźnie usposobione. W końcu dają mi spokój dopiero wówczas, gdy w zasięgu wzroku pojawia się policjant w towarzystwie kilku dorosłych. Jak się później okazało, rejon ten stanowi ponoć siedzibę najbardziej fundamentalistycznych islamistów w Egipcie. Być może więc kroczyłem ścieżkami Al-Kaidy...

Dzień dobiega końca, lecz nie zobaczyłem jeszcze całego Heliopolis i jego znacznie nowocześniejszych atrakcji. Dlatego też decyduję się powrócić tu następnego dnia.

Następnego dnia biorę tramwaj – jeden z trzech pozostałych – do Heliopolis. Stary pojazd klekocze po stalowych szynach, przejeżdżając przez szare przedmieścia, czasem przecinając wąskie ścieżki targowe, którymi tłumy skracają sobie drogę, przechodząc na drugą stronę torów. Przeciętna prędkość takiego wehikułu nie jest większa, niż jakieś 30 kilometrów na godzinę. Długa, spokojna jazda przenosi mnie znów do Heliopolis, gdzie tory tramwajowe – w zależności od koloru linii – rozdzielają się w trzech różnych kierunkach.

Wysiadam z tramwaju i zmierzam w stronę Bazyliki. Ta potężna budowla została wzniesiona w XIX wieku jako miniaturowa wersja Hagi Sofii w Istambule. Pochowano tu jednego ze współzałożycieli nowoczesnego Heliopolis, Barona Empaina; niestety wnętrza nie są udostępnione do zwiedzania i musiało mi wystarczyć zrobienie zdjęć bogato zdobionych ścian zewnętrznych. Niedługi spacer prowadzi mnie do Pałacu Barona. Oczywiście nie muszę dodawać, iż baronem tym był naturalnie Empain, który mieszkał w pałacu. Zbudowany w roku 1910, pałac wzorowany jest na świątyniach Angor Wat. Nowa budowla posiadała obrotową wieżę, umożliwiającą baronowi śledzenie ruchu słońca przez cały dzień. W latach 50-tych XX wieku rząd przejął na własność tę budowlę od Empainów i pozwolił, by popadła w zapomnienie i ruinę. Podobno obecnie zamieszkiwana jest jedynie przez ptaki, szczury i nietoperze. Jeśli tak, to dlaczego na swej drodze spotkałem kilkunastu policjantów, zarówno na zewnątrz, jak i na ogrodzonym płotem dziedzińcu, którzy kategorycznie zabraniali mi wykonania jakichkolwiek zdjęć (oczywiście grzeczna acz stanowcza perswazja oraz niewielki "bakszysz" zdziałały cuda i zezwolono mi na zrobienie JEDNEJ fotografii pałacu); czy to możliwe, że nietoperze i myszy zamienili się w żołnierzy i że cała struktura jest teraz wojskowym garnizonem? A może zamieniono ją w więzienie? W Egipcie wszystko jest możliwe.

Przeszedłem prawie całe Heliopolis w poszukiwaniu innych atrakcji, ale w gruncie rzeczy niczego innego już nie znalazłem. Po obfitym posiłku (póki jeszcze mogłem) w jednej z lepszych restauracji w tych okolicach zdecydowałem, że czas już wracać do hotelu. Gdy tak idę ulicą, zauważam wielką bryłę Pałacu Prezydenckiego. Otoczony wysokim murem ozdobionym narodowym emblematem Egiptu – orłem – budynek ten był niegdyś jednym z największych hoteli w Afryce, zwanym Heliopolis Palace Hotel; potem zaś został siedzibą Głowy Państwa. Z oczywistych powodów nie ma możliwości zajrzenia do środka, co, nawiasem mówiąc, zapewniają podejrzanie wyglądający napakowani i kwadratowi faceci w garniturach, leniwie wysiadujący na krzesełkach przed sklepami i urzędami po drugiej stronie ulicy. Jakikolwiek podejrzany ruch i możesz skończyć za kratkami. Zdjęcia również są stanowczo zabronione, choć trudno było oprzeć się pokusie "trzaśnięcia" szybkiej fotki z jednej z bocznych uliczek.

Wreszcie jestem ponownie w hotelu. Nie mam na jutro żadnych szczególnych planów zwiedzania, poza bardzo ważnym (a, jak się później okaże, także bardzo owocnym i oświecającym) spotkaniem.
Ilona A.

Ilona A. Lektor, tłumacz,
NJOiT

Temat: Mhmmm, zastanawiam się, czy umieścić tu swój "raport" z...

I like.................
Wojciech B.

Wojciech B. Wolny, szukający

Temat: Mhmmm, zastanawiam się, czy umieścić tu swój "raport" z...

CZĘŚĆ PIĄTA:

Dziś idę spać wcześnie; muszę wstać o 5:00 rano. Jutro czeka mnie rendez-vous nie mniej ważne od dzisiejszego (o którym kiedy indziej): spotkanie z najbardziej enigmatyczną, odległą i tajemniczą zagadką Egiptu: z Piramidami i Sfinksem. Chcę mieć absolutną pewność, że następnego dnia będę jednym z pierwszych odwiedzających, którym uda się zobaczyć te starożytne pomniki: jedynie 150 osobom zezwala się rano na wejście do Wielkiej Piramidy.
================
Właściwie nie ma najmniejszego sensu wyjaśniać, czym były Piramidy i Sfinks i co oznaczają zarówno dla Egipcjan, jak i dla całej ludzkości. Sądzę, że na temat tych nadzwyczaj intrygujących budowli Egiptu napisano tysiące i tysiące stron. Żadne inne miejsce w Egipcie nie cieszy się takim zainteresowaniem przyjezdnych, lecz – przede wszystkim – uczonych i niezależnych badaczy. Powstaje teoria za teorią, wszystkie usiłują odpowiedzieć na pytanie kto, dlaczego, kiedy i jak wzniósł trzy główne Piramidy i wiecznie milczącego kota z ludzką głową. Pomijając jednak wszystko inne, sama świadomość, że oto staje się oko w oko z jedynym obecnie istniejącym Cudem Świata sprawia, że można się poczuć cząstką nieprzerwanego, płynącego strumienia Historii, łączącego niezgłębione mroki nadzwyczaj odległych wydarzeń (opisywanych obecnie jako mity i legendy) z burzliwą teraźniejszością. I nawet jeśli przyjmiemy tradycyjne datowanie ich budowy, to – że zacytujemy Napoleona – patrzy na nas czterdzieści wieków historii (a w istocie więcej).

