Zbyszek Stell

Zbyszek Stell poeta słów i myśli
nie wypowiedzianych

Temat: Berlin wybuczał film o nazistowskiej przeszłości Niemiec.

Piątego dnia festiwalu przyszedł czas na największe do tej pory rozczarowanie tegorocznego Berlinale. Osadzony w czasie II wojny światowej "Alone in Berlin" Vincenta Péreza został wygwizdany podczas poniedziałkowego pokazu prasowego.


Obrazek


W czerwcu 1940 roku Berlin powiewa nazistowskimi proporcami. Niemcy świętują zwycięstwo swoich wojsk nad Francją, kult Hitlera przybiera na sile. Jednak starsi małżonkowie Anna i Otto Quangel nie czują się w takiej rzeczywistości komfortowo. Długo wspierali Führera, ale ich poglądy zweryfikowała śmierć jedynego dziecka. Kiedy syn zginął na froncie, postanowili zbuntować się przeciwko systemowi. Rozpoczęli obywatelską akcję dywersyjną, rozkładając na miejskich klatkach schodowych pocztówki z antyhitlerowskimi odezwami. Wkrótce znaleźli się na celowniku SS i Gestapo.

A oto fragment "recenzji" o filmie zamieszczonej w HailOnecie" :

"Buczenie po bardzo złym filmie to już niemal festiwalowa tradycja. Musi się prędzej czy później wydarzyć. Wbrew pozorom nie buczy się ot tak, pod byle pretekstem. Powód musi być tłusty, kłujący w oczy, bezlitośnie męczący biednego widza. Oto doczekaliśmy się pierwszego zjednoczonego berlińskiego buczenia. Ofiarą padł wyczekiwany film konkursowy "Alone in Berlin".

Pérez oparł swój film na książce Hansa Fallady "Każdy umiera w samotności". Powieść już wcześniej kilkakrotnie ekranizowano. Oparta została na prawdziwej historii Otto i Elise Hampelów, którzy za swój sprzeciw wobec nazistowskiego reżimu zapłacili głowami. Mimo takiej inspiracji "Alone in Berlin" nie ma w sobie ani grama psychologicznej prawdy. To film z każdej perspektywy koślawy, wybrakowany. Chce być namysłem nad naturą człowieczeństwa, opowieścią o jednostkach, które mimo własnej zwyczajności zdobyły się na wyjątkowe czyny. Niestety reżyser kreśli łuk psychologicznego rozwoju sytuacji, jakby pisał rozprawkę z boleśnie banalną, infantylną tezą. Motywacje bohaterów są niejasne, bo z filmu wynika, że zmieniają poglądy o 180 stopni w ciągu jednego dnia. Dlatego ich czyny miast odważne, wydają się kuriozalne. Pérez nie nakreślił kontekstu wystarczająco sugestywnie, by widz miał pojęcie, jak dużym aktem odwagi mogłyby być działania Otto. Odnosi za to wrażenie, że bohaterom brak konsekwencji, a przede wszystkim rozsądku i logiki.

"Alone…" zrealizowany jest jak szkolna wprawka – oczywisty, naiwny, spuchnięty od truizmów i obraźliwych dla inteligencji dialogów. Kamera pracuje ilustracyjnie, nie kreuje, kadry zdają się wybrane z katalogu najbardziej przewidywalnych kinowych kompozycji. Montaż jest mało dojrzały, wręcz nudny. Najbardziej jednak żal aktorów. Przejęci swoimi rolami Thompson i Gleeson zostali przez reżysera wpuszczeni w maliny. Grają, jakby walczyli o życie, a przedszkolny poziom filmu przeobraża ich pełne poświęcenia występy w kuriozalne kabaretowe skecze. Dysonans między poziomami intensywności wręcz boli! Wystarczy powiedzieć, że Gleeson senior jest w tej roli bardziej przerysowany niż jego syn Domhnall w ostatnich "Gwiezdnych wojnach", gdzie wcielał się w groteskowego generała Huxa – zresztą też lubiącego mundury w stylu SS. Na pachnącą kinem niemym, teatralną rolę Brühla z dobroci serca należy spuścić zasłonę milczenia."


Uważam, że Niemcy usiłują opuścić zasłonę milczenia na temat całej swojej nazistowskiej przeszłości!