Temat: marketing w ngo'sach
Paulina T.:
wydaje mi się że w większości przypadków używanie wyrazów
obcych nie jest wynikiem arogancji ze strony używającego,
jedynie kwestią wygody
Pewnie tak, natomiast odbiorca zwykle nie pracuje w koncernie, nie zna tego żargonu, więc nie ma pojęcia np. co to jest branding. Ja na przykład nie wiem co to jest, oczywiście mogę to sprawdzić w 3 sek. w googlu, ale i tak nie będę wiedział czy to mi jest potrzebne, czy nie jest. To jest jeden z problemów moim zdaniem - wykonawca proponuje jakąś tajemniczą usługę najeżoną trudnymi słowami, a odbiorca boi się powiedzieć, że nie wie o co chodzi i nie rozumie po co mu to jest potrzebne. Ale skoro wszyscy zamawiają, to i ja nie będę gorszy. Nie dotyczy to tylko marketingu, pewnie jeszcze bardziej dotyczy np. usług informatycznych.
A teraz o jakości. Też miałam okazję, i to nie raz, być po stronie "biorcy" i nie zawsze (a raczej rzadko) proponowana usługa, jakość obsługi itp. odpowiadała mojemu wyobrażeniu. I tu upatruje miejsce dla siebie :)
Bardzo słusznie! Bardzo mnie to cieszy. Moim zdaniem dobra jakość usług sama się broni i nie potrzebuje już niczego więcej. Prawda jest taka, że rozsądne NGO-sy (o jakie brzydkie obce słowo) po prostu liczą każdą złotówkę i rozsądnie je wydają. Ci którzy mają dużo pieniędzy nie wiadomo skąd, szybko wydają je na głupoty i szybko znikają w niebycie albo zamieniają się w jęczących żebraków. Ci, którzy dobrze zarządzają swoją organizacją, każdą złotówkę przed wydaniem oglądają 3 razy. Jeśli jakieś szkolenie czy branding czy inne coś po angielsku naprawdę mi pomoże, to ja nie żałuję na to środków. Ale niech to będzie zrobione na poziomie.
Przykład z innej branży. Jak dzwoni pani z jakieś książki telefonicznej albo katalogu, albo pan sprzedaje karty kredytowe albo telefony komórkowe, i ma jakąś super ofertę dla naszej "firmy", to mnie nie chce się już z nim dalej rozmawiać. Ale ostatnio przyszedł pan doradca klienta z TPSA, taki prawdziwy doradca klienta, a nie te młode chłopaki z agencji pracy tymczasowej co chodzą od drzwi do drzwi i coś tam wciskają. Pan odrobił lekcję - poczytał naszą stronę www. Nie mówił o nas "firma". Wiedział co robimy. Nie wciskał nowych usług, tylko proponował optymalizację tych, które już mamy.
Podobnie jest pewnie ze wszystkim innym. Ostatnio towarzystwo doradcze pomaga nam przejść przez proces planowania strategicznego. Są doskonale przygotowani, poznali naszą organizację. Nie proponują głupot. Nie gadają slangiem branżowym.
Jeśli mogę coś doradzić, to 3 rzeczy które mnie od razu, na wstępie, odrzucają od jakiejkolwiek oferty, czego by nie dotyczyła, a rzeczy takich jak "marketing" to już tym bardziej:
1. użycie słowa "firma" w stosunku do organizacji (tudzież nazywanie stowarzyszenia - "fundacją")
2. używanie słów, których nie rozumiem (nie muszą być obcego pochodzenia, ale wystarczy że nie wiem co to jest, a rozmówca sugeruje, że przecież każdy to wie)
3. posługiwanie się prezentacjami w PowerPoincie (ewentualnie folderami) w których są umieszczone jakieś wykresy z których nic nie wynika, grafy ze strzałkami i kółeczkami (a jak jeszcze zrobione z clipartów, to już za to jest u mnie minus 100 punktów) ewentualnie cytaty z jakichś nieznanych mi facetów, typu "Sukces to strategia plus zarządzanie. Adolf van der Meer").
Nie wiem jak inni, ale jeśli kiedykolwiek będziesz mi chciała zaproponować jakiś marketing dla NGO, to błagam - żeby nie było tam niczego takiego co napisałem powyżej :-)