Niech nie będzie co do tego złudzeń: nic nie przygotowuje przyjezdnego na ten widok. I nie chodzi nawet o wielkość Piramid (Wielka, przypisywana przez ortodoksyjnych uczonych Chufu/Cheopsowi, była najwyższą budowlą świata aż do skonstruowania przez Eiffela słynnej wieży w Paryżu w roku 1889), choć w istocie w bezpośredniej bliskości tych monumentalnych kamiennych struktur ma się wrażenie karłowatości. Chodzi raczej o atmosferę tego miejsca, coś, o czym słyszałem także od innych podróżnych: mieszaninę świętości, tajemniczości i wielkości, lecz także, gdzieś na dnie, niepokoju, może nawet strachu. Gdyby kamienie umiały mówić i opowiadać historie, te budowle krzyczałyby, i to przez długi czas. Jest w Gizie ta dziwna, przyciągająca i zniewalająca atmosfera...

Nic więc dziwnego, że znalazłszy się w Egipcie, po prostu musiałem odwiedzić to miejsce. Jeśli o mnie chodzi, to bez względu na to jak bogato dekorowane, malowane i rzeźbione są inne prastare monumenty i kamienne atrakcje Egiptu, nie są one w połowie tak interesujące, jak kompleks w Gizie. I w najmniejszym stopniu nie żałuję, że podczas pobytu nie udało mi się zobaczyć Luksoru, Karnaku, Doliny Królów i innych słynnych miejsc. Gdybym kiedyś jeszcze miał okazję powrócić do Egiptu, to z całą pewnością musiałbym przyjechać raz jeszcze do Gizy. Wracać tam wciąż i wciąż.

Odczuwam – i w pewnym sensie zawsze odczuwałem – niesłychaną jedność z Gizą i wiem, że to wyjątkowe miejsce. Jednakże, pomimo tej wyjątkowości, postanowiłem, że mój pierwszy kontakt będzie natury turystycznej, przynajmniej na powierzchownym, fizycznym, poziomie. Na "tajne" operacje i niezwykłe widoki przyjdzie jeszcze czas i miejsce. Na razie jestem zwyczajnym turystą.

Wczesna pobudka, choć za oknami wciąż ciemno, szybkie śniadanie (bułeczki z dżemem i sok zakupione w jakimś sklepiku w bocznej uliczce) i po długiej jeździe (najpierw metrem do stacji Giza, a potem taksówką wzdłuż Pyramid Road) wreszcie tu jestem. Nie jestem pewien, czy czuję się bardziej jak niespokojny kochanek, który za chwilę zobaczy swą lubą, czy też jak rozbrykany szczeniak, którego zaraz mają nakarmić; tak czy owak już odczuwam zniecierpliwienie i utęsknienie. Oszałamiające kształty trzech Piramid (zwłaszcza Piramidy "Chefrena") wyglądają spoza wysokiego ogrodzenia, zbudowanego nie tak dawno (by odstraszyć niepożądanych gości, czy też aby coś ukryć?) i mogę tylko na nie zerkać, gdy stoję przed szlabanem, który mają otworzyć dokładnie o 8:00 rano, znajdującym się nieopodal luksusowego hotelu Oberon Mena House, z którego okien goście mają spektakularne widoki na trzy wielkie konstrukcje i na Sfinksa.

Gdy stoję wyczekująco, tworzy się za mną kolejka. Większość to zmotoryzowani turyści w samochodach lub autobusach. Wiem, że nie mam szans, by być pierwszym w kolejce do zakupu biletów i szczerze powiedziawszy przypadkiem podsłuchuję, jak jakiś egipski przewodnik wyjaśnia dwóm pieszym turystom z Korei, że gdy tylko podniesie się szlaban, będą musieli biec jak szaleni do kasy biletowej, by mieć pewność, że zostaną wpuszczeni na teren Piramid (a przede wszystkim do środka którejkolwiek z Piramid). Oto do czego doszło. Zamiast imponującego majestatu i ciszy wśród jednych z najstarszych monumentów świata – prawdziwy i zupełnie dosłowny "wyścig szczurów" wśród dziesiątków i setek turystów. Komercjalizm, komercjalizm... Czasem chciałbym żyć co najmniej 100 lat temu, kiedy prawie nikt do prawie niczego się nie spieszył, kiedy samochody dopiero powstawały w formie projektów, kiedy telefony komórkowe i komputery nie zmieniły jeszcze naszego życia w zautomatyzowany koszmar; i kiedy Płaskowyż Gizy był otwarty, bez żadnych ograniczeń, dla badaczy i poszukiwaczy przygód, zanim mamona zaczęła rządzić i tym miejscem.

