Temat: ALARM? Chinczycy w branży
(przeklejone z sinoforum.pl)
Tak zwani native-speakerzy są strasznie przereklamowani. Klientowi się wydaje, że native speaker to jest taki magik, co zna każde słowo w swoim języku :D
A jak przychodzi do tłumaczenia tekstów specjalistycznych, to taki native - jeśli jest bez przygotowania - wyprodukuje takiego babola, że nie wiadomo, czy się śmiać czy płakać. A klient nie ma jak sprawdzić, bo nawet się z nim nie dogada :DDD
Myślę, że chora sytuacja na rynku tłumaczeń chińskich ma trzy przyczyny:
1. istnieje grupa początkujących tłumaczy polskich (tzw. świeżo upieczonych "sinologów"), którym wydaje się, że za samą umiejętność otwarcia chińskiego słownika NIE DO GÓRY NOGAMI należą im się dożywotnie apanaże. Tacy tłumacze albo zaniżają jakość tłumaczeń, albo zaniżają ceny a tak czy owak PSUJĄ REPUTACJĘ pozostałym tłumaczom. Klienci wprawdzie nie rozumieją po chińsku, ale idiotami nie są, więc wolą poszukać tańszych wykonawców, zamiast płacić ChW ile za ChW co. (Dochodzę do wniosku, że warto po prostu wybrać sobie wąską specjalizację i wziąć się porządnie do nauki.)
2. tzw. native speakerzy znajdują klientów, bo stosują dumpingowe ceny, zwykle przy dumpingowej jakości. Przez co sinolodzy patrzą na Chińczyków bez mała jak Rzymianie na barbarzyńców, zamiast poszukać wśród nich partnerów do współpracy (czyli np. do korekty, do prostych tłumaczeń na chiński, do oprowadzania chińskich wycieczek w PL - oczywiście pobierając uzgodnioną prowizję, do przywożenia słowników itp książek, do poznawania innych Chińczyków).
3. Cichym wrogiem tłumacza, który przyspieszając tłumaczenie bierze udział w psuciu rynku jest kol. google.translate. Z czasem będzie stawał się coraz potężniejszy i wierzę, że za jego sprawą minimalne ceny na tłumaczenia będą dalej drastycznie spadać.
Może zatem należy po prostu zagrać z klientem w otwarte karty:
OK, chcecie za darmo? Polecam tłumaczenie przez google.translate.
OK, niektóre zamówienia lepiej ode mnie wykona mój znajomy kolega Chińczyk (np. tłumaczenie prostej korespondencji na CHN, może nawet tłumaczenie jakichś ulotek reklamowych, albo w miarę gładkie ustne tłumaczenie jakichś nieistotnych pierdół z polskiego na CHN). W związku z tym, chcecie tanio, poprawną chińszczyzną (haha i tu się natniecie, bo dosłowne tłumaczenie z PL, które produkuje przeciętny native jest niestety DALEKIE od poprawnej chińszczyzny!) i nie zależy wam na jakości, proszę bardzo, oto jego numer telefonu i jego orientacyjny cennik.
Natomiast ja jestem filologiem z wykształcenia, broniłem się np. z eseistyki Lu Xuna i od x lat specjalizuję w obrabiarkach, i mogę zagwarantować, że nikt w Polsce wam tych waszych obrabiarek nie przetłumaczy lepiej niż ja. A oto mój numer telefonu i mój cennik.
Innymi słowy, trzeba ROZWARSTWIĆ rynek. Specjalizacja to jest normalna tendencja na rynku, czyż nie?
Myślę, że naszym podstawowym schorzeniem zawodowym jest
"syndrom Miauczyńskiego":
tzn. kiedy przed podjęciem działania rozważamy możliwe zyski i straty, wolimy ponieść straty z powodu działania w pojedynkę niż z powodu działania w grupie.
Wyjście?
Powinniśmy przestać na siebie patrzeć wilkiem ("ja byłem w Chinach tylko 2 lata, a temu się udało całe 10, a to ch.. jeden!", "on tłumaczył dla SPÓŁKI X a ja tylko dla spółki y, a to ch..!"). Musimy zacząć się uczyć od siebie! To uzdrowi atmosferę, uzdrowi rynek.
Konkretne kroki?
1. Założenie SINOFORUM (BRAWO Cesarz!!!!!!)
2. Wprowadzenie następującego eleganckiego zwyczaju:
polecający zlecenie ma prawo liczyć na prowizję (np. 10%) od tego, kto to zlecenie weźmie i wykona. W ten sposób każdy jest po części zainteresowany, aby ten drugi dostał zlecenie.
(Przejąłem ten pomysł (jakiś rok temu) od ludzi z Poznania i bardzo sobie go cenię.)
3. Nawiązanie współpracy z CHińczykami na NASZYCH zasadach.
Co o tym sądzicie?