Wreszcie droga jest wolna. Tak jak dwóch Koreańczyków, ja również biegnę co sił w nogach po asfaltowej drodze, wijącej się w górę. Po pierwszych 100 metrach nie mogę złapać oddechu. Nie mam szans wygrać z napływającym strumieniem samochodów i autobusów. Dlatego też dziwi mnie niepomiernie, że udało mi się jednak być jednym z pierwszych 150 odwiedzających, którzy zakupili bilet wstępu do kompleksu Piramid w Gizie. Do kompleksu, ale nie do samych Piramid. Kasa biletowa dla Wielkiej Piramidy znajduje się o dalsze 100 metrów. I znów zmuszony jestem biec, i to szybko. Na szczęście znowu, ku memu zdumieniu, udaje mi się zdobyć bilet; nawiasem mówiąc, opłata wejściowa jest straszliwie wysoka: 100 LE (funtów egipskich), równowartość 17,50 USD, to o wiele za dużo i gdyby mój stosunek do tych pradawnych monumentów był inny, być może zareagowałbym tak, jak niektórzy moi znajomi: "nic interesującego, nie warto, to tylko kupa kamieni" (mój Boże! Jakimż trzeba być ignorantem, by mówić coś takiego!). Oczywiście chciałem bardzo znaleźć się wewnątrz Piramidy, lecz nie zmniejsza to mojego rozgoryczenia zbyt wysoką ceną.

Krótkie spojrzenie na znajdujący się w dole Kair i kilka zdjęć później kieruję swe kroki ku Wielkiej Piramidzie. Zaledwie sekundy dzielą mnie od spełnienia jednego z mych marzeń. Oto jestem, tuż przed imponującą, olbrzymią strukturą, liczącą sobie tysiąclecia. Osiem milionów ton i 140 metrów, górujących nade mną kurczą mnie do skarłowaciałych, nieludzkich rozmiarów. Jestem zaledwie małym pyłkiem, patrzącym na wielkość tej wspaniałej budowli, błędnie przypisywanej Faraonowi Cheopsowi (Chufu). Za chwilę zbłądzę w jej wnętrzach, niczym połknięty okręt w brzuchu Lewiatana.

Przy wejściu zatrzymuje mnie surowo wyglądający strażnik, który raz po raz pyta się mnie raczej niegrzecznie, gdzie schowałem swój aparat fotograficzny. Wiedziałem, co robię, kupując ultra-kompaktowy aparat cyfrowy: mogę teraz udawać, że jest to walkman i zostaję przepuszczony, w ten sposób będąc w stanie fotografować wnętrza.

Kilka sekund później przechodzę przez wejście. Nie jest to oryginalne wejście, zbudowane przez starożytnych. Załamany korytarz o nierównych ścianach datuje się z IX wieku: w roku 830 kalif Abdullah Al Mamun zorganizował wyprawę, której celem miało być odszukanie i zbadanie tajemnego wejścia do Piramidy, lecz niczego nie znaleziono. Towarzyszący kalifowi robotnicy wykuwali pasaż w litych kamieniach Piramidy w nadziei odnalezienia ukrytego tunelu czy przejścia. Jakieś 30 metrów od zewnętrznej ściany Piramidy usłyszeli jak w środku coś się przesuwa i zmienili kierunek kopania czy kucia. Stąd właśnie dzisiejsze wejście do wnętrza wyniosłej budowli skręca nieco na wschód. Ostatecznie robotnicy odnaleźli zstępujący pasaż, którego koniec zablokowany był trzema ciężkimi blokami z granitu, tkwiącymi tam do tej pory. Wedle tego, co mówili robotnicy kalifa, Piramida była "przerażająco ciemna, straszna z wyglądu i trudna do przejścia".
Wojciech B.

Wojciech B. Wolny, szukający

Temat: Mhmmm, zastanawiam się, czy umieścić tu swój "raport" z...

CZĘŚĆ SZÓSTA:

Odczuwam rozczarowanie, widząc, że wejście do korytarza zstępującego (wykutego w litym podłożu skalnym i kończącego się podziemną komorą czy komnatą) jest szczelnie zamknięte, a metalowe kraty z kłódką bronią dostępu zbyt wścibskim zwiedzającym; albo też – co wydaje się być bardzo prawdopodobne w świetle późniejszych informacji, jakie otrzymałem – możliwe również, że próbują coś przed nami ukryć...

Potem zaś, jak średniowieczny górnik, muszę pokonać w kucki długi na 38 metrów korytarz wstępujący, wysoki na zaledwie 1,2 metra i szeroki na niewiele ponad metr. Poruszam się w dziwnej pozycji, ze zgiętymi kolanami, zgarbiony i schylony pod kątem prostym jak na wpół otwarty scyzoryk. Mój wzrost mi nie pomaga. Drewniane deski, ustawione równomiernie na podłodze pomagają stopom odnaleźć zaczepienie, lecz me niewyćwiczone uda już odczuwają ból. Jakże trudne (jeśli w ogóle możliwe) musiało być chodzenie tędy milenia temu, gdy nie było tu drewnianej podłogi, tylko wyszlifowane, płaskie kamienie? I jeszcze jedno przychodzi mi do głowy: jakże u diabła było możliwe przeciągnięcie "sarkofagu" do komnaty "Króla"? Oczywiście musiał on być tu wstawiony PRZED rozpoczęciem budowy korytarzy i szybów; należy pamiętać, że skrzynia ta wykonana jest z JEDNEGO, wyżłobionego, bloku granitu! Lecz w jaki sposób? I kiedy? Zanim zamknięto na zawsze ściany?

W końcu korytarz wstępujący kończy się i jesteśmy w niewielkim przedsionku, w którym spotykają się trzy drogi: za plecami mam wyjście z korytarza wstępującego, z którego przed chwilą wyszedłem; poziomy, jeszcze mniejszy tunel, wiodący do tzw. komnaty "Królowej" przynosi kolejne rozczarowanie i nawet nieco irytacji: podobnie jak poprzedni korytarz (zstępujący), tak i ten zablokowany jest kratami z kłódką. Frustracja bierze się znacznie mniej z faktu, że za 100 LE, które zapłaciłem oczekiwałem obejrzeć WSZYSTKIE struktury dostępne dla turystów, a o wiele bardziej z faktu, że – znowu – uniemożliwia się niezależne, alternatywne badania, bez względu na to, czy takie były intencje władz, czy też nie.

Lecz tym, co nie znajduje porównania z niczym mi znanym i co wymyka się wszelkiemu opisowi, jat Wielka Galeria, wiodąca w górę ku komnacie "Króla". Patrzę w zadziwieniu na tę długą na 47 metrów konstrukcję i nie mogę przestać myśleć, że to cud sam w sobie, Cud Piramidy w Cudzie Świata. Zbudowana według potężnych proporcji, Galeria – w przeciwieństwie do wszystkich innych korytarzy – ma 8,5 metra wysokości i składa się z wapiennych warstw odsadzek gzymsowych, z których każda wystaje około 7 centymetrów bardziej w stronę środka od znajdującej się poniżej. Galeria mnie przytłacza, przeraża i oczarowuje zarazem. Oto jestem, w czeluściach gigantycznej, zbudowanej przez człowieka (?) góry z kamieni i z jednej strony przeraża mnie myśl, co by było, gdyby cała struktura się nagle zawaliła (co się nie stanie, gdyż wzniesiono ją, by trwała tysiąclecia), a z drugiej oczarowuje inteligencja i geniusz starożytnych budowniczych, kimkolwiek byli i skądkolwiek przyszli. Dlaczego nagle zerwali ze zwyczajowymi niewielkimi korytarzami i szybami na rzecz czegoś tak potężnego? W jakim celu użyto odsadzek gzymsowych? Czy po to, by zrównoważyć ciężar kamieni? Lecz przecież zarówno korytarz wstępujący, jak i zstępujący mają nad sobą więcej warstw kamieni, a nie użyto takiego rozwiązania inżynieryjno-architektonicznego. Nawet komnata "Królowej", znajdująca się na niższym poziomie, niż Wielka Galeria (i z tego powodu wystawiona na znacznie większy napór większej ilości kamieni) posiada proste, równe ściany (choć przyznać należy, iż nad nią znajduje się dwuspadowy dach). A jakie znaczenie mają dwie rampy, biegnące wzdłuż ścian po obu stronach Galerii? Co znaczą regularnie rozmieszczone zagłębienia na tychże rampach? Któż potrafi odpowiedzieć na te pytania (i mnóstwo innych), bo archeolodzy jakoś nie są w stanie udzielić jednoznacznej odpowiedzi?

Krótka mantra w Galerii i szereg dźwięków, jakie z siebie wydaję wskazuje, że Galeria "preferuje" niskie częstotliwości. Wytwarza piękną falę stojącą, a przewyższa ją chyba tylko to, czego za chwilę doświadczę w komorze "Króla". To doskonałe osiągnięcie inżynierskie i architektoniczne, coś, co trudno osiągnąć nawet dzisiaj.

Jeszcze jeden krok ponad wystającym kamieniem u progu Wielkiej Galerii, potem znów przejście przez wąski, lecz bardzo krótki korytarz o wysokości 1,2 metra, następnie mały przedsionek i ostatnia przeszkoda, zwana "Granitowym Liściem", blok kamienia (albo raczej dwa) o szerokości prawie 40 centymetrów i wpasowany w pionowe żłobienia. Jeszcze jeden raz trzeba się schylić i w końcu jestem w jedynej komnacie otwartej w obecnych czasach dla zwiedzających: tak zwanej komnacie "Króla".

Z pozoru wydaje się nudna i bez wyrazu. To po prostu duże pomieszczenie (ponad 10 metrów długości, ponad 5 metrów szerokości i prawie 6 metrów wysokości) bez żadnych malowideł czy inskrypcji, po prostu nagie ściany z czerwonego granitu. Prawie, jak to mawiają niektórzy, "kupa kamieni". Zdawać by się mogło, że w komnacie nie ma nic interesującego czy spektakularnego, o czym świadczą grupy turystów, wykrzykujących swe uwagi, rozglądających się prędko wokół, po czym znikających tak szybko, jak się pojawili bez żadnej dłuższej czy głębszej refleksji. Jakże głęboko się mylą, gdyż jest to jedno z najbardziej niezwykłych, widowiskowych i tajemniczych miejsc w całej budowli!

Przede wszystkim to tu właśnie spoczywa "sarkofag", być może niemy świadek dziwnych ceremonii sprzed tysięcy lat, niemy, jak tylko kamień być potrafi. Gdyby tylko mógł przemówić... Jestem niemal pewien, że powiedziałby, iż nigdy nie miał być sarkofagiem, stąd właściwszą nazwą jest kufer czy skrzynia. Poza dziwnymi właściwościami skrzyni (Napoleon – a po nim liczne inne osoby – opowiadał, że gdy się w niej położył, doświadczył zupełnie niezwykłych przeżyć i zjawisk; ponadto wibruje ona z częstotliwością 7 Hertzów i rezonuje z dźwiękiem A 338 Hertzów), w jaki sposób możliwe było jej wstawienie w tym miejscu? Stare źródła twierdzą, że skrzynia stała niegdyś na samym środku komnaty, jak gdyby miała służyć jakimś wyższym celom, albo jakby była jakąś zagadką w kamieniu, zmuszającą nas do myślenia i szukania odpowiedzi...

Drugą kwestią, nad którą w ogóle nie zastanawiają się owi turyści jest to, że komnata "Króla" to jedyna struktura wewnątrz Piramidy, której ściany wykonane są nie z wapienia czy piaskowca, lecz z granitu. Dlaczego? Po co ktokolwiek miałby zadawać sobie trud, by ciąć twardy granit, kiedy o wiele łatwiej było ciąć kamień bardziej miękki? A jednak granitowe płyty czy bloki pasują do siebie idealnie i trudno pomiędzy nie włożyć żyletkę, a co dopiero monetę. Wygląda to niemal zupełnie jak jakaś masywna wykładzina, skrywająca co? Materiał radioaktywny? Kolejną komnatę? W jakim celu, najwyraźniej bez powodu, ktokolwiek miałby wyróżniać tę komnatę w tak szczególny sposób?

Dodać do powyższego należy fakt, że nie jest to zwyczajny granit: ściany komory "Króla", jej sufit i podłoga oraz skrzynia, wykonane są tzw. granitu czerwonego, bogatego, oprócz innych minerałów, w kwarc i mikę. Czy jest zatem możliwe, jak sugerują to niektórzy autorzy alternatywni, że był to gigantyczny rezonator? A może cała komnata służyła za kondensator czy może za wzmacniacz? Czy istotnie tak trudno przełknąć taką hipotezę, kiedy zdamy sobie sprawę, że w kwestii tej potężnej budowli istnieje jeszcze tak wiele pytań bez odpowiedzi, a każda próba wyjaśnienia problemu stwarza pięć nowych pytań? Kiedy zrozumiemy, że nawet przy obecnej technologii byłoby trudnym (jeśli nie niemożliwym) zbudowanie czegoś tak złożonego, jak Wielka Piramida, to musimy pochylić głowy z szacunku dla jej projektantów, budowniczych i użytkowników, kimkolwiek byli. Musimy też wówczas przyjąć wysoki, zaawansowany poziom cywilizacji, w której wiele z ówczesnych zwyczajnych funkcji zostało z czasem zapomnianych. Wyjaśniałoby to też dlaczego komuś chciało się nie tylko obłożyć tę komnatę granitem (i wydrążyć skrzynię z tego samego kamienia – jak?), lecz także sprowadzać budulec z kamieniołomów w Asuanie, 500 kilometrów na południe od Gizy i wycinać belki stropowe, z których największa i najcięższa waży ok. 70 ton (która łódź z papirusu wytrzymałaby taki ciężar?).

Mamy więc dziwną skrzynię wewnątrz pokoju wyłożonego głazami z czerwonego granitu, pełnymi miki i kwarcu i z dachem wykonanym z gigantycznych bloków o niewyobrażalnej wadze.

Lecz nawet nie to jest najdziwniejszą rzeczą w komorze "Króla".
Wojciech B.

Wojciech B. Wolny, szukający

Temat: Mhmmm, zastanawiam się, czy umieścić tu swój "raport" z...

Ilona A.:
I like.................
Senkju.... ;-)))
Andrzej Wasyk

Andrzej Wasyk SPECJALISTA
PERSONALNY

Temat: Mhmmm, zastanawiam się, czy umieścić tu swój "raport" z...

SUPER 4 CZĘŚCI ZA MNĄ CZY BĘDĄ NASTĘPNE?
Wojciech B.

Wojciech B. Wolny, szukający

Temat: Mhmmm, zastanawiam się, czy umieścić tu swój "raport" z...

CZĘŚĆ SIÓDMA:

Jest dla mnie rzeczą całkowicie zaskakującą, iż stwierdzenie, tak często wygłaszane przez zblazowanych turystów, że to tylko "góra kamieni" bez żadnych inskrypcji czy malowideł, nie ma dla nikogo najważniejszego i przełomowego znaczenia! Możemy wybaczyć turystom, poganianym obok eksponatów w ciasno napiętym programie zwiedzania, lecz jak fakt ten może umykać uwadze archeologów, którzy zażarcie odrzucają taką hipotezę? O co mi chodzi? No cóż: mijając grobowce, pałace i świątynie starożytnego Egiptu jesteśmy zazwyczaj zachwyceni i zauroczeni bogato zdobionymi ścianami, pomalowanymi barwami, które nawet teraz jeszcze w niektórych miejscach nie straciły nic ze swej świeżości i kolorytu. Podziwiamy hieroglificzne zapisy, które – jak mówią nam archeolodzy – przedstawiają czyny zmarłej osoby i ponad niebiosa wychwalają cnoty nieboszczyka. Czyż nie jest niewytłumaczalną zagadką fakt, że ktoś tak wielki jak Cheops/Chufu, budowniczy Cudu Świata, w wielu aspektach wielki przywódca – miał być pogrzebany – jak chcą ci sami archeolodzy – w grobowcu, w którym żaden nawet pojedynczy znak czy litera, żaden obrazek nie opisuje jego wspaniałych czynów? Przedmioty zapewne zostały już dawno temu wykradzione, tak jak w tylu innych grobowcach rozsianych po Egipcie, lecz teksty, wymalowane złotą, czerwoną i błękitną farbą, pozostałyby na swym miejscu! Nic. Na ścianach Piramidy brak jakichkolwiek śladów inskrypcji, brak też malowideł – nawet najmniejszej pozostałości. Czemu? Gdyż (w mojej opinii, zresztą wcale nie nowej) Wielka Piramida nigdy nie była grobowcem; nigdy też nie została zbudowana w takim celu. W jaki sposób naukowcy doszli do wniosku, że Chufu/Cheops był budowniczym tego cuda w kamieniu? Na podstawie bardzo słabych i wątpliwych dowodów, a mianowicie mieszczących się na pobliskich mastabach paru kartuszy (imion królów, otoczonych elipsą) z imieniem Chufu oraz – co jest jeszcze słabszym dowodem, jak postaram się wykazać – jeszcze jednego kartusza z imieniem władcy, znajdującego się w jednej z komór "odciążających" nad komnatą "Króla".

Oczywiście twierdzenie na tak kruchych podstawach, że Piramida służyła jako grobowiec Cheopsa/Chufu jest wielką przesadą. Natychmiast rodzi się pytanie, dlaczego ktokolwiek chciałby zadawać sobie tyle trudu, by namalować imię tak wielkiego faraona w tak niedostępnym miejscu. Sądząc ze wszystkich innych grobowców pomniejszych oficjeli, nie było to w zwyczaju. Przeciwnie: im bardziej ozdobne miejsce pochówku, tym większym i szlachetniejszym był zmarły za życia. Czyżby Chufu/Cheops był tak złym i okrutnym władcą, że – pomimo jego dokonań architektonicznych – imię jego postanowiono na wieki wymazać z pamięci? Czy to właśnie dlatego miejsce, które powinno być fantastycznie udekorowane – jego komnata grobowa – składa się tylko z nagich, kamiennych ścian?

Lecz to nie wszystko. W XIX wieku Wielką Piramidę badali poszukiwacze przygód i sławy, którzy zwali siebie archeologami, lecz którzy nie dbali o wiele więcej, prócz osobistego sukcesu i uznania w świecie nauki. Według nich, wszystko było dopuszczalne, by tylko osiągnąć zamierzony cel, nawet jeśli miałoby to oznaczać zniszczenie. Jednym z takich poszukiwaczy przygód, mieniącym się archeologiem był niejaki pułkownik Howard Vyse. Jemu właśnie zawdzięczamy wielką jamę w południowej ścianie Piramidy, ponieważ zastosował on dynamit do wysadzenia kamieni i znalezienia ewentualnych ukrytych przejść i komnat. W dokładnie ten sam sposób użył on prochu, aby dostać się do Komnaty Davisona (najniżej położonej z tzw. "komnat odciążających" ponad komnatą "Króla"). Trzeba mu jednak oddać tę sprawiedliwość, że odkrył jeszcze cztery takie komnaty. Każda z nich oznakowana była znakami, pozostawionymi przez starożytnych murarzy czy kamieniarzy, a w jednej z pięciu komnat Vyse odnalazł – a przynajmniej tak twierdził – słynny kartusz z wymalowanym czerwoną ochrą słowem "Chufu". Rzecz w tym, iż wielu badaczy skłonnych jest twierdzić, że kartusz nie liczy sobie wcale kilku tysięcy lat i że to sam Vyse namalował go dla sławy. Twierdzenie to wynika z faktu, że hieroglify dziwnie przypominały styl, sugerowany wówczas w jednej z XIX-wiecznych książek egiptologicznych. Co więcej, w imieniu faraona jest błąd, który osoba postronna mogłaby uznać za mało znaczący, lecz niosący za sobą poważne konsekwencje: Zamiast symbolu "ch", zawiera ono literę i słowo "Ra", coś, czego ówczesny murarz nigdy nie ośmieliłby się zrobić z obawy przed popełnieniem świętokradztwa; zatem kartusz należałoby czytać "Raufu". Dokładnie ten sam błąd zawarty był we wspomnianej książce.

Należałoby dokonać dalszych badań (a w szczególności laboratoryjnych testów farby), aby stwierdzić, czy mam rację, czy też nie; jednakże z całą pewnością rzeczą dziwną jest brak inskrypcji w komnacie "Króla" oraz fakt, że jedyna istniejąca w Piramidzie inskrypcja zawiera poważny błąd i że można ją znaleźć w miejscu, do którego zazwyczaj nie ma dostępu.

Z początku zachowuję się jak każdy inny turysta: oglądam granitowe ściany i skrzynię, zaskoczony precyzją linii; nie mogę się oprzeć wrażeniu, że kamery zainstalowane w komnacie i innych miejscach Piramidy śledzą każdy mój ruch. Potem po prostu siadam, opierając plecy o jedną ze ścian. Zamykam oczy i wyciszam się wewnętrznie. Moje myśli płyną spokojnym nurtem i nie zwracam uwagi na przychodzące i wychodzące tłumy, które nie wykazują wielkiego zainteresowania ni szacunku dla tej tajemniczej i sekretnej konstrukcji. W krótkich chwilach przerwy pomiędzy jedną falą znudzonych Rosjan, a drugą – Japończyków, którzy wtykają swe aparaty w każdy kamyk, załamek, otwór i występ, medytuję i szepcę swe mantry. "Zin-Uru", powtarzam znów, jak kilka dni wcześniej na szczycie Góry Mojżesza. Poza mną jest tu tylko jeden człowiek z Vancouveru. Przyszedł tu jeszcze wcześniej ode mnie i zamierzał tu pozostać przez cały dzień, pomimo faktu, że Piramida zamykana jest po wejściu pierwszych 150 osób i otwiera się ją znowu dopiero po południu. Twierdzi, że chce poczuć ciszę i Jedność z wszechświatem. Będzie odmawiał swe mantry i medytował. Podobnie jak ja, Clint także przeszmuglował swój aparat. Nagle pokazuje mi przedziwne zdjęcie, zrobione w Wielkiej Galerii. Zostało zrobione bez flesza i statywu, początkowo Clint myślał zatem, że zdjęcie przedstawia jakieś kontury rozmazane przez trzymanie aparatu w ręku przy długim czasie naświetlania. Jednakże, gdy obraca aparat o 90 stopni, nie można zaprzeczyć, że na fotografii widoczne są dwie twarze z ustami i oczami. Oczywiście nie staram się potwierdzić, że sfotografował jakieś duchy czy energie; wskazuję jedynie na fakt, iż w tej dziwacznej atmosferze, jaka nas otacza nawet normalne zdjęcia nabierają nowego wymiaru.

Postanawiam położyć się płasko na podłodze, na kamieniu, który w wyraźny sposób odstaje od idealnie równej powierzchni. W moim umyśle nie ma zbyt wielu wątpliwości, że głaz ten musiano przesunąć setki lub może tysiące lat temu, bo pierwotni budowniczowie nigdy nie pozostawiliby po sobie czegoś tak pozbawionego perfekcji. Gdy tak leżę na podłodze, zaczynam odczuwać dziwne sensacje, a serce bije mi mocniej i szybciej; może być to wynikiem czystej emocji i nie twierdzę absolutnie, że znajdowałem się pod wpływem jakiejś nieznanej formy energii.

konto usunięte

Temat: Mhmmm, zastanawiam się, czy umieścić tu swój "raport" z...

Wojciech B.:
Jeśli o mnie chodzi, to bez względu na to jak bogato dekorowane, malowane i rzeźbione są inne prastare monumenty i kamienne atrakcje Egiptu, nie są one w połowie tak interesujące, jak kompleks w Gizie. I w najmniejszym stopniu nie żałuję, że podczas pobytu nie udało mi się zobaczyć Luksoru, Karnaku, Doliny Królów i innych słynnych miejsc.

Rozumiem, że nie był Pan ani w Luksorze, ani w Karnaku, Dolinie Królów, nie był Pan w Edfu, Kom Ombo, w Esnie, Asuanie czy w Abu Simbel i twierdzi Pan, że dla Pana nie są one tak atrakcyjne jak Giza? :)
Andrzej Wasyk

Andrzej Wasyk SPECJALISTA
PERSONALNY

Temat: Mhmmm, zastanawiam się, czy umieścić tu swój "raport" z...

ZAGAPIŁEM SIĘ JUŻ BIORĘ SIĘ ZA CZYTANIE POZDRAWIAM
ANDRZEJ
Wojciech B.

Wojciech B. Wolny, szukający

Temat: Mhmmm, zastanawiam się, czy umieścić tu swój "raport" z...

CZĘŚĆ ÓSMA:

Po około godzinie spędzonej we wnętrzu Piramidy czas na powrót do światła, słońca i upału i na dalszą eksplorację Płaskowyżu Gizy. Lecz jeszcze jedna rzecz w Wielkiej Piramidzie przyciąga uwagę, coś, co widoczne jest z zewnątrz: w najniższych warstwach ściany północnej znajdują się pozostałości tzw. "bloków okładzinowych". Owe wapienne bloki pasowały niegdyś idealnie do "stopni" Piramidy i zakrywały ją całkowicie, tworząc gładką i płaską powierzchnię. Tysiące lat temu kamienie te wypolerowane były tak wspaniale, że odbijały światło słońca i księżyca, w ten sposób powodując, że trzy Piramidy widoczne były nawet z powietrza (pozostałości bloków okładzinowych widoczne są jeszcze na wierzchołku piramidy "Chefrena"). Tym, co sprawia, że kamienie te są tak niezwykłe, poza ich niegdysiejszą niewiarygodną gładkością i połyskiem, jest sposób ich zamocowania. Christopher Dunn, jeden z badaczy Piramidy, w swej książce "The Giza Power Plant" ("Elektrownia z Gizy") powiedział o blokach okładzinowych co następuje: "Wedle zapisów zewnętrzne bloki okładzinowe były kwadratowe i płaskie, a różnice w ich dokładności nie przekraczały średnio 1/100 cala [ok. 0,25 milimetra – W.B.] na powierzchni trzydziestu pięciu stóp kwadratowych [ok. 3,35 metra kwadratowego – W.B.]. Po ich zamocowaniu obok siebie szczelina między nimi wynosiła od 0 do 1/50 cala [ok. 0,5 milimetra – W.B.], co przyrównać można do grubości paznokcia. Wewnątrz szczeliny umieszczano spoiwo, które wiązało wapień tak mocno, że wytrzymałość połączenia była większa od wytrzymałości samego wapienia. Oto mieliśmy przed sobą prehistoryczną budowlę, skonstruowaną z tak wielką precyzją, że nie można znaleźć porównania z żadną współczesną konstrukcją. Jeszcze bardziej uderzał mnie fakt, że ostatecznie budowniczowie uznali za konieczne utrzymanie standardu precyzji, którą dziś odnajdujemy w warsztatach i fabrykach, lecz z pewnością nie na placach budów". Jakże starożytni Egipcjanie epoki brązu mogli skonstruować coś takiego? Kiedy w końcu współczesna, ortodoksyjna egiptologia czy archeologia znajdzie satysfakcjonujące odpowiedzi na wszystkie te pytania?

W samej rzeczy moc Piramidy jest wielka. Moc przyciągania pokoleń badaczy, uczonych i łowców przygód, którzy usiłują – na próżno – wyjaśnić cel, wiek i sposoby budowy tej olbrzymiej konstrukcji. Moc przyciągania rzesz turystów, wciąż spragnionych jej widoku. Moc zniewalania, zadziwiania, oszałamiania i wymykania się rozbudowanym opisom. Jak napisał niegdyś starożytny pisarz Strabo "Wydawała się budynkiem spuszczonym z nieba, którego żadna jeszcze ludzka dłoń nie tknęła". Co, jeśli rzeczywiście by tak było, nawet jeżeli brzmi to nierealnie, dziecinie lub głupio?

A to zaledwie początek sekretów Gizy.
================
Gdy w końcu opuszczam Wielką Piramidę i spaceruję w okolicy pozostałych dwóch, mój wzrok przyciąga inny zagadkowy cud architektury: Sfinks. Cel i dokładna data jego wzniesienia są równie enigmatyczne. Oficjalne datowanie umieszcza Sfinksa w tym samym okresie, co Wielką Piramidę. Badacze niezależni i nieortodoksyjni posiadają dość dużą ilość dowodów na to, że – choć zasadniczo pomiędzy zbudowaniem tych dwóch monumentów faktycznie istnieje zbieżność czasowa – obydwa pochodzą z czasów znacznie wcześniejszych, niż Czwarta Dynastia, być może z czasów przedpotopowych. Bez względu na to, jak jest naprawdę, pozostaje otwartym pytanie, co stanowiło powód wzniesienia Sfinksa. Dlaczego spogląda na wschód w dniu przesilenia 12 tysięcy lat temu? Dlaczego jego ziemskie położenie zbiega się z konstelacją Lwa? Czyje oblicze przedstawia (choć ortodoksyjni archeolodzy uporczywie twierdzą, iż jest to twarz Chufu, interpretacja taka wzbudza wiele wątpliwości w świetle najnowszych badań)? Czy stoi na wierzchołku jak dotąd nie odkrytej struktury, być może legendarnego Holu Zapisków? Na pytanie te odpowiedzieć mogą jedynie wykopaliska archeologiczne. A jednak, z jakiegoś nieznanego powodu, Sfinks (podobnie jak Piramida) nie stanowi głównego punktu zainteresowań egiptologów. Bez względu na to, co twierdzą o obydwu konstrukcjach, ich wnioski nie wydają się rozstrzygające.

A teraz także i Sfinks przestał być dostępny dla turystów. Otoczony płotem i pilnowany przez policję turystyczną, może być podziwiany wyłącznie z pewnej odległości; nie można już oglądać go z bliska. Oficjalnie głoszonym powodem jest to, że nieustanne dotykanie przez ciekawskich może zaszkodzić pomnikowi. Nie wyjaśnia to jednak dlaczego przez setki, jeśli nie tysiące, lat, aż do niedawna, wydawał się on odporny na ludzki dotyk...

Z artystycznego punktu widzenia świątynia, która znajduje się na południowy wschód od Sfinksa, zwana Świątynią Sfinksa, nie jest zbyt interesująca. Podobnie do wewnętrznych komnat Wielkiej Piramidy brakuje tu jakichkolwiek inskrypcji, malowideł czy ozdób. Zbudowana jest z bloków granitu tak ciężkich, że cała struktura natychmiast podsyca wyobraźnię: doprawdy trudno pojąć jak było możliwe idealnie precyzyjne ustawienie tych monolitów, choć naturalnie ortodoksyjna archeologia czyni niezbyt udane wysiłki, by zadowalająco wyjaśnić ten fakt.

Większość ludzi, wychodzących ze Świątyni Sfinksa skręca w lewo i powraca do głównego terenu z Piramidami. Ja sam przemknąłem się za róg po prawej, na ścieżkę, wychodzącą na całą pustynię otaczającą Piramidy i rozciągającą się daleko poza nie. Wolny od ograniczeń narzuconych przez płoty, niewidziany lub nie obserwowany przez policję turystyczną, zaczynam samotną eksplorację.

Chociaż słowo Giza nieodmiennie i natychmiast kojarzone jest z trzema Piramidami i Sfinksem, kompleks ten nie ogranicza się bynajmniej do tych czterech wspaniałych konstrukcji. Cały obszar jest dosłownie usiany tunelami, wejściami, szybami i korytarzami. Niektóre z nich są oczywiste i łatwo je wyjaśnić: wiodą do mastab, świątyń-grobowców pomniejszej szlachty. Nawiasem mówiąc, większość z nich uległo już poważnej erozji i trudno już odczytać czy zobaczyć jakąkolwiek inskrypcję. Wejścia do wszystkich tuneli i komnat zawalone są śmieciami, które – jak podejrzewam – rzucają gdzie popadnie zarówno miejscowi, jak i pozbawieni skrupułów turyści. To naprawdę przykry widok i nie rozumiem doprawdy dlaczego sprawuje się (podobno) opiekę nad czterema głównymi atrakcjami, podczas gdy mniejszym pomnikom pozwala się wietrzeć i ginąć w górach odpadków.

Istnieje wszakże kilka takich budowli, których nie da się tak łatwo wyjaśnić, a są one w większości, jeśli nie w całości, pozamykane za kratami zaopatrzonymi w kłódkę. Być może władze obawiają się, że ktoś wpadnie, chodzi jednak o to, że niektóre z tych przejść nie są pionowymi szybami, lecz raczej wiodą poziomo niczym w labiryncie. W innych znowu miejscach niektóre studnie czy pionowe szyby pozostają otwarte i każdy śmiałek może je spenetrować. Tak więc pionowy lub poziomy przebieg pasaży nie decyduje o ich dostępności.

W pewnym momencie dołącza do mnie dwóch podrostków, którzy łamaną angielszczyzną i przy bogatej gestykulacji wyjaśniają, że niektóre z owych tuneli wiodą do piramidy "Menkaure". Cały czas oglądam dziwne, tajemnicze pionowe szyby z odchodzącymi od nich przy dnie tunelami. Chłopcy wiodą mnie do gigantycznej "dziury" w ziemi, głębokiej na jakieś 15 metrów. Na jej drugim końcu można łatwo odróżnić dwa tunele, biegnące w przeciwnych kierunkach. Najwyraźniej i tego szybu strzegła zamykana na kłódkę krata, ale w tej furcie brakowało zamka, więc chłopcy, obiecując dochowanie sekretu poprzez położenie palca na ustach i prosząc mnie o to samo, pokazali mi z bliska tę strukturę.

Podziękowałem dzieciakom i kontynuowałem własną eksplorację. Zbliżałem się właśnie do pasażu pomiędzy Sfinksem a środkową piramidą "Chefrena". Mniej więcej w połowie długości pasażu znajduje się jeszcze jedno wejście, dzisiejszymi czasy oczywiście zamknięte furtą z kłódką. Niektórzy Czytelnicy być może oskarżą mnie o nieco sensacyjny czy też paranaukowy charakter tego sprawozdania; aby w pewnym stopniu odeprzeć te zarzuty stwierdzić muszę, iż owo wejście, jedno z najbardziej tajemniczych i najmniej dyskutowanych w nowoczesnej egiptologii, znane jest (a przynajmniej powinno być znane) oficjalnej nauce od co najmniej ostatnich 70 lat.

Następna dyskusja:

czy sa w egipcie hotele wyl...




Wyślij zaproszenie do